Powiedz mi jakieś kłamstwo

Igor Kierkosz

Nawet mało uważna czytelniczka zda sobie sprawę, że ta prosta fabułka musi być jedynie punktem wyjścia. To, co istotne, gnieździ się tu na marginesach – o „Ucichło” Marii Karpińskiej

Powiedz mi jakieś kłamstwo

Jeszcze 2 minuty czytania

Powiedz mi jakieś kłamstwo

O czym mówię, kiedy opowiadam swoją historię? Wychodzi na to, że o wszystkim, tylko nie o tym, co zdarzyło się naprawdę. Maria Karpińska w „Ucichło” rozpisuje tę nienową tezę na całą fabułę, mocuje się z nią na kilka sposobów, bada w różnych kontekstach. Wszystko po to, żeby z przyswojonego twierdzenia wyłowić jeszcze parę niuansów. Upakować w znanej formie choć kilka nowych emocji. Przepracować sytuacje, które nie mają prawa się zdezaktualizować. W końcu mowa o straconej młodości, śmierci i o wszystkich wstydliwych zaniechaniach, jakie zdarzają się po drodze. 

Karpińska rozgrywa drugą w swoim dorobku prozę według klasycznych wzorców – bez uciekania się do eksperymentu formalnego czy językowego ekscesu. Najwidoczniej trzyma się metody wypracowanej w debiutanckich „Żywopłotach” oraz hołduje przekonaniom z czasów jej publicystycznej kariery – napisała kiedyś w recenzji „Przyjaciela” Sigrid Nunez, że narracje o śmierci wymagają „szczególnej dyscypliny języka”. Przy lekturze „Ucichło” widać, że równie cenna jest dla autorki dyscyplina fabularna. Wysyła swoich młodych bohaterów – Janka i jego bezimiennego przyjaciela – na Mazury, otacza ich niezbędnymi postaciami kontrapunktami, każe im wchodzić w romanse, doznawać rozkoszy i zazdrości, a kiedy dorosną – straty i żałoby. W końcu prosi ich o streszczenie młodocianych wspomnień i skrzętnie wynotowuje każdą odpowiedź. To właściwie tyle. Nawet średnio rozgarnięty czytelnik i mało uważna czytelniczka zdadzą sobie sprawę, że ta prosta fabułka musi być jedynie punktem wyjścia. To, co istotne, gnieździ się tu na marginesach.

Maria Karpińska, „Ucichło”. W.A.B., 256 stron, w księgarniach od września 2022

Wyczytuję z nich, na przykład, takie pytania: w którym momencie wspomnienie staje się kłamliwym sprawozdaniem z przeszłości? Czy choćby największy sprawiedliwy jest zdolny do obiektywizmu? Ile prawdy mieści się w prefabrykowanym kodzie językowym? Sam główny bohater w końcu zapyta wprost: „Jak miałbym stworzyć swoją historię – bez dogłębnego przemyślenia jej treści i struktury?”. A skoro już pada taka samoświadoma kwestia, to całość zamienia się również w metanarrację o reprezentacji rzeczywistości w fikcji literackiej. O tym rodzaju pisania, w którym na nagiej prawdzie „można dokonać czegoś na kształt korekcji barwnej (…), parę zdjęć wyrzucić z albumu, inne podrasować w Photoshopie”. Bo czy da się dokonać czystej projekcji rzeczywistości? Nie zakłamać historii? I tak dalej, i tak dalej. W końcu wiązka pytań na tyle pęcznieje, że najłatwiej byłoby zostawić bohaterów na boku, ubrać całość w filozoficzny traktacik i powtórzyć Arystotelesowską „Poetykę” na współczesnych warunkach.

Ale jakimś sposobem Karpińskiej udaje się traktaciku uniknąć. I może właśnie dlatego, że ciężar pytań rozkłada się na marginesach, zasadnicza treść powieści pozostaje lżejsza. Autorka powściąga metaforyczny tryb narracji na rzecz najprostszej optyki – takiej, która w polu widzenia ma przede wszystkim emocje i autentyczne zachowania. Mazurski epizod „Ucichło” mieści w sobie dokładnie te reminiscencje, których tak wypatruję w dobrych realizacjach nurtu coming-of-age – tych wszystkich filmów i książek o przemijającej beztrosce i o najróżniejszych pierwszych razach. Choćby taki fragment, który w drobnym zawahaniu chwyta ekstrakt z młodzieńczego zakochania: „Wskazał jej ścieżkę światłem latarki, długiej i ciężkiej, jego ulubionej, takiej samej, jakiej używają amerykańscy gliniarze – informował o tym zazwyczaj każdego, kto jeszcze mógł nie wiedzieć, ale teraz się powstrzymał, bo nagle wydało mu się to dziecinne”. Proste i działa. Czy raczej: działa dlatego, że jest szczere w swej prostocie. Na taką frazę dam się złapać za każdym razem.

Również tanatyczny punkt dojścia trzyma powieść w ryzach realności – śmierć jest przecież najkonkretniejszym z konkretów. Ta jej właściwość otwiera worek z bodaj najciekawszymi odpowiedziami na pytania o możliwość niezafałszowanej opowieści. O ile przez cały czas bezimienny bohater „Ucichło” mógł dowolnie modulować swoją historię, to w obliczu śmierci przyjaciela nagle staje się bezradny. Dopada go perspektywa ostatecznego końca, której nie można po swojemu przeformatować. Bo nawet jeśli nie otworzysz koperty z wyrokiem, to on już zapadł, historia opowiada się bez twojego udziału. Mógłbym silić się na wyjaśnienia, dlaczego ten jeden ludzki fenomen opiera się subiektywizującym ujęciom, ale najlepiej wyraził to muzyk Phil Elverum w utworze „Real Death”: „Śmierć jest prawdziwa. Ktoś jest, a później go nie ma”. Niby jak inaczej to opowiedzieć?

Odchodzenie, jako najpotężniejszy z konkretów, przemodelowuje proste rozpoznania i do każdej jednoznacznej odpowiedzi dopisuje bolesne: „chyba że…”. Karpińska umie o tym pisać bez zapominania o koherencji w budowaniu bohaterów i struktury. Tekst rozszczepiony na trzy części: wspomnienie przeszłości, doświadczenie straty, rekonstrukcja z perspektywy trzeciej osoby – ostatecznie zostaje scalony za sprawą jasno pomyślanego konceptu. „Ucichło” to po prostu rzecz o niemożności zatrzymania odchodzącego. A na marginesie – o rzeczywistości doganiającej tych, którzy naiwnie wierzą w ucieczkę ku własnej opowieści.

Dopóki poprzestaje na opisie dotykalnych emocji i zachowań, proza Karpińskiej pozostaje żywotna i przejmująca. Ale autorka czasem wypuszcza z rąk swój największy atut i odpływa w stronę nieilustracyjnych idei. Postaci, które dotychczas przedstawiały się jako realistyczne, zaczynają mówić do nas filozofią: „Może lęk przed śmiercią jest (…) tylko obawą przed utratą ciągłości w czasie, a jeśli udało nam się wykpić czas i na krótki moment zaistnieć poza nim, to sprawiliśmy, że nie ma czego się bać”. Za chwilę z kolei frazują jak poeci: „Myślałem na przykład – «przytrafiło się nam umieranie»”. W takich momentach waga tej historii maleje, bo użyte w niej słowa nie ewokują żadnych bliskich obrazów. Narrator zakorzeniony w ludzkim doświadczeniu zmienia się w narratora mówiącego pozaludzkim narzeczem abstraktu. Z bliźniaczego tematycznie „Cicho, cichutko” Ignacego Karpowicza pamiętam, że udało się tam do końca zapanować nad wyrażeniem w języku dotykalności śmierci. Pamiętam też emocje wyzyskane z czystej zmysłowości w „Kontenerze” Marka Bieńczyka czy w „Echu słońca” Waldemara Bawołka – wiem więc, że da się przejść przez lodowate morze abstraktu, nie krusząc tafli konkretu.

Może ta drobna rysa na „Ucichło” to kolejny metakomentarz do utopijnej wizji snucia opowieści „bez dogłębnego przemyślenia jej treści i struktury” – nieosiągalnego postulatu, którego siłą rzeczy nie może spełnić sama powieść. Tymczasem dostajemy od Karpińskiej prozę, która poszerza pomysły z debiutu o solidny literacki fundament. Na etapie drugiej książki autorka staje pewniej na grząskim gruncie pisania o doświadczeniach ostatecznych, nie próbując spektakularnie wywracać na nice językowych porządków. I dobrze. Zamiast mieszać w powierzchownej warstwie tekstu, dogrzebuje się do głębiej przechowywanych emocji. Skoro mamy do czynienia z prozą o szukaniu prawdy, to chyba uzasadniona strategia.