Jakiś czas temu wykopałam w domu rodzinnym swoje zeszyty z grafomanią z okresu późnej podstawówki: cały stos horrorków inspirowanych serialami młodzieżowymi z satelity. Okładki z kościotrupami, grobowe tytuły i – równie ważne jako sztafaż – szkolne szafki i schody przeciwpożarowe; wszystko to podpisywane pseudonimami brzmiącymi „z angielska”. Może dlatego do dziś mam taką słabość do PRL-owskiej „Kobry”, polskich aktorów przedstawiających się z emfazą cudzoziemsko brzmiącymi nazwiskami i dekoracji, w których za „Londyn” lub „Kornwalię” robią zdjęcia ulic z wiktoriańskimi szeregowcami przyklejone do ram niby-okien (czasem zdjęcie marszczy się od kleju i wtedy jest najpiękniej).
W „Silent Twins” Agnieszki Smoczyńskiej Śląsk udaje Walię, a po szpitalu psychiatrycznym w Broadmoor widać, że zamiast pod Londynem wyrasta gdzieś w pruskiej części naszego krajobrazu – pewnie dlatego, że prawdziwe Broadmoor także wygląda na pierwszy rzut oka jak niemieckie koszary. Chętnie spytałabym Smoczyńską, jakie cuda kleiła czy kręciła w wieku zarazem wrażliwej i dziarskiej nastoletniości, bo widać tu zrozumienie i czułość wobec dziewczyńskiego obciachu, utożsamienie z nim, z tą jedyną w swoim rodzaju dialektyką nadwrażliwości i bezwstydu. W wydanym właśnie po polsku reportażu Marjorie Wallace („Milczące bliźniaczki”, tłum. Michał Szczubiałka) dwie nastolatki w małym walijskim miasteczku powołują do życia fikcyjne Stany Zjednoczone z popkulturowych prefabrykatów i samo słowo „Malibu” brzmi zarazem słodko i nieznośnie; fragmenty twórczości dziewczyn czyta się ze smutkiem i trudem, i umiem sobie wyobrazić, że można było to przenieść na ekran w zupełnie inny sposób. Ale może po kolei.
Jennifer i June Gibbons urodziły się w 1963 roku w rodzinie emigrantów z Barbadosu; ojciec pracował dla RAF-u, matka była gospodynią domową wychowującą w sumie pięcioro dzieci. Los rodziny wojskowego rzucił ich najpierw na Bliski Wschód, a potem ściągnął do Wielkiej Brytanii; Gibbonsowie przenosili się z bazy do bazy, a dziewczynki z podstawówki do podstawówki, z Yorkshire do Devonu, by w końcu osiąść w Walii, w miasteczku Haverfordwest w hrabstwie Pembrokeshire (to ten wysunięty najbardziej na południowy wschód półwysep). Obiegowa, powtarzana w streszczeniach opowieść głosi, że dziewczynki przestały się komunikować ze światem zewnętrznym pod wpływem szkolnego dręczenia, ale wczytując się w reportaż Wallace, trudno przyszpilić moment, w którym to się stało; była to raczej spirala nakręcających się okoliczności, pogłębiania się stanu niekomunikatywności, odsuwania się od kolejnych osób. Wbrew temu, co czasami twierdziła matka – że dziewczynki były po prostu nieśmiałe i że ta nieśmiałość przyszła z wiekiem – małe bardzo późno zaczęły mówić, odzywały się rzadko i niewyraźnie, i głównie do siebie nawzajem.
Wada wymowy, bycie jedynymi czarnymi dziećmi w klasie (z jedynej czarnej rodziny w bazie), narodziny siostrzyczki, bycie traktowanymi jako „bliźniaczki”, a nie dwie odrębne i zupełnie różne istoty, przeprowadzki – wszystkie te rzeczy zazębiły się i zaczęły perfekcyjnie nakręcać. W gimnazjum, już w Walii, były potwornie traktowane przez rówieśników, w szkole nie odzywały się w ogóle; w domu komunikowały się jedynie z młodszą siostrą. Podejmowane przez nauczycieli i psychologów próby pomocy, czy też koordynacji problemu – uporczywego milczenia, ale także innych odbiegających od normy zachowań, jak bardzo powolne, synchroniczne poruszanie się – spełzły na niczym. Nastoletnie już dziewczyny trafiły do szkoły specjalnej, próbowano je rozdzielać i stosować różne eksperymentalne terapie; efektem było jedynie dalsze odcinanie się bliźniaczek od świata zewnętrznego. W wieku szesnastu lat zakończyły formalną edukację. Nie poszły do pracy, pobierały zasiłek i nadal mieszkały w swoim dziecięcym pokoju.
Trzy lata później stanęły przed sądem za serię podpaleń, włamań i drobnych kradzieży. Wtedy właśnie sprawą zaczyna się interesować Marjorie Wallace, uznana reporterka śledcza, której teksty z lat 70. poświęcone ofiarom talidomidu doczekały się wydania książkowego i adaptacji przez BBC. To ona przez kolejne lata będzie nagłaśniać historię i skandaliczne zesłanie dziewczyn na leczenie w szpitalu psychiatrycznym o zaostrzonym rygorze Broadmoor. Książka „Milczące bliźniaczki” wyjdzie w roku 1986, niemal równocześnie z pierwszym, telewizyjnym filmem pod tym samym tytułem w reżyserii Jona Amiela, wyprodukowanym w ramach cyklu BBC „Screen Two”.
Reportaż ukazuje się teraz po polsku, w wersji rozszerzonej o dwa rozdziały dopisane w latach 90.; w sumie trzysta stron z kawałkiem, które czyta się jak sześćset. Po pierwsze, co oczywiste, ze względu na temat, a po drugie, ze względu na styl, który na szczęście z czasem ewoluuje w mniej ciężkostrawną stronę. Na samym początku Wallace odstrasza manierą, by obsadzać bogu ducha winne dziewczyny w kontekście „dobra” i „zła”; straszy czytelniczkę Kainem i Ablem, Romulusem i Remusem; nie sposób nie pomyśleć, że musi włożyć bohaterki w fabularny wzór, obsadzić role i że negatywną sprawczość przypisuje Jennifer, a cechy pozytywne June.
Trzeba przetrwać te fragmenty. Wallace nie ma lekkiego pióra, ale im głębiej w tekst, tym bardziej pewna monotonia i drobiazgowość okazują się jednak po coś, a przynajmniej – czemuś służą; reporterka, poza tym że rozmawia z rodziną, nauczycielami, psychologami i psychiatrami, przedziera się także przez setki stron zapisane przez same bliźniaczki. Temu zresztą zawdzięcza relację ze swoimi bohaterkami – rozmowa z rodzicami się nie kleiła, póki ojciec dziewczyn nie pokazał jej pokoju zapchanego ich papierami, dziennikami, próbami literackimi i rysunkami, popakowanymi w wielkie worki na śmieci. Przekopawszy się przez powierzone jej archiwum, reporterka pojechała zobaczyć się z przebywającymi w Broadmoor siostrami – i właśnie pytanie o literaturę otworzyło drogę do komunikowania się z bliźniaczkami.
Historia tytułowego milczenia jest więc zarazem historią czytania tych, które milczały; Wallace podkreśla, że porównywanie dzienników ze sobą i z relacjami innych świadków wykazało, że bliźniaczki w swoich zapiskach były rzetelne, racjonalne i zupełnie wiarygodne. Ale na ich portret w książce składa się także przekrojowy obraz ich artystycznej ekspresji, przede wszystkim ambicji literackich z lat nastoletnich. Autorka przegląda opowiadania, wiersze i powieści (w tym wydaną za składkę z zasiłków powieść June pod ekscentrycznym tytułem „Uzależniony od pepsi-coli”), a także notatki do lalkowego uniwersum, który tworzyły dziewczyny w czterech ścianach swojego pokoju. To wszystko jest jednocześnie fascynujące i zawstydzające i Wallace się trochę tą dziewczyńską praktyką twórczą męczy. Teksty te są dla niej źródłem pomocnym w rekonstrukcji wydarzeń, przede wszystkim ilustracją aspiracji i stanów emocjonalnych, ale jest tu też próba wpisania bliźniaczek w inny, bo historyczno-literacki kontekst (powraca porównanie do sióstr Brontë). Szkoda tylko, że reporterka ewidentnie nie ma w sobie pasji do oper mydlanych i jej streszczeniom wymyślanego przez siostry Gibbons tasiemca zdecydowanie brakuje energii.
Marjorie Wallace, „Milczące bliźniaczki”, tłum. Michał Szczubiałka, Czarne, 344 strony, w księgarniach od października 2022Czytanie „Milczących bliźniaczek” stanowi ważną część artykułu pisarza i krytyka Hiltona Alsa, opublikowanego na łamach „New Yorkera” w grudniu 2000 roku. To reportaż z gatunku „co było dalej”, powrót do bohaterów po kilku latach – w tym wypadku do bohaterki, żyjącej bliźniaczki, June. Tekst rozpoczyna niemal filmowa scena. Als, nowojorczyk, jedyna czarna osoba w pociągu, wysiada na stacji kolejowej w zachmurzonym Haverfordwest; jeszcze zanim pociąg się zatrzyma, zauważa June Gibbons, jedyną czarną osobę na peronie, i ona też zauważa jego. Als ma oko do gestów, szkicuje swoją bohaterkę poprzez mowę ciała i śmiech, jednostkowe dziwaczności, sposób prowadzenia rozmowy. Historię bliźniaczek przywołuje w dużej mierze w oparciu o znane już źródła – takie jak książka Wallace; nie tyle jednak streszcza, ile czyta, przepuszczając przez swoją wrażliwość, otrzepując poszczególne słowa z pozornej neutralności, przesuwając akcenty. W jego opowieści historia milczących bliźniaczek staje się historią rozdzierającej czarnej samotności, a wizyta Alsa w Haverfordwest – spotkaniem dwóch czarnych osób, które siadają razem, by tę samotność przeanalizować. June Gibbons zauważa nawet – pół żartem, pół gorzko – że jej siostry i brat związali się z białymi partnerami, podczas gdy ona marzy o czarnym facecie. Rozmawiają też o pisaniu.
Film Smoczyńskiej zostawia kwestie rasowe trochę niedociśnięte, bez zaznaczenia ich specyfiki i wszechobecności. Twórczyniom mogło zaszkodzić trzymanie się za blisko książki: Wallace przybliża wątek imigrancko-rasowy na biało-chłodno, głównie przez pryzmat rodziców, którzy w filmie – wybierającym konsekwentnie punkt widzenia i wrażliwość bliźniaczek – są postaciami mocno drugiego planu. Nie znaczy to, że film w ogóle nie znajduje sposobu na dotknięcie wątku imigranckiej alienacji i samotności – vide animowany fragment o papużkach, oparty na dziecięcym opowiadaniu Jennifer, do czego za chwilę wrócę. Po prostu nie zostaje w nim na dłużej. I chociażby z tego względu reportaż Alsa wydaje mi się dobrym towarzyszem filmu: tak inaczej opowiada o tych samych osobach i miejscach, po tak odmienne soczewki sięga, by dodać późniejszą perspektywę czasową, dorosłość, krajobraz (nowojorczykowi Walia wydaje się mikroskopijna i mokra, a kolej pod Londynem – wręcz groźna).
Co do zasady bowiem, samo zamknięcie w perspektywie dziecięco-młodzieńczej, zatrzaśnięcie w głowach bliźniaczek pozwala Smoczyńskiej na opowieść prowadzoną z poziomu empatii, utożsamienia, zrozumienia. Reżyserka obsadza swoje główne aktorki niejako na skos, wbrew pierwszej intuicji dyktowanej przez tekst Wallace, zeskrobując „zewnętrzne”, uproszczone narracje na temat sióstr. June, łagodniejszą, i tą, która uchodziła za bardziej komunikatywną, gra Letitia Wright, typ ekscentryczny i niepokojący; taką ją pamiętam sprzed „Czarnej Pantery”, kiedy grała w trzyczęściowym serialu „Cucumber/Banana/Tofu”. To mniej znana (póki co) Tamara Lawrance wciela się w Jennifer, która w świadectwach funkcjonuje jako ta agresywna i „niebudząca sympatii”. W filmie z tego – powracającego w tekstach – rozróżnienia nie ostało się nic, dynamika sióstr jest dużo bardziej paradoksalna i widz sam musi ułożyć ją sobie w głowie. Wright i Lawrance grają ze sobą w niesamowitej, napiętej bliskości, „we dwie” (wytarte słowo „duet” nie do końca mi tu służy). Są tu sceny synchronicznego poruszania się i gestów i fizyczna przemoc między siostrami, którą odczuwa się jako samookaleczanie, ale nawet nie w tym rzecz. Wydaje się, jakby role Wright i Lawrance były z początku zamkniętym układem, jakby aktorki reagowały tylko na siebie nawzajem, jakby ich kreacje były splątane, tworzyły jedność, która się z czasem rozluźnia, trochę rozwidla – ale rozplecie się na dobre dopiero pod koniec.
Ta strategia głębokiego zanurzania się w doświadczenie bohaterek outsiderek znana jest już oczywiście z poprzednich filmów Smoczyńskiej. „Silent Twins”, „Córki dancingu” i „Fuga” budują światy, w których rzeczywiście tak bardzo brakuje tlenu, że odcięcie się od społeczeństwa staje się jedynym wyjściem. To filmy o odczuwanej cieleśnie niemożności asymilacji, afektywnie ustawiające widza po stronie oporu, milczenia, czasem agresji, odwrócenia się plecami, sprawdzania, na ile sposobów można powiedzieć „nie”.
„Córek dancingu” i „Silent Twins” trudno zresztą nie potraktować jako filmów, no właśnie, bliźniaczych, układających się w odbicia i echa: dwa filmy o życiu we dwie, o siostrzanej podwójności i palących różnicach. Zagrożenie rozdzieleniem – i pokusa rozdzielenia – pulsują tam i tu jako główna emocja opowieści. Modele siostrzeństwa są różne, ale w obu filmach jest ono relacją podstawową – i podstawową jednostką społeczną w konflikcie z resztą świata. Współbrzmi też centralny w obu historiach wątek głosu, nie tylko fabularnie (film o śpiewaniu, film o milczeniu), ale też na płaszczyźnie aktorskiego rzemiosła: dźwięki i słowa w „Silent Twins” się nie marnują. A jednym z powodów, dla których od razu zostałam wyznawczynią „Córek”, było właśnie to nieprzegadanie, nie tylko na poziomie dialogów, lecz także myślenia o opowieści; „Córki dancingu” mają prostą strukturę, ale bez fabularnego dopięcia, polskiej potrzeby poprawności, żeby się wszystko zgadzało na papierze i było „psychologiczne”, wypowiedziane i obejrzane ze wszystkich stron przez sto osób (zresztą wielu krytyków filmowych robiło z tego zarzut, jako że były to czasy sprzed „Ostatniej rodziny” i rozpoznania Roberta Bolesto jako kluczowej dla nowego polskiego kina postaci).
„Silent Twins”, reż. Agnieszka Smoczyńska. Polska, Wielka Brytania, USA 2022, w kinach od października 2022„Silent Twins” są poprowadzone bardziej klasycznie niż „Córki dancingu”, ale po zagranicznych recenzjach (głównie amerykańskich, po wejściu filmu do tamtejszych kin we wrześniu) widać, że różne rzeczy sprawiają krytykom trudność; w szczególności animowane fragmenty filmu są traktowane jako coś osobnego, dorzuconego na dokładkę, jak ekscentryczne i ciekawe, ale jednak urozmaicenie. Cóż, może to po prostu różnica kulturowa. „Silent Twins” mają psychodeliczne dobranocki w krwiobiegu i animacje Barbary Rupik, autorki brueglowsko-śluzowanych shortów, w tym nagrodzonej trzy lata temu w Cannes „Duszyczki”, wydają się sercem filmu i powodem, dla którego w ogóle fabularną ekranizację reportażu było warto robić. W naćkanym true crime’ami i biopicami krajobrazie medialno-popkulturowym Smoczyńskiej i jej ekipie udało się zrobić oparty na faktach film, który jest po coś.
„Silent Twins” miksują fragmenty powieści June z akcją filmu i przekładają opowiadania Jennifer na obrazy animacji lalkowej; piosenki Zuzanny Wrońskiej i Marcina Macuka też zostały skomponowane do jej tekstów. Nie jest to pomysł tak oczywisty, jak wydaje się w trakcie seansu; dopiero lektura reportażu Wallace uświadamia, jak łatwo można było tę dziewczęcą twórczość zlekceważyć, potraktować protekcjonalnie, jako ciekawostkę ze śmietnika egzaltowanych amatorek, szkolną grafomanię. Smoczyńska podchodzi do tego pisania serio, po prostu jak do nastoletnich dziewczyn z literacką podjarką, dziewczyn, które piszą maniakalnie i z niekontrolowanym rozmachem wizji, z tęsknoty za większym światem, bez cynizmu, z zapałem i wiarą, które zbyt często leczy wiek. Dzisiaj takie dziewczyny, także te dorastające na prowincji i bez jakiejkolwiek wiedzy na temat rynku wydawniczego, mogą sobie znaleźć większą od dziecięcego pokoju internetową norkę i pisarską wspólnotę. Siostry Gibbons nie miały takiej możliwości, miały tylko marzenia o sławie i o tym, że napiszą coś dobrego; wściekle rywalizowały ze sobą na teksty. Gest tych drobnych ekranizacji oddaje hołd ich marzeniom. Jest w tym jakieś rozpoznanie medium, tego, że co innego robi zaangażowany, biorący w obronę pokrzywdzone jednostki reportaż, taki jak książka Marjorie Wallace; co innego – telewizyjny dokument, taki jak ten, w którym zresztą można posłuchać prawdziwej June Gibbons. Film Smoczyńskiej pokazuje, co fabularny film kinowy może dać takiej historii: rozmach wielkiego ekranu i twórcze zrozumienie; w końcu reżyseria i zabawa lalkami są sobie pokrewne.