WYCIECZKI: Ku drzewom
fot. Rafał Siderski

18 minut czytania

/ Ziemia

WYCIECZKI: Ku drzewom

Małgorzata Lebda

Zapraszam was na mikrowyprawy ku drzewom. Będą to osobniki, z którymi, tak o tym myślę, skrzyżowałam na moment swoje korzenie

Jeszcze 5 minut czytania

Możliwe, że pierwszy raz usłyszałam słowo „wycieczka” z ust brata. Wtedy, w tamtym gorącym sierpniu 1990 roku, miałyśmy z siostrą bliźniaczką po pięć lat, rodzice wybrali się w pole i zostawili całą naszą trójkę w domu. Brat miał, jak zawsze, czuwać nad nami. I kiedy tylko rodzice zamknęli za sobą drzwi, rzucił: „Chodźmy na wycieczkę”. Wiele z tego, co padało z jego ust, było dla mnie wielkie, tajemnicze, ekscytujące. Starszy brat to figura, która ma w sobie coś z ojca, patrzyłam wtedy, jak do plecaka pakuje landrynki i dla każdej z nas po chustce na głowę. Szybko zrozumiałam, że wycieczka to coś, co ma cel, najlepiej, jeśli kojarzy się przyjemnie, obiecuje spełnienie, jakąś słodycz. Jednak w wycieczce ważne są też – jak miało się okazać – sama droga i tempo jej pokonywania. Najlepiej takie nieśpieszne. Teraz wiem, jak bardzo pośpiech upokarza, ale już wtedy miałam mgliste przeczucie, że nie należy się nigdzie i nigdy śpieszyć. Z tamtego szykowania się w drogę zapamiętałam jeszcze, że ważne jest odpowiednie ubranie, woda i prowiant. Zostałyśmy paradnie przez brata wystrojone, jak do kościoła, jakby miał nas poprowadzić do majowego sypania kwiatów, a nie przez kilka wzgórz, za którymi krył się dom babci, mamy naszej mamy. Do litrowego słoika napuściłam wody z kranu, wsypałam kilka łyżek cukru, zakręciłam i wsadziłam w plecak brata. W dłonie dostałyśmy po pajdzie chleba posmarowanej grubo masłem, polanej spadziowym miodem. Byłyśmy gotowe.

Ta przygoda miała potrwać krótko, powinniśmy byli wrócić do domu przed wczesnym wieczorem, przed powrotem rodziców. Jak wymagająca to była wycieczka, niech świadczy fakt, że tuż nad domem, nieopodal pasieki, w cieniu rzucanym przez konary szarej renety, zrobiliśmy sobie pierwszy postój. Pajdy zniknęły w naszych ustach, wypiliśmy też całą wodę. Do babci dotarliśmy kilka godzin później, zmęczeni, głodni, spragnieni. Wycieczka osiągnęła swój cel, ale okupiona była błądzeniem i łzami. Na miejscu, tak jak się spodziewaliśmy, zaznaliśmy słodyczy w postaci czekolady i kakao. Nie wiedzieliśmy jednak, że rodzice odchodzą od zmysłów, bo nie zostawiliśmy im żadnej wiadomości o wycieczce. Kiedy napełnialiśmy brzuchy słodkim, z naszej wsi ruszały poszukiwania. U babci odnalazł nas późnym wieczorem ojciec. Dotknęły nas jego słowa, które mijały się z prawdą, bo oto naszą wycieczkę nazwał ucieczką z domu, uprowadzeniem nas przez brata, a nawet występkiem. Wracaliśmy nocą, a powrót do domu trwał niewiele ponad godzinę.

Wspominam o tej wycieczkowej inicjacji, bowiem już wtedy zapadło mi w pamięć, że wycieczka to akt, który coś z osobą wycieczkującą robi. Wraca się z wycieczki z czymś i natura tego czegoś może mieć różne odsłony, mogą to być: grzyby, jagody, ogryziony przez bobra patyk lub poroże jelenia, można też wrócić z pustymi rękami, ale z zaprzątniętą pomysłami i inspiracjami głową. Mnie tamto ruszenie w świat, pierwsze, tak dalekie, bez dorosłych, a więc odważne (i wyczerpujące), upłynęło w towarzystwie drzew. Kiedy gubiliśmy drogę, na właściwy szlak naprowadzały nas one – trześnie i wierzby, to ich sylwetki pamiętałam też z wędrówek do babci, w które zabierała nas mama.

Teraz, kiedy planuję wycieczki, mikrowyprawy (które z wiekiem przedkładam nad wyjazdy dalekie i egzotyczne), to często ruszam w krajobraz, w którym punktami na mapie, celem samym w sobie są drzewa. Są to zwykle okazy zaprzyjaźnione, rosnące w miejscach znanych, schodzonych już, oswojonych. Ale szukam też nowych drzewiastych przyjaciół, którzy staną się pinezkami w mojej mapie pamięci. Podobnie jak kasztan z książki „Listowieść” Richarda Powersa (w przekładzie Michała Kłobukowskiego) – we fragmencie zatytułowanym „Nicholas Hoel”, gdzie poznajemy historię drzewa, które było świadkiem kilkuset lat życia rodziny Hoelów, zamieszkujących surowy krajobraz zachodniego stanu Iowa. Spośród sześciu zasadzonych kasztanów tylko to jedno drzewo trwało i znaczyło: 

Kasztan Hoelów staje się dla całej okolicy punktem orientacyjnym, czyli drzewem strażniczym, jak go nazywają farmerzy. Rodziny podczas niedzielnych wycieczek ustalają według niego marszrutę. Miejscowi radzą podróżnym brać kurs na to drzewo jak na samotną latarnię w morzu zboża.

Chciałabym zaprosić was na mikrowyprawy ku drzewom. Będą to osobniki, z którymi, tak o tym myślę, skrzyżowałam na moment swoje korzenie.

Szara reneta

Jabłoń, która pozwoliła nam tamtego sierpnia 1990 roku zażyć cienia, górowała nad wszystkimi innymi w sadzie, chciało się w niej zamieszkać, bo przecież bohaterzy kreskówek w drzewach mieszkali. Wycieczki ku jabłoni kończyły się zazwyczaj wspinaniem na nią i moszczeniem się w konarach. Później, kiedy już zaczęłam czytać, do plecaczka pakowałam butelkę z herbatą i książkę. Rozgaszczałam się w cieniu i czytałam. Byłam tam bezpieczna, w spokoju i ciszy, a przy tym rozciągał się stamtąd widok na pasiekę. Jeśli mnie szukano, to nigdy tam. A pewnego lipca, kiedy właśnie czytałam na drzewie, z ula wyszedł pszczeli rój i obsiadł jedną z gałęzi. Obciążył ją i utworzył konstrukcję przypominającą kiść winogron. Na jabłoni odbywałam studia z pszczelarstwa, botaniki, literatury.

fot. Rafał Siderskifot. Rafał Siderski

Kiedy odwiedzam rodzinny dom, przyglądam się z uwagą zmianom, jakie zachodzą w tym drzewie. Widzę, jak bezwzględnie czas pracuje w jego korze. To tak, jakby po długim czasie wracać do domu i przypatrywać się twarzom bliskich, twarzy matki czy ojca, i widzieć zmarszczki, które nadają szlachetność, ale też mówią o przemijaniu. Wyobrażam sobie, co zobaczyłabym na fotografiach, gdyby tak jak w przywoływanym wyżej fragmencie książki Powersa moja rodzina co miesiąc, przez dziesiątki lat fotografowała tę szarą renetę. Kasztan rosnący na farmie Hoelów doczekał się uwiecznienia na blisko tysiącu fotografii (wykonanych przez trzech kolejnych przedstawicieli rodu), które można było przekartkować kciukiem i puścić tym sposobem w taniec, zobaczyć zaanimowane życie drzewa.

Co pokazałyby fotografie mojej szarej renety? Może zobaczylibyśmy, jak korony drzewa układają się z innymi koronami drzew, jak dyskutują pomiędzy sobą granice; może zobaczylibyśmy dekady szybszego wzrostu, choroby liści, karłowacenie jednej ze stron drzewa, a także paradę pór roku – wiosna, lato, jesień, zima. Jeśli wiosna, to może na którejś z fotografii zobaczylibyśmy moją mamę, która przybliża do twarzy gałązkę obsypaną kwiatami i wdycha słodki zapach. Jeśli lato, zobaczylibyśmy mojego dziadka, który opiera naostrzoną kosę o pień, siada pod drzewem i zapala klubowego. Jeśli jesień, to może zobaczylibyśmy nas, dzieciaki, pochylone nad ziemią, w której złocą się renety, a które zbieramy po to, żeby zapełnić piwnice na zimę cierpkim owocem (na cierpkość mieliśmy swoje metody – wkładaliśmy jabłka do rozgrzanej bratrury i piekliśmy do miękkości albo polewaliśmy mniszkowym miodem). A jeśli zima, to zobaczylibyśmy jelenie przemykające pod drzewem i czapę śniegu na nim. Drzewa prowokują też do wycieczek w wyobraźnię.

Na liściach drzew, na liściach szarej renety uczyłam się kolorów, tych podstawowych i pochodnych. Układałam je odcieniami, tworząc obrazy na trawie, coś, co dzisiaj okrzyknięto by land artem. Andy Goldsworthy nie przeszedłby obok takiej sztuki ziemi obojętnie. 

Miłorząb japoński

WYCIECZKI

Wycieczki to opowieści o miejscach nieoczywistych. Niedalekich, intrygujących, mających swoją historię, ale nie całkiem turystycznych. Eseje o miejscach, gdzie można się wybrać w piękny wakacyjny dzień i nie spotkać żywej duszy. A jeśli już, to inne czytelniczki i czytelników „Dwutygodnika”.

Rezydencje literackie to sposób na skomplikowanie sobie życia. Zostaje się, na własne życzenie, wyrwanym z oswojonego krajobrazu i wrzuconym w nowe miejsce. Poddałam się takiemu trzymiesięcznemu wygnaniu kilka lat temu. Trafiłam do przyjemnej dzielnicy czeskiej Pragi – Vinohradów, spokojnej, nieco hipsterskiej, ale pozbawionej tłumów turystów. Potrzebowałam, dla poczucia bezpieczeństwa i spokoju ducha, rozpoznać okolicę. Moje badanie terenu rozpoczęłam od długich spacerów, jeden z nich doprowadził mnie w Havlíčkovy Sady, a tam z miejsca moją uwagę przykuły złocące okolicę potężne miłorzęby japońskie. Zaczęłam spędzać z nimi sporo czasu. Rozkładałam pod jednym z drzew koc i czytałam. Tamtej jesieni, pod opadającymi liśćmi, czytałam wiele książek poetyckich, towarzyszyli mi w tym literackim wygnaniu – jak sobie teraz przypominam: Alice Oswald, Krystyna Miłobędzka, Charles Simic, Kennet Koch, Menno Wigman, Tadeusz Różewicz. Miałam ze sobą również książkę, którą chciałam przeczytać w krajobrazie: „Patyki, badyle” Urszuli Zajączkowskiej. I tak, jednego z upalnych praskich popołudni, w deszczu złotych liści czytałam o jesieni w świecie drzew. Teraz wyciągam z biblioteczki tę książkę, żeby zacytować jeden z fragmentów, otwieram i wypada z niej zasuszony liść tamtego miłorzębu.

Jesień wreszcie zwalnia drzewa z kieratu metabolizmu, zapowiada mrok i chłód. Dlatego liście muszą umrzeć, ale to drzewa decydują, kiedy to się stanie. Ostatecznie odlatują gdzieś, w ciepłe kraje rozkładu materii, by zaraz stać się żukiem albo piórem. Apoptoza jesienna. Oskrobany z romantyzmu gorączkowy pośpiech; ἀπόπτωσις – opadanie (pewnie) liści zaczyna się w jednym, wyrzeźbionym przez roślinę miejscu, tak aby to nie bolało, by stało się szybko. W sznureczku między blaszką liścia a łodygą, w ogonku liściowym mieści się wyjątkowo czuła podstawa, nazwana miejscem odcinania. To strefa komórek innych niż pozostałe, wąski paseczek cienkościennych, delikatnych komórek. Nawet latem, gdy odrywam liść, to niszczę właśnie miejsce odcinania. Tylko tam podda się liść. Enzymy trawienne rozpuszczają blaszki środkowe między tamtejszymi komórkami; owo lepiszcze podobne do zaprawy między cegłami wieży wtedy znika. I tak cała przestrzenna konstrukcja rozsypuje się, odczepia, opada, ἀπόπτωσις. Liście odrywają się, szturchnięte wiatrem. Mają pierwszy i ostatni czas całkowitej swobody w powietrzu. Kilka sekund niezależności.

Wierzba

Jak już wspominałam, w nowych krajobrazach szukam drzew, które mogą stać się celami wycieczek. Kiedy bywam nad Zatoką Gdańską, takim drzewem jest wierzba nad potokiem zwanym Sweliną. To przepiękne miejsce, które wyznacza granicę pomiędzy Sopotem a Gdańskiem. Pochylona ku ziemi, czy też ku wodzie, wierzba tworzy naturalne siedzisko nad rzeczką, daje cień i jest znakomitym punktem orientacyjnym. Miło jest spacerować wzdłuż linii brzegowej i wypatrywać wierzby, która, jak sobie wyobrażam, musi prowokować wiele spotkań, przypatrywać się wielu życiom, podsłuchiwać wiele rozmów. Lubię myśleć, że przetrwała też wiele sztormów, że mogła stać się również tematem wiersza, tak jak gdzieś tam przy innym brzegu Morza Bałtyckiego stało się z dębem, zatrzymanym w wierszu przez Tomasa Tranströmera (w przekładzie Magdaleny Wasilewskiej-Chmury i Leonarda Neugera): 

SZTORM

Nagle spotyka tutaj wędrowiec prastary
wielki dąb, podobny do zastygłego łosia
z siedmiomilową koroną przed ciemną zielenią
                twierdzy wrześniowego morza. 

Północny sztorm. Wtedy gdy dojrzewają
kiście jarzębiny. Kto czuwa nocą, słyszy
jak gwiazdozbiory stąpają w przegrodach stajni
                   wysoko ponad drzewem. 

Buki

Piszę tu w liczbie mnogiej – buki, a nie buk, bo mam poczucie, że to drzewa stadne, tak jak stadne bywają zwierzęta. Kilkanaście lat mieszkałam w Krakowie i wyprawiałam się tam na wycieczki ku bukom. Odwiedzałam polany, które noszą imiona sławnych krakowian, te rozpostarte w Lesie Wolskim. Potężne osobniki wyglądają tam jak wielkie słonie rozgaszczające się na łące. Nieopodal znajduje się krakowskie zoo i często widokowi drzew towarzyszą słoniowe porykiwania. Lubiłam podczas tych wypraw wpadać też na topole, a od kiedy przeczytałam w wierszu Roberta Hassa „Więc” (w tłumaczeniu Magdy Heydel, z tomu „Skrzydlate i ciemne”): „Szli brzegiem suchego kanału. / Topole, więc rzeka musi płynąć pod ziemią”, zatrzymuję się przy nich i wyobrażam sobie podziemne rzeki, potoki, strumienie, żyły wodne, które karmią nas tu, na powierzchni. Lubiłam odbywać długie treningi biegowe w cieniu Lasu Wolskiego, czułam tam, jakby w tych okolicznościach przyrody moja energia nie wytracała się, ale magazynowała.

fot. Rafał Siderskifot. Rafał Siderski

Osiki, brzozy 

Osikowy zagajnik. Roślinne byty, które odkrywam często w nowych miejscach, są podobne do tych z mojego dzieciństwa. Tam, gdzie spotykam osiki, czuję się jak w domu. To w osikowych lasach Beskidu Sądeckiego uczyłam się rozpoznawać grzyby, już tam intuicyjnie czułam, że grzybnia to organizm wielkich rozmiarów i dużej siły. Wielokrotnie towarzyszyłam ojcu w grzybobraniu (czy można nazwać te wyprawy wycieczkami?) i za każdym razem puszczał mnie przodem w osiki; teraz już wiem po co – żebym to ja pierwsza zobaczyła pomarańczowe kapelusze koźlarzy czerwonych, na które mówiliśmy łosicaki. I teraz, po wielu latach, każdy osikowy zagajnik zabiera mnie na wycieczkę w czasie. Bardzo jest mi w takich chwilach blisko do wiersza Ko Una „W lesie” (w tłumaczeniu Mieczysława Godynia z tomu „Raptem deszcz”):

W leśnym półmroku
dziecko
trzymało mnie mocno za rękę.
Oboje jak jedno
bez słowa
weszliśmy w bór.

Było tam
tak jak je zostawiłem
moje dzieciństwo.

Samotny jeleń przepadł wśród drzew.

Podobnie czuję, kiedy przebywam w brzezinach. W nich, nauczona tego już w dzieciństwie, szukam borowików szlachetnych, na które mówimy prawdziwki. Te wyprawy czy też mikrowyprawy, które obecnie, po powrocie w Beskid Sądecki, praktykuję, to wracanie do minionego, przypominanie go i odzyskiwanie.

Lipa

Ku ostatniemu z drzew, o którym chcę tu opowiedzieć, doprowadza mnie z domu (tak policzyłam) dokładnie sto jeden przemierzanych na boso kroków. To mikrowyprawa, wycieczka, którą często praktykuję, a towarzyszy mi w niej najczęściej moje stado, złożone z bliskich mi psa, kota i człowieka. Lipa, która samotnie (nie licząc odsuniętego w stronę lasu sadu) zajmuje przestrzeń przed starą stajnią, przypomina mi o innym spojrzeniu na czas. Takim w głąb. Czas lipy liczę w porach roku, płynie wolniej niż nasz, i może dlatego tak często, po Kochanowskiemu, siadam sobie pod lipą i wyhamowuję swoje życie. I przyglądam się drzewu – podczas jesiennych miesięcy poddaje się porywistym wiatrom, w obfite w śnieg zimy boryka się z ciężarem śniegu na konarach, na wiosnę obsypuje się zielenią, a później żółcią kwiatostanu, który w lecie zrywam, tak jak przy moim rodzinnym domu zbierała go mama, aby zimą leczyć nimi nasz bolące gardła. Fragment pnia ma w sobie wolną przestrzeń, która służy ptakom za dziuplę. Niebywałe, że ten uszczerbek nie wpływa na życie drzewa, jest bowiem bujne, daje obfite plony, żyje z tym skaleczeniem, pozwalając innym mieć w sobie dom. Niekiedy miejsce pod drzewem zajmuje sąsiad, który wypasa na pobliskich łąkach krowy. Wielokrotnie widziałam, jak poddaje się cieniowi i zasypia pod szumem liści.

Imiona drzew

W dzieciństwie miałam wielką predylekcję do nazywania wszystkiego, do nadawania imion rzeczom, roślinom i zwierzętom. Często były to imiona człowiecze. Wyobraźcie sobie: Jan – orzech rosnący przy stodole; Anna – winorośl pnąca się po tym orzechu ku niebu; Stach – grusza odmiany Generał Leclerc… Z wiekiem zaniechałam tego, dostrzegając piękno w nazwach drzew, i teraz wyprawiam się ku wam, drzewa o pięknych imionach, za którymi kryją się charakterystyczne kształty, osobliwe właściwości, ku wam, które rozdajecie zapachy, owoce, cień. Pisze się o was w wierszach, ale to pewnie wiecie. Jest jednak jakaś trudność z opisywaniem drzew, co zauważył i opisał (!) Robert Hass (wiersz w tłumaczeniu Renaty Gorczyńskiej z tomu „Skrzydlate i ciemne”):

Problem z opisywaniem drzew

Osika błyszczy na wietrze
I to nas zachwyca.

Jej liść trzepocze obracając się –
ten ruch w spiekocie sierpnia
chroni jego komórki przed wysychaniem. Podobnie
jak liść topoli.

Pula genów wypuściła chybotliwą łodygę
I to drzewo zatańczyło. Nie.
Drzewo zakumulowało.
Nie. Język nie wyrazi tego,
co zrobiło drzewo.

Czasami dobrze służy poezji, że nas rozczarowuje.

Zatańcz ze mną, tancerzu. O tak, zatańczę.

Góry, niebo,
Osika robi coś na wietrze.

Trudność, która jednak prowokuje powstawanie pięknych wierszy.
Tak wiele drzew do opisania, a przecież jeszcze tak wiele do poznania. I jeszcze jedna lektura, którą nie sposób pominąć w tym drzewnym kontekście. W lato wróćcie do Kornela Filipowicza, żeby natknąć się na takie rzeczy (z tekstu „Krajobraz doskonały” z tomu „Formikarium, czyli w moim świecie mrówek. Opowiadania”): 

Oto jak wyglądało wnętrze naszego lądu: było porośnięte rzadkim dębowym lasem, a drzewa tworzyły czasem skupienia, w których ich korony stykały się ponad naszymi głowami i rzucały na ziemię głęboki, chłodny cień. Kiedy z żaru słonecznego wchodziliśmy pod ten mroczny, ciemnozielony, gęsto spleciony z gałęzi i liści dach – zimne powietrze obejmowało nas ze wszystkich stron, jakbyśmy zanurzali się w wodzie, czuło się niemal jej lodowate dotknięcia na spoconej skórze. Nawet gorący południowy wiatr, który na otwartych przestrzeniach buchał żarem i parzył, jakby wiał z otwartego pieca – tu, w cieniu drzew, zmieniał się w chłodny, orzeźwiający podmuch. (…) Oprócz dębów rosły tu także inne drzewa – brzozy, topole, sosny, ale było ich niewiele, jakby tylko dla uzupełnienia i wykończenia krajobrazu. Dwie samotne osiki zostały wśród nich umieszczone chyba po to, aby nas przekonać, że tak jak nie ma cienia absolutnego – nie ma także absolutnej ciszy. Ich drobne, zawieszone na delikatnych ogonkach listki chwytały nawet najlżejszy podmuch wiatru, przeczuwały go i wspominały, drżały i szumiały jeszcze długo potem, jak odszedł.

Kończę ten tekst, choć mogłabym prowadzić go w nieskończoność. Zaraz zrobię sobie kanapkę (dużo wegańskiego sera i sałaty), naleję herbaty do termosu, spakuję gorzką czekoladę, koc i ruszę w las. Buty, inaczej niż na tej pierwszej wycieczce do babci, to nie będą kościelne lakierki z kokardą, ale solidne podejściówki – praktyka uczy. Dzisiaj wycieczka w matecznik lasu, ku drzewu draśniętemu piorunem, sośnie, która kiedyś robiła coś na wietrze, a teraz robi coś w mojej wyobraźni.