Po tygodniach obleśnego skwaru upał zelżał, w Warszawie da się oddychać. Do czasu, kiedy ten tekst zostanie opublikowany, ściany ciepła zapewne powrócą, strach się bać, zresztą potem nadejdzie stresująca jesień. Póki co jednak oglądam „Jestem Panną” Bootsa Rileya i „The Bear” Christophera Storera z bezpiecznego dystansu chłodu i względnego spokoju – dwa seriale wysokich temperatur i wyrazistych faktur w obrazie, rozżarzone fragmenty miejskości, przez które prześwitują czasy i historia. W autorskim serialu Rileya, tak jak w jego filmowym debiucie „Przepraszam, że przeszkadzam” (2018), wrze na ulicach Oakland. W drugiej serii osadzonego w Chicago „The Bear” więcej remontowego pyłu niż żaru patelni, ale i tak się boisz, że jak dotkniesz ekranu, to się poparzysz, a w najlepszym razie pobrudzisz.
„Jestem Panną” ma w sobie coś z wyklejanki. Patrząc na jej brawurową złożoność, człowiekowi rzeczywiście trudno uwierzyć, że Riley ma tylko jeden film na koncie – wylądował w kinie po trzech dekadach twórczości muzycznej – ponieważ konstruuje swój świat przedstawiony z pewnością stuprocentowego auteura. Czasami szwankują mu proporcje, całości dobrze by zrobiła mocniejsza epizodyczna struktura. Ale wizja jest. Na niejednorodność powierzchni obrazu składają się i kolejne szkatułki narracyjne – fikcyjne opowieści wewnątrz opowieści, jak np. komiksy i jedna nader upiorna kreskówka – i analogowe efekty specjalne z lalkami i modelami, chropowate, dające poczucie jednoczesnej fantastyczności i realności. Także postaci wcielają różne skale, częstotliwości i płaszczyzny narracji – główny bohater to 19-letni, czterometrowy wielkolud, przez kilkanaście lat ukrywany przez opiekunów przed światem. Antagonistą jest tu kapitalistyczny, komiksowy superbohater, a bandą nowych przyjaciół m.in. ukochana żyjąca w innym tempie, grupka liliputów i drobniutka lesbijka w kolorowej czapeczce, której mocą jest rozpościeranie przed widzami spektakli o paradoksach kapitalizmu.
Mamy rok seriali dziwacznych. Serial Rileya mocno rezonuje z południową grozą „Roju” Janine Nabers i Donalda Glovera oraz „Panią Davis” Tary Hernandez i Damona Lindelofa, rządzącą się niemal średniowieczną logiką cudu. Specyfiką „Jestem Panną” jest fantastyczność zakorzeniona w tkance i historii konkretnego miasta, ale także w miejskim charakterze per se – jest w tym wszystkim coś z teatrzyku ulicznego po prostu, dziecięcość, slapstickowość i gadatliwość, serial właściwie wytwarza własny idiolekt. W czasach rozkładu tkanki amerykańskich miast Bootsowi Rileyowi udaje się stworzyć opowieść o protestującej ulicy, gdzie groteska i jarmarczność okazują się językiem konfrontacji z rzeczywistością. To życie na demonstracji, organizacja kolektywnej akcji, zbieranie mieszkańców do kupy, tworzenie wspólnoty. Jest w końcu Riley czarnym Żydem znad Zatoki San Francisco, który dorastał pod wpływem rodziców-aktywistów i babci, aktorki, reżyserki i organizatorki teatralnej (oraz uchodźczyni z hitlerowskiego Królewca).
Nie brakuje poważnych krytyków i zwykłych internetowych marud, które zarzucają „Przepraszam, że przeszkadzam” i „Jestem Panną” zbyt ostentacyjną albo wręcz łopatologiczną polityczną agendę. Pytanie, dlaczego miałoby być to wadą, biorąc pod uwagę wizualną wyobraźnię reżysera i jego ryzykanckie poczucie humoru.
„The Bear” też jest serialem o wyraziście niejednorodnej powierzchni – w końcu to working place drama o pracy w knajpie (pierwszy sezon) i tworzeniu nowej knajpy (drugi), oleju skwierczącym na patelni i tłuszczu osiadającym we włosach, a potem pyle rozpruwanych ścian przechodzącego metamorfozę lokalu. Estetykę opowieści tworzą kamera przyklejona do bohaterów, mastershoty, obowiązkowy, popisowy odcinek bez cięć i poetyka gorączkowych zbliżeń na twarze. W najlepszych momentach serial podnosi ciśnienie i sprawia, że wstrzymujemy oddech. W najgorszych – prowokuje do pytania, czy nie należałoby młodym amerykańskim reżyserom zabronić oglądania Cassavetesa. Zmysłowość i różnorodność konsystencji wprowadza więc sama kuchnia, ale też – niepotrzebne moim zdaniem, o czym za moment – wychodzenie z niej dalej niż na papierosa. Lepki lokal z kanapkami zderza się z lodowatą rzeczywistością haute cuisine i gwiazdek Michelina, a ciasnota wnętrz – ze szkłem chicagowskich drapaczy chmur.
Przyzwyczailiśmy się – szczególnie po złotej erze seriali HBO z pierwszej dekady wieku – myśleć o serialu jako o formie epickiej, mogącej ogarnąć złożoną panoramę jakiegoś miejsca. Czasami słusznie: dość wspomnieć seriale miejskie Davida Simona czy, na naszym podwórku, „Zmienników” Barei. Ale serial jest, tak historycznie i ze swej medialnej „natury”, formą epizodyczną, pracującą na fragmencie. Bootsowi Rileyowi akurat udaje się estetyką kolorowej wycinanki opowiedzieć kawał miejskiej historii, na przestrzeni siedmiu krótkich odcinków układając ze swoich ekscentrycznych żartów coś rzeczywiście większego, przypominając o rewolucyjnym duchu Oakland jako jednym z serc czarnej kultury i czarnej polityki. „The Bear” nie ma tak spójnej „polityki miejskiej”, ale robienie mu z tego powodu wyrzutów byłoby po prostu nie fair. Mój zarzut jest więc dokładnie odwrotny: zamiast zaufać pierwotnemu pomysłowi na serial o kuchni, Storer i jego zespół chwytają zbyt wiele srok za ogon, do tego zupełnie niekonsekwentnie.
Serial właściwie od pierwszego wybuchu swojej popularności latem zeszłego roku niosła opinia „opowieści o Chicago”, oczywiście nie bez powodu – kanapki z wołowiną, które serwuje w pierwszej serii knajpa braci Berzatto, to ikoniczne dziecko włosko-imigranckiej, dziewiętnastowiecznej kultury robotniczej, i tym samym ikona samego miasta. Redakcje zamawiały więc teksty u lokalnych lub pochodzących z Chicago autorów – jak np. ten zmysłowy kawałek Jasona Diamonda dla „GQ” – by złapać niuanse i całą obyczajową drobnicę niewidoczną dla widzów „z zewnątrz”. (Storer wychował się na przedmieściach miasta i, jak głosi notka w Wikipedii, tam zaprzyjaźnił się z obecnym właścicielem knajpy Mr. Beef, głównej inspiracji serialu). Miałam wtedy jeszcze konto na Twitterze i przylepiałam się do tych miejskich wątków, z nadzieją, że wciągną mnie w fenomen, którego może nie tyle nie rozumiałam, co po prostu nie czułam. Chciałam dowiedzieć się czegoś o akcentach, żarciu i żartach, o tym, co „The Bear” robił rzekomo tak dobrze.
To, że serial nie przywiązywał wagi do klienteli, wydawało mi się wartym odnotowania, ale jednak przeoczeniem; w końcu akcja wychodziła poza kuchnię, ale prawie nigdy do karmionej społeczności (z małymi wyjątkami, jak wspomnienie z dzieciństwa jednej z bohaterek). W drugim sezonie ta biała plama staje się problemem; im bardziej klienci starej knajpy pozostają abstrakcyjnym bytem, tym łatwiej jest serialowi prześlizgnąć się po dwuznacznej przecież ambicji głównego bohatera, by przeistoczyć lokalny bar z kanapkami w knajpę z bardziej wykwintnym menu. Jak bardzo wykwintnym – to długo pozostaje tajemnicą, ale sprawiającą wrażenie kolejnego przeoczenia pomiędzy kolejnymi wyprawami do knajp z gwiazdkami Michelina.
Nie byłam więc zupełnie zaskoczona, przebijając się – z Google Maps w drugim oknie przeglądarki – przez tekst Ashley Ray, w którym autorka (z, podkreślmy, jadowitą satysfakcją) nie pozostawia na „The Bear” suchej nitki, analizując go drobiazgowo pod kątem miejskiej topografii i napięć klasowych. Mocno upraszczając, chodzi jej o zamazywanie procesu gentryfikacji (jak zawsze w przypadku tak mocnych podejść, warto też spojrzeć na kontr-głosy w komentarzach). Ale i bez tej miażdżącej dekonstrukcji przeprowadzonej z lokalnej perspektywy czuć, że czegoś brakuje. W pierwszym sezonie można było jeszcze uruchamiać klasowe interpretacje, wpisywać w białe plamy historię awansu. W drugim jest to już zwyczajnie niemożliwe. Gentryfikacja się tu po prostu dokonuje, gentryfikacji ulega wręcz, bez słowa komentarza, duch serialu. Myślałam, że nic mnie na tym polu już nie rozczaruje tak, jak piękna „Vida” Tanyi Saracho (2018-2020), a tu taka niespodzianka.
Skoro już jesteśmy przy pięknie: „The Bear” jest serialem seksownym i nie da się zrozumieć jego fenomenu bez tej seksowności. Chodzi mi o coś więcej niż uroda konkretnych aktorów i decyzje artystyczne autorów zdjęć – to pierwsze jest faktem, z tym drugim bywa różnie (serial ma i momenty filmowo świetne, i boleśnie banalne). Chodzi o to, że o „The Bear” po prostu dobrze się pisze: metafory kulinarne wchodzą w tekst jak – no właśnie – w masło. To splot seksapilu i jedzenia budzi w krytykach odruch pisania i wspólnego gadania. Widać to mocno w zeszłorocznym tekście Marcina Stachowicza, odwołującym się mocno do głośnego (żeby nie powiedzieć: formacyjnego dla krytycznego dyskursu wokół serialu) eseju Sorayi Roberts.
Oba artykuły gorączkowo napakowane są cytatami z internetowych dyskusji, przy czym w przypadku Roberts ma to wręcz posmak (a jakżeby inaczej) plotki; w końcu cała jej teoria vibe’ów zostaje wyprowadzona z osobistych (i rzeczywiście literacko chwytliwych) tweetów Alex Zaragozy (40 tys. polubień, 2 i pół tysiąca udostępnień) i Sarah York (80 tys. polubień, 5 tysięcy udostępnień i opowieść o uganianiu się za lesbijską wersją aktora Jeremy’ego Allena White’a). Tekst Roberts pozostał mi w pamięci, bo mimo różnicy w detalach (np. podejściu do fabuły) udało jej się uchwycić moją bolesną reakcję na „The Bear”: tych wszystkich pięknych ludzi w opowieści, która zawsze obiecuje więcej, i nigdy obietnicy nie spełnia, kuszenie, które za każdym razem okazuje się coraz większym rozczarowaniem.
„Jestem Panną” też nosi w sobie seks i obietnicę. Seks się spełnia, w jednej z najbardziej zadziwiających scen erotycznych, jakie widziałam w amerykańskiej telewizji, w nienormatywności ciał, wyobraźni, jednoczesnej fantastyczności (pierwszy raz nastoletniego olbrzyma) i konkrecie ciał, śluzu, potu, zapachów. Z obietnicą jest trudniej, bo to obietnica rewolucji. Sytuacja trwającego obecnie strajku scenarzystów i aktorów wzmacnia jednak temperaturę tej obietnicy, na nowo splata marzenie z konkretem. Szkoda mi jednocześnie strzępić palce na rozplątywanie wielopiętrowej ironii, jakim jest fakt, że Riley zrobił swój serial w ramach współpracy z platformą Amazon Prime.
Nie mam po prostu siły na refleksję o granicy pomiędzy subwersywną trollerką a sprzedaniem się (nie wątpię, że Jeff Bezos byłby zainteresowany magicznym eliksirem zamieniającym pracowników w ludzi-konie). Natomiast warto zauważyć, że jeśli czytelniczka dowiaduje się o „Jestem Panną” z tego tekstu, to nie jest to ani jej wina, ani przypadek – widownia nigdy nie była priorytetem platformy. Analogicznie, „The Bear” jest jednym z nielicznych tytułów spoza Gwiezdno-marvelowego uniwersum, jakie Disney+ w Polsce w ogóle promuje. W międzyczasie Alex O’Keefe, młody scenarzysta, który przy pierwszym sezonie „The Bear” pracował na pozycji staff writera, stał się jedną z ikon strajku WGA.
„Jestem Panną” zostało zresztą zaprojektowane jako metatekstualny samograj – demoniczny i śmieszny szwarccharakter (Walton Goggins) jest miliarderem i samozwańczym „obrońcą miasta” jak Batman, a zarazem wydawcą komiksów o samym sobie. Nasz 19-letni wielkolud Cootie (Jharrel Jerome w popisowej roli, tak innej od „Jak nas widzą” Avy DuVernay, która przyniosła mu Emmy) jest totalnie naiwny, po raz pierwszy stykając się ze światem zewnętrznym: dorastając w zamknięciu, zaczytywał się w przygodach Bohatera i marzył o spotkaniu z nim. Jego dorastanie dzieje się w rozpoznaniu, że jako czarny chłopak-olbrzym może być dla Bohatera jedynie przeciwnikiem do ujarzmienia. Brzmi to rzeczywiście jak polityczne ABC (trudno nawet powiedzieć, do kogo skierowane), ale opowieść nabiera oddechu na ekranie, w wyrazistym aktorstwie, scenograficznych detalach i mocnych wizualnych metaforach, jak ruchomy wieżowiec Bohatera wznoszący się nad miastem i skrępowane łańcuchami ciało czterometrowego chłopca ciągnięte po ziemi. Kiedy paczka przyjaciół demaskuje wielkiego ściemniacza i proponuje własną opowieść, trudno nie czuć w brzuchu tej (dziecięcej wręcz) satysfakcji.
Oglądając „The Bear”, pomyślałam o czarnoksiężniku ze Szmaragdowego Grodu. Stało się to w drugiej połowie drugiego sezonu, kiedy Kuzyn Richie (Ebon Moss-Bachrach) trafia na staż do „najlepszej restauracji w Chicago”, trochę za karę, a trochę w ramach reedukacji. Richie jest prostym gościem, nie interesuje go haute cuisine. Kiedyś serwował ociekające sosem kanapki z mięchem, teraz wyciera sztućce dla burżujów, i jeszcze dostaje naganę za każdą pozostawioną smugę – koleżanka krytyczka myślała, że odcinek okaże się nocnym koszmarem, a ja po prostu liczyłam na satyrycznego zakrętasa, jakąś spóźnioną kontrę wobec nowego menu.
Powinnam być mądrzejsza po poprzednim odcinku osadzonym w całości w ekskluzywnej knajpie, również na stażu, tyle że w dalekiej Kopenhadze – miał ten odcinek charakter raczej medytacyjny, chociaż samo miejsce kojarzyć się mogło z niesławną Nomą. A teraz Richie przechodzi przemianę, staje się sercem drużyny. Przemoc i śmieszność klasowego cyrku znika, zawiązują się przyjaźnie (zbliżenia na roześmiane twarze), szef kuchni jest nagle sympatyczny (i będzie tęsknił za Richiem). Ostatniego dnia nasz bohater zakrada się nad ranem do pustej kuchni: tam po raz pierwszy widzi wielką chef tego ekskluzywnego przybytku, którą gra (lub na swój sposób jest) Olivia Colman: skromna Brytyjka obierająca pieczarki, gotowa, by udzielić Richiemu lekcji kuchni i życia. Wielka iluzja, legenda kulinarnej artystki, której niewidzialny duch unosił się nad całym odcinkiem – rozwiewa się. Kiedyś Wielki Oz był śmiesznym ściemniaczem z przypadku. Dziś jest mądrą i skromną panią karmiącą, właściwie nie wiadomo czemu, tylko milionerów.