Okienka

19 minut czytania

/ Ziemia

Okienka

Klaudia Pieszczoch

W Madrycie mamy szczęście – wilgotność powietrza jest niska, więc młoda, zdrowa osoba jest w stanie przetrwać, przynajmniej przez jakiś czas, nawet w temperaturze ponad 40 stopni. Przetrwać to oczywiście nie to samo, co żyć

Jeszcze 5 minut czytania

Jest ósma trzydzieści rano, idę na autobus, jestem cała spocona. Od ponad tygodnia temperatura w Madrycie utrzymuje się w widełkach 36–41°C. Sprawdzam prognozy, różne, szukam najbardziej optymistycznej wersji. Trochę jak w nastoletniości, kiedy przeglądało się latem horoskopy. Ale to było w cieniu, pod rozłożystą renetą, obok fasolka szparagowa owijała się wokół tyczek, ciężka od strąków. Raz na jakiś czas zdarzał się ten niebezpieczny dzień, kiedy temperatura sięgała 30 stopni. Babcia wołała mnie wtedy do domu, nie pozwalając siedzieć na dworze nawet w cieniu. „To przecież straszna rzecz!” – mówiła.

Prognozy są zgodne. Na dzisiaj zapowiadają 40°C w ciągu dnia (37°C o północy). Kiedy piszę te słowa, hiszpańskie media żywo debatują nad tym, jak upały wpłyną na wynik wyborów parlamentarnych rozpisanych na 23 lipca. Na korzyść której partii zadziała fala gorąca? Czyj elektorat lepiej się sprawdzi, kiedy trzeba będzie pójść głosować w skwarze przekraczającym temperaturę ludzkiego ciała? Kto jest na lepszej pozycji, by się do tego przygotować, kto będzie mógł podjechać klimatyzowanym autem, a kto pójdzie na nogach? Kto, z uwagi na swoje zdrowie albo życie, nie zdecyduje się wyjść z domu?

To nie pierwsze takie lato. Wciąż mam w głowie żywy obraz tego ubiegłorocznego, kiedy następujące zaraz po sobie fale ekstremalnego ciepła zlały się w blisko dwumiesięczną katorgę. Telefon pokazywał mi wtedy co chwilę, że jeszcze tylko moment, już za dwa dni temperatura spadnie do upragnionych 35°C, po czym nawet te średnio optymistyczne prognozy okazywały się bujdą. Teraz jest dopiero lipiec, jeszcze za wcześnie na podsumowania, ale rok temu maksymalna temperatura w Hiszpanii wyniosła 47,4ºC.

Ucieczka

Zawsze dbałam o to, by mieć mocne, sprawne ciało. Zdolne maszerować, przedzierać się, sprzątać i pakować rzeczy w wariackim tempie. Takie, które jest w stanie wspiąć się, a potem zeskoczyć z wysoka, działać pomimo głodu i zmęczenia. Lubiłam poczucie, że mogę na tym ciele polegać, otworzyć zacięte drzwi, zamknąć przepełnioną walizkę i dobiec z nią do pociągu. Od lat hodowałam sobie ciało, które będzie mogło uciec.

I teraz rzeczywiście ucieka. Ale zamiast zabrać mnie natychmiast w jakieś inne, mniej gorące miejsce, pod wpływem upału samo zdaje się rozpływać, tracić kontury. Momentami odnoszę wrażenie, że moje własne ciało zaraz mnie opuści. 

Po zachodzie słońca wychodzę kupić brzoskwinie, chce mi się czegoś soczystego po dniu spędzonym w klimatyzowanych wnętrzach. Chce mi się w coś wgryźć, bo chociaż trwa lato, to kolory, kształty, zapachy i smaki jakby się pochowały. Ale przede wszystkim nosi mnie, owoce to tylko wymówka, muszę po prostu gdzieś pójść. Wolałabym do parku, ale musiałabym zejść do niżej położonej części dzielnicy, a wizja powrotu pod górkę w 38-stopniowym upale skutecznie mnie zniechęca.

Słońce niby już zaszło, ale powietrze nadal przypomina podmuch z rozgrzanego piekarnika, tyle że jest całkiem nieruchomą masą. Powoli wchodzę w żar, w duszność, od nowa uczę się ruszać, bo ciało jest niebezpiecznie luźne, na wpół omdlałe. Podobno w warunkach wojennych jedną z technik zachowania przytomności w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa jest oklepywanie własnego ciała, od dołu do góry. Ale w tym skwarze nie mogę sobie na to pozwolić, żadne zbędne ruchy nie wchodzą w grę, ledwo wykonuję te konieczne. Wciąż piję wodę, ale nogi mi miękną, oddech ulega spłyceniu i zaczynam słyszeć wszystko jak przez szybę.

Nie jestem dobra w siedzenie w domu, zwłaszcza kiedy to przymus, nie wybór. Owszem, można poczytać, można coś obejrzeć, zająć się gotowaniem albo porządkami. Jednak nawet z książkami wychodzę zwykle tam, gdzie są drzewa. Mam koleżankę, która podczas trwających tygodniami madryckich upałów oddaje się kolorowaniu mandal. Ale moim żywiołem jest przestrzeń, a praca mojego mózgu jest ściśle skorelowana z pracą nóg.

To chyba jasne, z jak bardzo uprzywilejowanego miejsca mówię. Nie muszę w 40-stopniowym upale rozwozić rowerem gotowych dań i zakupów dla ludzi siedzących w klimatyzowanych mieszkaniach, ze znudzeniem przeglądających aplikacje UberEats i Glovo. Nie muszę sprzątać ulicy, jak José Antonio González, który zmarł podczas wykonywania swojej pracy w jednej z najgorętszych – i najbiedniejszych – dzielnic Madrytu. Akurat tego dnia zgodził się zamienić z kolegą i wziąć popołudniową, nie poranną zmianę.

Nie będę udawać, że wiem, co to znaczy pracować w temperaturze, która jest śmiertelnym zagrożeniem. Fakt, że jeden z miejskich „terenów zielonych” został nazwany imieniem Gonzaleza, tylko jeszcze bardziej mnie przygnębia.

Mapa

W drodze do warzywniaka mijam przepełnione kontenery, walające się kartony, przegniłe drewniane skrzynki po owocach. Stosy, sterty, wyzierający zewsząd nadmiar, który zdaje się tylko potęgować osaczającą duchotę. Ciało szybko zapamiętuje, które ulice są o tej porze bardziej nagrzane, które chodniki wystawione na pastwę popołudniowego słońca, a przez to mocniej oddają ciepło wieczorami. Wychodzę po zmroku, ale i tak muszę kluczyć, nawigować w izotermicznej mapie miasta, która zdążyła już wypalić mi się pod skórą. 

W pasmach skwaru co jakiś czas zimny przecinek, kiedy otwierają się drzwi jednego ze sklepów czy zakładów usługowych. Podmuch zimnego, sztucznego powietrza powinien koić, ale tylko nasila udrękę. Miasto nie jest już tworem architektonicznym. Stało się plątaniną powietrznych tuneli, gorących i nieznośnie gorących, stref ognistych podmuchów i korytarzy nieruchomego żaru. Czasem trafi się jeszcze chłodniejszy, zwyczajnie upalny przesmyk, wąska uliczka bez aut albo skwer pełen dużych, starych drzew. Wtedy pojawia się oczekiwanie na ulgę, która zwykle nie nadchodzi.

W dzień wszyscy trzymają się z dala od słonecznej strony ulicy, nie da się tam wytrzymać nawet pół minuty. Zawroty głowy, palący dotyk światła na skórze, natychmiastowa suchość w ustach, twarz pulsująca z przegrzania. Postępująca słabość i przymglenie w mózgu, kiedy czeka się na przejściu dla pieszych i nie ma gdzie się schować. Ze splątanych myśli wyłania się tylko jeden komunikat: „Wybuchnę, zaraz wybuchnę”. Moje ciało redukuje się do pragnienia ucieczki. Kiedy dopadam do cienia po drugiej stronie ulicy, muszę na chwilę przystanąć, ochłonąć, jakbym dopiero co wydostała się z płonącego budynku.

Rozżarzone strony ulic są za dnia właściwie puste, słońce króluje tam niepodzielnie, panoszy się i buzuje. Nagrzewa z pełną mocą różową witrynę zamkniętego na cztery spusty sklepu. Usunięto z niej wszystko poza doniczką z kaktusem, który teraz gotuje się za nasłonecznionym szkłem. Miesiąc temu jeszcze zdarzało mi się chodzić tamtą stroną, mam nawet zdjęcie uwięzionej rośliny.

Słońce praży wycięte w chodniku kwadraty ziemi, aktualnie zaschniętej na kamień, w kolorze khaki. Wyrastają z nich wątłe pnie mydleńców; ich ciemne, oklapłe liście zwisają smętnie, a jaskrawożółte, widowiskowe kwiaty już dawno uschły i opadły. Z niektórych okienek ziemi wyziera już tylko spieczona gleba przykryta warstwą petów, papierków, psich kup i resztek opakowań. Cokolwiek tam zasadzono, nie przetrwało. 

Jeśli zasadzono, to wyłącznie dla nas, w celu wykonania konkretnej, niewolniczej pracy w postaci cienia. Ale gdyby liście osłaniały większość chodnika, i tak nie dałoby się wytrzymać z powodu ciepła oddawanego przez nagrzany asfalt i ściany budynków. A jednak mydleńce muszą wytrzymywać, nie mogą sobie pójść. I może to tylko ułuda, że my możemy.

Przed upałem nie ma ucieczki, jest tylko wdech, wydech, suche gardło, buchające ciepłem ulice i ziemia jak brudny piasek. Poruszanie się w przestrzeni jak brnięcie przez proch. Po horyzont ciągną się beżowe trawy, wypłowiałe markizy i szyldy. 

Upał jest boleśnie fizyczny, wybija powietrze na pierwszy plan, wydobywa je z niewidzialności. Powietrze przestaje być próżnią i nagle jest bardziej dotkliwe, mocniej obecne niż wszystko inne. Podobnie ma się sprawa z oddychaniem, które z domyślnego, ignorowanego odruchu, tła dla prawdziwych czynności, przeistacza się w to, czym było zawsze: w samo sedno.

Codziennie sprawdzam na telefonie jakość powietrza. Niezdrowa, bardzo niezdrowa, niezdrowa. Upał działa jak pokrywa ochronna dla zanieczyszczeń.

Most

„Żar leje się z nieba”. „Potężne upały zalewają ziemię”. „Kolejna fala gorąca”. Upał przedstawia się jak tsunami, żywioł niezależny od człowieka, katastrofę przychodzącą z zewnątrz. Oczywiście, podczas wakacyjnych dni nie mamy wpływu na temperaturę, ona po prostu jest, a my zanurzamy się w niej lub robimy uniki, próbujemy przeskakiwać nad tymi najgorszymi dniami tak, jak skacze się przez fale.

A jednak coś nie daje mi spokoju. Patrzę na ludzi stojących z kieliszkami przy wejściu do knajpy i tych rozpartych na krzesłach obok gorącej, asfaltowej drogi; na ludzi wracających w obcisłych strojach z zajęć sportowych i wybierających rośliny doniczkowe w kwiaciarni; na tłum przed lodziarnią i stale obracające się drzwi odzieżowej sieciówki. Patrzę i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że byłoby mniej gorąco, gdybyśmy wreszcie przestali. Wyobrażam sobie, że całe to nieznośne ciepło wcale nie pochodzi od słońca, ale z naszych zagubionych w roju pozorowanych działań ciał. Zajętych wszystkim, tylko nie tym, co trzeba.

Gdybyśmy faktycznie mieli przestać, oznaczałoby to pewnie pójście do domów. Niektórzy mają w nich klimatyzację, ale większość osób w tym kraju musi sobie radzić bez niej. Tym bez klimatyzacji i tym, których nie stać na korzystanie z niej, muszą wystarczyć zaciągnięte od rana do wieczora żaluzje, spanie pod mokrym prześcieradłem lub na kafelkach w kuchni, nieotwieranie okien pod żadnym pozorem, chyba że o czwartej nad ranem, z nadzieją na choćby najlżejszy powiew. Tak się żyje latem w tym słonecznym kraju – po ciemku, w bezruchu. Kiedy wewnątrz mieszkań czekają jedynie gęsty zaduch i mrok, jedyna ucieczka to spędzanie czasu na powietrzu, nieważne jak gorącym.

Puente de Vallecas jest drugą najbiedniejszą dzielnicą Madrytu i jedną z tych najbardziej dotkniętych skutkami upałów. Znajduje się w pierwszej trójce, jeśli chodzi o liczbę zgonów wywołanych wysokimi temperaturami. Położona jest w dolinie, tuż za najważniejszą wewnętrzną obwodnicą Madrytu, miejską autostradą M-30. Podwyższony odcinek tej drogi – nazywany „Mostem” – niczego nie łączy, lecz fizycznie oddziela Puente de Vallecas od bogatszego Retiro, jest źródłem zanieczyszczeń i hałasu, a latem potęguje efekt wyspy ciepła. Partie lewicowe od lat proponują rozmontowanie Mostu, ale przecież usunięcie bariery odgradzającej biednych od bogatych, którą przejeżdża w dodatku 170 tysięcy pojazdów dziennie, jest, zdaniem burmistrza Madrytu, nieopłacalne. 

Przegroda

Wyposażone w klimatyzację mieszkania to luksus i przywilej, jednak nawet one nie są wymarzonym miejscem do życia podczas długotrwałych fal gorąca. Chłodne powiewy suchego, sztucznego powietrza i nieustający szum w tle tylko przez jakiś wydają się przyjemną odskocznią od dusznej rzeczywistości. Bardzo szybko wywołują one poczucie odklejenia od fizycznego świata. Ciało nie bardzo wie, w jakim miejscu się znajduje ani co to za pora roku. Bo właściwie nie ma żadnego miejsca ani pory, jest tylko zimny podmuch mieszający się z zastanym dusznym powietrzem.

W ciągu dnia wyglądam przez zamknięte okno na duży dziedziniec okolony tyłami budynków. Praktycznie całą jego przestrzeń zajmuje ogromny parking. Na rozjarzonym niebie nie ma ani jednej chmury. Błękit jest jednolity i tak jaskrawy, że przypomina symulację. Myślę o odgłosach jaskółek, które rano i wieczorem krążą nad dziedzińcem. Tęsknię za ich śpiewem i towarzystwem. Ale też za zapachami kolacji dolatującymi z okien ludzi, z którymi łączy mnie widok na ten skrawek nieba i na ten konkretny dach. Czosnek, papryka, lekko przeleżałe owoce morza.

Nagle okazuje się, że okno – otwarte okno – jest czymś więcej niż tylko dodatkiem do przytulnego gniazdka w bloku albo kamienicy, czymś więcej niż ekran, na którym wyświetla się kadr z zewnętrznego świata. Jest czymś bardziej jak przegroda w sercu, od której zależy krążenie krwi.

Liczę okna na tylnej fasadzie budynku naprzeciwko. Jest ich trzydzieści sześć, pod ośmioma wiszą skraplacze klimatyzatorów. Pod jednym z moich okien też jest takie urządzenie. Im większy skwar, tym więcej buczących szarych skrzynek, czyli wyższe zapotrzebowanie na prąd. Tak nakręca się błędne koło: im nam goręcej, tym więcej paliw kopalnych zużywamy do ochłodzenia się, emisje CO2 rosną i napędzają globalne ocieplenie, które jest główną przyczyną coraz dłuższych i intensywniejszych fal upałów. 

Przy wzroście globalnej temperatury o dwa stopnie w Hiszpanii temperatury sięgające 50 stopni byłyby latem na porządku dziennym, bo tutaj wzrost jest większy niż średnia światowa. Wzrost o trzy stopnie oznaczałby, że tutaj przekroczyłyby one 60 stopni.

Przewiduje się, że w 2023 roku udział źródeł odnawialnych w produkcji energii elektrycznej w Hiszpanii wyniesie 50%. Głównym problemem pozostaje marnotrawstwo energii pozyskiwanej ze źródeł odnawialnych ze względu na niewystarczające inwestycje w jej magazynowanie oraz sieci przesyłu i dystrybucji. Dlatego w okresach ekstremalnie wysokich temperatur wykorzystanie OZE spada, rośnie zaś zużycie paliw kopalnych. Fala gorąca wiąże się najczęściej z nieruchomym powietrzem i suszą, co ogranicza możliwości produkcji energii z wiatru i wody.

Misy

W połowie lipca na południe Europy dotarł antycyklon Charon, noszący imię po mitycznym przewoźniku dusz do podziemi. Charon to po starogrecku „intensywny blask”. Mitologiczna kraina umarłych miała być zimna i podmokła, ale ja myślę o ciemnych, dusznych podziemiach odgrodzonych od reszty świata ciężkimi żaluzjami, których nie można już podnieść.

Ludzkie mieszkania coraz bardziej przypominają betonowe misy, w których gnieżdżą się korzenie zasadzonych przy pasie drogowym mydleńców. Ruch wewnątrz nich jest ograniczony, wyjście na zewnątrz praktycznie niemożliwe. Okienka ziemi wycięte w chodniku na drzewa mają najczęściej kształt kwadratu albo prostokąta, podobnie jak nasze okna. Myślę o innych ludziach, którzy tkwią w tych – mówiąc fachowym językiem – „najzimniejszych przegrodach”. Kiedy tak stoimy odgrodzeni od szalejącego na zewnątrz pożaru w kolorze cukierkowej niebieskości, nasze spojrzenia są chłodne, zmęczone, nieobecne.

Recepta

Niosę w rękach sześć brzoskwiń, bo wyszłam z domu bez torby na zakupy i teraz próbuję wytrwać w idiotycznej, straceńczej krucjacie – nie wziąć w sklepie foliówki, donieść zakupy luzem do domu. Ta krucjata służy tak naprawdę tylko mnie.

Upał stawia mi fizyczny opór, jest gęsty, choć suchy. W Madrycie mamy mimo wszystko szczęście – wilgotność powietrza jest niska, więc młoda, zdrowa osoba jest w stanie przetrwać, przynajmniej przez jakiś czas, nawet w temperaturze ponad 40 stopni. Przetrwać to oczywiście nie to samo, co żyć.

Pocieszam się, że przynajmniej już wiem, jak to będzie. Że chociaż jest trudno, to zawczasu mam okazję przekonać się, co nas czeka. Moje ciało już się tego uczy i łudzę się, że może uda mu się przyzwyczaić. Przynajmniej do tego suchego żaru. Czytam, że choć w ostatnich latach fale gorąca wciąż się nasilają, śmiertelność z nimi związana spada. Po części dzieje się to za sprawą niewielkiego marginesu biologicznej adaptacji, którym dysponujemy, głównie jednak dzięki rosnącej świadomości dotyczącej zagrożeń związanych z upałem i tego, jak się przed nimi chronić. Tyle że możliwości ochrony i zapobiegania jak zwykle nie rozkładają się po równo. Czynniki ryzyka pozostają te same: wiek i sytuacja materialna. 

Nie wiadomo jeszcze, ile dusz zabiorą tegoroczne fale upałów w Hiszpanii. Dane za rok ubiegły wskazują na blisko sześć tysięcy zgonów z powodu ekstremalnych temperatur. Oczywiście statystyki obejmują tylko ludzi. Ile zwierzęcych dusz zabierze w tym roku Charon?

Patronite

Od początku roku do połowy lipca spłonęło w Hiszpanii prawie 70 tysięcy hektarów lasów. To więcej niż powierzchnia Madrytu. Recepta na pożary? Pozbyć się wszystkiego, co mogłoby spłonąć. Strażacy „czyszczą” lasy, usuwając z nich matorral, czyli warstwę twardolistnych krzewów i zarośli. Już nic nie osłania ziemi przed wściekłym słonecznym blaskiem. Efekt? Zostaje bura, wypalona słońcem ściółka, a susza dotyka coraz głębszych pokładów gleby. Nie dociera już do niej choćby woda z mgły, która wcześniej kondensowała się na gałęziach, liściach i pniach matorralu, a następnie spływała w dół, do ziemi. Teraz – bez parawanu z roślin, który łapał i trzymał wilgoć, chronił glebę przed erozją oraz żywił niezliczone stworzenia, w tym owady zapylające – las będzie z pewnością bezpieczniejszy.

Nie chcę myśleć, dokąd zaprowadzi nas logika tej recepty. W końcu drzewa to też pożywka dla ognia. 

W środku

Suche podniebienie, nieprzyjemne ruchy śluzówki przy przełykaniu. Muszę się zatrzymać, bo ktoś dzwoni. Kucam i odkładam brzoskwinie na kolana, odbieram telefon od babci.

Babcia płynnie przechodzi od własnych dolegliwości do sytuacji w ogrodzie, od bólu kolan do uschniętej fasolki szparagowej, od pracoholizmu swoich synów do nadziei na deszcz. I zaraz z powrotem – od suchej, byle jakiej ziemi do tego, że słowa nie przychodzą jej na język, nie chcą się przyjąć. Ma je w środku, ale nie potrafi ich wydobyć. Mimo to wypowiedzi babci zdają mi się o niebo sensowniejsze w przekazie niż słowa wielu osób, które nie mają problemów z mową. Kiedy pyta, co u mnie, natychmiast rozgaduję się na temat temperatur, przytaczam konkretne liczby wraz z sakramentalnym „nawet w nocy”. Babcia w żaden sposób nie komentuje tego, co mówię, czasem reaguje tylko nieco sztucznym westchnieniem pełnym niedowierzania. I chyba naprawdę mi nie wierzy albo nie bardzo dociera do niej to, co chcę przekazać. Niby wiem, że ludzie cierpiący na afazję mają trudności ze zrozumieniem innych osób, a nawet mogą odnosić wrażenie, że mówią one w zupełnie obcym języku, jednak w tym przypadku to nie schorzenie babci wydaje mi się problemem. To, co mówię, jest po prostu nie do przyjęcia, nie mieści się w żadnej ze znanych jej rzeczywistości, nie tylko językowych.

Winda w moim budynku jest zewnętrzna, co oznacza, że cały dzień się nagrzewa. Zanim wsiądę, biorę głęboki wdech, a następnie kulę się w jednym z kątów metalowej klatki aż do piątego piętra, osaczona przez masę gorącego powietrza.

Już w mieszkaniu znów wyglądam na dziedziniec. W zasadzie nie wiadomo, czy za prostokątami zaciągniętych żaluzji toczy się jeszcze jakieś życie. Patrzę na wypłowiałą od słońca hiszpańską flagę zatkniętą w jednym z okien i zastanawiam się, ile czasu minie, zanim ta i inne flagi wyblakną do białości, strawione żarem. Ten żałosny obraz jest nieruchomy, nie da się go przeskrolować. Jak długo będzie dało się wyjść, by zobaczyć coś innego?