Jest jakaś ostentacja w geście Joela Coena, by wybrać „Makbeta” na swój pierwszy solowy pełny metraż. No dobrze, może nie ostentacja, ale powiedzmy, że jest to wybór z przytupem. Mocny strzał przy pierwszej – od czasów studiów filmowych – realizacji bez udziału brata Ethana, chociaż z całą grupą wieloletnich współpracowników (Frances McDormand, wybitna żona obsadzona w roli jednej z najsłynniejszych żon, operator Bruno Delbonnel, scenografka Nancy Haigh, kostiumografka Mary Zophres, kompozytor Carter Burwell). Trudno więc mówić o jakimś drastycznym zerwaniu, nowej drodze twórczej itd.
„Makbeta” przenosili na ekran, jak to się mówi, „najwięksi”, nierzadko „tworząc historię kina” (np. „Tron we krwi”, film bardzo ważny dla Polskiej Szkoły Filmowej), ale to też nic, wprost przeciwnie, bo można „Makbeta” robić w kółko i za każdym razem inaczej. Jest w tym (co też ważne, dość krótkim) tekście gotowość na filmowe medium, dużo przestrzeni dla środków wyrazu właściwych kinu: średniowieczna Szkocja jako wizualny samograj, zamek i potencjał meteorologiczny, czego chcieć więcej. Urodziła się z tego głęboka czerń Orsona Wellesa i jego podziemny jaskiniowy pałac; mgła Kurosawy, rozmyta granica między ludzkim i pozaludzkim, dźwiękiem owadzich zbroi żołnierzy i deszczem; fioletowosine chmury u Polańskiego, z krwawym wschodem słońca, błotem i wszechobecną słomą, wilgocią łączącą pożądanie i rozkład; w końcu naturalizm w ekranizacji Justina Kurzela sprzed kilku lat, o której Ludwika Mastalerz pisała na łamach „Dwutygodnika”. Przypadek filmu Kurzela jest szczególnie interesujący, ponieważ udało się w nim poważnie zmienić charakter Makbetów. Podejmowane przez nich decyzje mają poważne materialne uzasadnienie, uzasadnienie higieniczno-architektoniczne, można by rzec. Makbet morduje króla Duncana, aby nie zgnić w drewnianym domku na bagnach.
Tymczasem Makbet Coena jest bliższy klasycznemu Makbetowi idiocie, idealnie wpisującemu się w galerię Coenowskich głupców, faceta złapanego w pułapkę swojego durnego PLANU, który pod wpływem impulsu robi coś piramidalnie głupiego i nie może się już cofnąć, ani wyplątać, ani zatrzymać. Ambicja Makbetów nie istnieje bez gorliwej głupoty – serio, kto podejmuje z dnia na dzień decyzję o morderstwie na podstawie enigmatycznych bajań jakichś zabawnych staruszek spotkanych przypadkiem przy drodze? I jeszcze ryzykowny pomysł, aby przepowiednię przyśpieszyć, popędzić batem, to znaczy sztyletem – mój boże. No ale właśnie, jak radzi sobie Joel Coen z materiałem, który wydaje się tak bardzo pod niego?
Po pierwsze, umieszcza swoich bohaterów w minimalistycznej scenografii – betonowym Chirico filmowanym w czerni i bieli (dużo zabawy w układanie cieni), świat poza zamkiem też jest ograniczony do minimum: droga, ruina, kawałek lasu (armia przebrana za las też skromna, umowna). Zaczyna się od oślepiającej, no właśnie, nie tyle bieli, ile siwości mgły, za której warstewką ukrywa się słońce. W nocy nad zamkiem zapada noc kosmiczna, jak aksamitny płaszcz czarnoksiężnika z ponaszywanymi gwiazdkami. Daje to wrażenie dryfowania w kosmosie.
Jeden z dwóch głównych obsadowych chwytów to pomyślenie Makbetów jako starszej pary po sześćdziesiątce, małżeństwa z wieloletnim stażem: lady Makbet przewraca oczami, kiedy małżonek plecie trzy po trzy, jest w jej zniecierpliwieniu jakaś intymność. Po Frances McDormand widać, że trochę brakuje jej fajek, to ta kobiecość, która kojarzy się z palarnią dla nauczycieli w tysiąclatce na wsi, uczeniem powszechnie nielubianego przedmiotu typu fizyka i pieleniem ogródka za domem nauczyciela. Znajomą, lubianą surowość, w której nagle roznieca się iskra szaleństwa, paradoksalnie podsycają wiek, doświadczenie i małżeńska bliskość: ci Makbetowie nie będą już przecież mieli dzieci, nie mają dziedzica, jeśliby na spokojnie przemyśleli podszepty Dziwnych Sióstr, to może by weszli w sojusz z Bankiem, a nie produkowali kolejne trupy.
To ciekawe, ale przyznam, że boksuję się wciąż z rolą Denzela Washingtona. Zajęło mi dwa kwadranse, aby w niego uwierzyć. A może jemu zajęło tyle wytracanie godności, jaką ma w sobie jako aktor, jakiegoś spokoju, który sprawia, że jeszcze na etapie dźgania króla Duncana zupełnie nie składała mi się ta rola w całość. Dopiero potem powaga przemienia się w nim w monologującą bufonadę, nagle to krzyczenie do samego siebie w pustych komnatach zaczyna mieć sens. Ale jest jakiś problem obsadowy w tym filmie, aktorzy często nie mówią do siebie nawzajem, tylko w próżnię, jakby nie leżał im język Szekspira jako narzędzie komunikacji.
Wzmacnia to efekt dryfowania i odklejenia, jakby większość postaci pozbawiona była sprawczości albo łączności z resztą świata. Kumulacja kolejnych „alienujących” chwytów daje poczucie nie tyle już nawet odrealnienia, ile braku ciągu przyczynowo-skutkowego: Makbetowie mają swój małżeński kosmos, który czasami styka się z kosmosem „Tragedia Makbeta”, reż. Joel Coen. USA 2021, na Apple TV+ od stycznia 2022 wiedźm, ale reszta postaci funkcjonuje w jednoosobowych bańkach. Tym bardziej nie ma tam żadnego większego świata, polityki, natury itd. (Intuicja podpowiada, że na wielkim ekranie film jest ciekawszy, ciężar betonu i wysokość, czasami brak stropów działają lepiej w większej skali. Szkoda, że w Polsce film miał premierę od razu na VOD Apple’a, ale może to już mój konserwatyzm przestrzenny). Dlatego nie do końca pracuje to wszystko jako opowieść o uprzywilejowanych głupcach, zatrzaśniętych w swoich komnatach i głowach z dala od świata; dlatego trudno czerpać przyjemność z rozkoszy moralitetu, że bycie durniem nie zwalnia z odpowiedzialności (coś, czego bardzo pragnę w roku 2022 i popkulturowym horyzoncie wyznaczanym przez impotencję młodych Royów z serialu „Sukcesja”). Jest tu intryga i jednostkowe szaleństwo, ale nie ma prawie Coenowskiego chaosu, żywiołu przypadku, różnorodności typów ludzkich i ich interakcji nakręcających spiralę nieszczęścia. Nie ma tu pędu, tempa, nie ma – prawie – życia.
Prawie, bo są wiedźmy. A raczej jedna drobna wiedźma aktorzyca, hojnie obdzielająca film tuzinem żyć: aktorka (przede wszystkim) teatralna Kathryn Hunter, wcielająca się we wszystkie trzy wiedźmie siostry (i starca). W teatrze była i Lirem, i Pukiem, więc tu mogłaby pewnie zagrać całą sztukę sama, i tak się mnoży i przepoczwarza. Jej Wiedźmy niby gadają do siebie jak wszyscy inni bohaterowie tego filmu, choć tak naprawdę postaci Hunter prowadzą szaleńczy dialog, charakterystyczna chrypa rozpada się na różne głosy. To aktorstwo alchemiczne, niekończąca się kreacja, wielość płci i amoralna frajda wpuszczania Makbeta w kanał. Gumowe ciało w czarnej pelerynce (zapewne podwędzonej bergmanowskiej Śmierci) wypluwa z siebie kawałki pogryzionego ludzkiego trupa, mnoży się poprzez odbicia w kałuży. Przekracza prawa fizyki, zachowując paradoksalnie cielesny konkret. I mąci, kombinuje, wchodzi w interakcję z żywiołami, żartem popycha pyszałkowatych durniów do zguby. Bardzo się stara poruszyć ten świat z betonu i piasku – szkoda, że za bardzo nikt nie chce do niej dołączyć.