Pod hasło filmu „Nowy porządek” Michela Franco w anglojęzycznej Wikipedii bystry redaktor podłączył przekierowanie do hasła „Elite panic”. To w pewnym sensie najbardziej złośliwa recenzja tego filmu, jaką udało mi się znaleźć; prosty gest nazwania, precyzyjny i w białych rękawiczkach. Wyżej można przeczytać, że sam zwiastun filmu wywołał w meksykańskim internecie poruszenie (jak to się mówi po polsku: „inbę”). Dużo zamieszania o kino, jak to się mówi, artystyczne: Franco jest reżyserem z klasy największych europejskich festiwali, rozpoznanym i uznanym, jego „Pragnienie miłości” (2012) wygrało canneńskie Un Certain Regard, po awansie do konkursu głównego na tym samym festiwalu dostał nagrodę za scenariusz „Opiekuna” (2015). „Nowy porządek” wyjechał rok temu z Wenecji z nagrodą Grand Jury Prize (drugą co do prestiżu po Złotym Lwie). Przyznam, że w kinie poczułam więź z meksykańskimi internautami: taki rodzaj emocji, złości wymieszanej z bezsilnością, wywołują we mnie prawie tylko filmy polskie o inteligencji albo wsi, filmy, których nie da się zostawić w sali kinowej, filmy, które wychodzą za tobą na ulicę, wczepiają się jak rzep w tkankę społecznej rzeczywistości. Filmy, o które kłócisz się w internecie.
„Nowy porządek” jest, oczywiście, „dobrze zrobiony”. Pretekstowa fabuła rozpoczyna się od ślubu, do którego nie dojdzie: państwo młodzi, ich bogate białe rodziny i goście czekają na urzędniczkę – spóźnia się z powodu zamieszek, które wybuchły na mieście. Atmosfera gdzieś pomiędzy samozadowoleniem a ukrywaną nerwowością, przyjęcie jest wystawne, ale na jego brzegach, to znaczy na podjeździe rezydencji, rozgrywa się dramat: były służący przychodzi błagać o pieniądze na operację żony, pani domu i brat panny młodej rzucają mu jakieś ochłapy. W końcu pojawia się główna bohaterka, panna młoda, która ma dobre serce i najchętniej zapłaciłaby za wszystko, gdyby tylko jej matka, należąca do podgrupy ludzi bogatych i podłych, nie zmieniła kodu do sejfu. W tym czasie miasto pogrąża się w chaosie, dochodzi do krwawych masakr, etniczne różnice spływają krwią, bojówki oczywiście nie są białe, za to odgrywają się na białych i bogatych, mordując, porywając i oczywiście też rabując. Symbolem tej rewolucji jest zimna zieleń, farba tryskająca na mury, szyby i karoserie limuzyn, rzeczywiście nadaje to filmowi jakiś sznyt, zapada w pamięć. Główna bohaterka nosi za to jaskrawą czerwień. Dodać wszystkie białe i kremowe powierzchnie w fortecy bogaczy i już mamy flagę Meksyku. O te kolory reżyser jest zresztą pytany w każdym wywiadzie. To temat bezpieczny, z poziomu rzemiosła. Franco umie wykreować na ekranie chaos, jednocześnie z zewnątrz, ale z dystansu, jakby sama kamera była ogłuszona i w szoku. Pomijając te zielone kleksy, przemoc w filmie jest zupełnie niespektakularna, po prostu hałaśliwa, męcząca, banalna. Tu nie ma się do czego przyczepić.
Dalej zaczynają się schody, a rozmowy o filmie zamieniają w balet: czytam kolejne wywiady, w pytaniach ogólniki na temat „aktualności tematu”, „nierówności społecznych” itd. Franco bez drgnięcia powieką porównuje wybuch przemocy w swoim filmie – terroru na ulicach, masowego porywania dla okupu, torturowania w więzieniach – do protestów w Chile, do Żółtych Kamizelek, do Black Lives Matter. Znowu: poważna krytyka filmowa nie powinna sympatyzować z internetowym oburzeniem, które wybucha na podstawie klipu reklamowego, dwuminutowego wycinka. Ale co, jeśli intuicje komentariatu okazują się trafne? Michał Sutowski w swojej entuzjastycznej recenzji na łamach „Krytyki Politycznej” wskazuje na kolejne paradoksy przedstawionej w filmie rewolucji, która błyskawicznie zjada własny ogon, na strach i nędzę, którye obejmują biedne dzielnice, nie przynosząc im wyzwolenia, na bogaczy, którzy, jeśli przeżyli, to zamykają się w swoich luksusowych fortecach, na powrót elit i wojska. Nie tłumaczy to jednak podstawowej emocji, która pulsuje pod kolejnymi poziomami przemocy i zielonej farby: lęku bogatych białych przed nie-białym motłochem. Jedynymi nie-białymi postaciami, które mają tu jakikolwiek głos, są drugoplanowi służący, których lubi główna bohaterka. Rewolucjoniści są fantazmatyczną masą, w najlepszym razie – wyrzutem sumienia nadętego jednego procenta, symbolem zombie, takim samym jak zielona woda, która na początku filmu tryska z kranu. To jest ta elite panic: koszmary najbardziej uprzywilejowanych, że skoro protestują, to zaraz przyjdą i wymordują.
„Nowy porządek”, krążący w najbardziej prestiżowym obiegu kina festiwalowego, wpisuje się oczywiście w szerszy, właściwie popkulturowy nurt. Dystopie „biorą”, historie alternatywne „biorą”. Polska premiera filmu Franco zbiegła się z fenomenem koreańskiego serialu „Squid Game” na streamingowych łączach, innej opowieści wsadzającej paluch w nierówności społeczne – tyle że po drugiej stronie Pacyfiku, w formie bardziej pop i epizodycznej, i na platformie światowej gigakorporacji. Podobieństw jest dużo, „Squid Game” z „Nowym porządkiem” łączy wybitnie chwytliwa ikonografia (na blogu „Polityki” rozpracował ją kolega z „Dwutygodnika” Michał Radomił Wiśniewski), mocne użycie koloru, masowe mordy, i w końcu absolutny fatalizm, brak alternatywy wobec brutalnego status quo. Kluczową różnicą jest jednak perspektywa: zasadą ustanawiającą „Squid Game” jest uczynienie dłużnika everymanem współczesnego turbokapitalizmu. Seong Gi-hun (Lee Jung-jae) jest facetem uzależnionym od hazardu, mieszkającym ze schorowaną matką i żerującym na niej; córeczka widuje go rzadko, niedługo widywać nie będzie wcale, jako że była partnerka naszego bohatera właśnie pakuje siebie i dziecko na emigrację do Stanów. Gi-hun jest bardzo konkretnym typem przegrywa w spirali długu i beznadziei. Jest „nieciekawy”, dość upierdliwy, o irytująco, ślisko-przyjaznym sposobie życia.
„Squid Game” nie dzieje się w alternatywnej rzeczywistości, wprost przeciwnie, opowieść pozostaje mocno zacumowana w „naszym”, „niefantastycznym” świecie. Fantastyczna jest jedynie ukryta przed nim potworna gra, do której – niczym do Hogwartu – zaproszenie otrzymują wybrani. (Jest to gra na śmierć i życie, wygrany będzie jeden, wszyscy inni zginą). Przejście na drugą stronę lustra jest jednak nieodwracalne, gra pasożytuje na rzeczywistości, ale też przemienia ją na swoje podobieństwo, czy raczej: unaocznia je w tak brutalny sposób, że nie da się już myśleć o świecie inaczej niż jako o grze. Wybrzmiewa to mocno na poziomie samej serialowej struktury. Ponieważ co do zasady na jeden odcinek przypada jeden poziom gry, pozornym wyjątkiem jest odcinek drugi, kiedy bohaterowie cofają się do „prawdziwego” świata. Ale tam przekonują się, że nie mogą w nim żyć – są skazani na grę, nie mogą jej opuścić, tak naprawdę byli w niej od lat. Mordercza zabawa, której przypatrują się zblazowani miliarderzy w złotych maskach, jest jedynie kolejnym przyśpieszeniem spirali długu.
W dyskursie spod znaku „korzenie popkulturowego fenomenu” często umyka samo filmowo-telewizyjne rzemiosło. „Squid Game” ma klasyczną konstrukcję, która niestety sypie się mocno pod koniec, ale ma też sporo dobrego, psychologicznego mięsa. Nie w sensie głębin realizmu psychologicznego, tylko tego, jak postaci funkcjonują w grze i wobec gry – w centrum scenariusza zawsze stoi reakcja poszczególnych bohaterów i zbiorowości na zmieniające się z każdym poziomem reguły. Kolejne „zabawy” są wyraziste wizualnie i działają wręcz afektywnie – nostalgiczne „raz, dwa, trzy, Baba-Jaga patrzy”, przeciąganie liny, wycinanie miodowych ciasteczek czy gra w kulki zamieniają się w rzeź, podchodzą powidokami masakr, totalitarnej i autorytarnej przemocy. Ale jest to też dobrze wymyślone emocjonalnie – gry ustawione w takiej kolejności, by dręczyć psychologicznie graczy, to dobrze zaprojektowany mechanizm rozrywania więzi międzyludzkich. Bo poza poziomem systemowym (opozycja gracze – gra i jej zbrojne ramię) jest tu także gęsta siatka relacji między samymi graczami, relacji szalenie intensywnych i płynnych, doraźnych sojuszy, brutalnych animozji, kruchego, skazanego na niepowodzenie zaufania. „Squid Game” jest opowieścią o tym, jak przemoc, także przemoc ekonomiczna, działa między ludźmi skazanymi na bycie razem. I nie jest przypadkiem, że najpełniejszy psychologiczny dramat pomiędzy jednostkowymi bohaterami rozgrywa się pomiędzy Gi-hunem a Cho Sang-woo (Park Hae-soo), kolegami z podwórka. Pomiędzy życiowym przegrywem a facetem, którego spektakularny awans pozostaje chlubą dzielnicy (matka trzyma jego zdjęcie na straganie), a który teraz, po grubych machlojach, ukrywa się przed policją, również przygnieciony długami. Nie ma tu zewnętrznego spojrzenia; jest tylko dwóch facetów, z których jeden zasmakował sukcesu, a drugi od lat puka w dno od spodu. Dwóch kolegów podwórka, których łączy – a jednocześnie dzieli – ekonomiczny wstyd.
Może to te odłamki intymności w machinie wielkiej kolorowej metafory ostatecznie przytrzymują widzów przy telewizorach i laptopach; może to jest właśnie to, co w „Squid Game” najlepsze. Tragizm, ale na miarę zwykłego człowieka. Sam sukces serialu jest z zupełnie innej skali, to kolejny tryumf Netflixa w eksplorowaniu lokalnych przemysłów filmowych i rynków. Warto przypomnieć, że drugą zagraniczną produkcją platformy była brazylijska dystopia „3%” (której pierwszy sezon ukazał się w 2016 roku). Jest w tym pewien paradoks: w przemyśle telewizyjnym macierzystego kraju Netflixa, tzn. w Stanach Zjednoczonych, seriali o biedzie, ani nawet o niższej klasie średniej, już się prawie nie kręci, krytycy hołubią zaś realizm kapitalistyczny o elitach („Sukcesja” właśnie rozpoczęła trzeci sezon). Bieda przestała się mieścić w amerykańskiej telewizji „realistycznej”, amerykańska korporacja postanowiła, że narracje o biedzie będą fantastyczne i z importu, jako jeden z pomysłów na światową ekspansję. Może dlatego po latach pisania o popkulturze zaczęłam być z zasady nieufna wobec alternatywnych światów, dystopii i fantazji o rewolucji, zaczęłam w nich widzieć mechanizm ucieczkowy, farbowanie rzeczywistości. Czasami, jak w przypadku „Squid Game”, jest w tym jakaś reprezentacja rozpaczy i kruchości. Czasami, jak w przypadku „Nowego porządku”, jest tylko stara i znajoma panika moralna.