Zatopy 1996
Nie byłoby wakacji, jeśli nie chodzilibyśmy na Krywałd. Lubiliśmy obserwować piaszczyste wydmy i kąpiących się ludzi, którzy nie przejmowali się tym, że woda nie jest czysta i że pompuje ją kopalnia. Mówiło się, że lepiej nie pływać w niestrzeżonych miejscach, więc ci, którzy pływali, robili to nielegalnie. Był to czas, kiedy większość knurowskiej młodzieży, która nie załapała się na kolonie nad morzem, uczyła się pływać w mieście i każda okazja, by pokazać, co się potrafi, wydawała się dobra.
Nikt amatorów tych dzikich kąpieli nie pilnował i żaden z nich nigdy się nie utopił, zupełnie tak jak w „Piątej stronie” Kazimierza Kutza, która zaczyna się uroczymi opisami ewaldów, czyli pokopalnianych zbiorników wodnych, do których radośnie skaczą młodzi chłopcy, nie widząc w tym nic nadzwyczajnego. Bardziej kłopotliwe było raczej to, że obok Zatopów powstał pewnego dnia pierwszy miejscowy dom publiczny o dość pospolitej nazwie Gabi. Kłopot polegał głównie na tym, że nikt nie był w stanie dokładnie potwierdzić jego istnienia, więc wszystkie spory o Gabi kończyły się na gęstej leśnej drodze, prowadzącej do „zatopionego” stawu, gdzie nie można było dojrzeć własnego nosa, o domu publicznym nie wspominając.
W Zatopach pływały psy, kąpali się ludzie, wędkarze łowili ryby. Jak dziesiątki takich zbiorników poflotacyjnych, odgrywały one rolę ośrodka rekreacji ze wszystkimi tego dobrodziejstwami i przekleństwami. Nie pamiętam, by ktokolwiek wspominał, czym te zbiorniki są, skąd się wzięły, że nie są naturalne czy że są szkodliwe. W latach dziewięćdziesiątych nie mówiło się o wpływie przemysłu ciężkiego na środowisko i nikogo nie zastanawiało, dlaczego w Knurowie widać przede wszystkim Moczury, Aniołki i Zatopy, a nie widać Bierawki, średniej długości rzeki, wpadającej po pięćdziesięciu pięciu kilometrach biegu do Odry. W Moczurach kumkały żaby, które słychać było w majowe wieczory przy otwartym oknie, w parkach kwitły kasztanowce. Jedynie w położonych na północy Szczygłowicach czarne hałdy coraz bardziej pochłaniały okoliczny krajobraz, zostawiając wokół zatopione drzewa i mnóstwo brudnego szlamu.
Nikt nie próbował tego zmieniać, a na Szczygłowice patrzyło się z perspektywy Knurowa z chłodną rezerwą. Ta mała mieścina, rozrastająca się od lat pięćdziesiątych pod wpływem nowo wybudowanej kopalni, była hotelem robotniczym, wylewającym się na dawne grunty rolne symetrycznie ustawionymi, szufladkowymi blokowiskami, więc nikomu nie przychodziło do głowy, by jej bronić przed hałdowymi wypiętrzeniami. Zielony Knurów i czarne Szczygłowice były jak wielkie dalie podgryzane przez nornice. Można się było niczym nie przejmować, dopóki kwiat nie tracił korzeni i nie usychał, psując widok.
Wakacje spędzało się także w okolicach torów prowadzących prosto do knurowskiej kopalni albo na stacji kolejowej, przeznaczonej wyłącznie dla transportów z węglem. I tory, i stacja były zrujnowane, nikt ich nie pilnował, więc dało się tam robić dosłownie wszystko – palić papierosy, pić tanie wino, całować się. Przyroda towarzyszyła tym inicjacjom spontanicznie, więc nikt jej nie zauważał, ale i bez niej wielu młodzieńczych akcji nie udałoby się zakończyć zwycięstwem.
Wycieczki
Wycieczki to opowieści o miejscach nieoczywistych. Niedalekich, intrygujących, mających swoją historię, ale nie całkiem turystycznych. Eseje o miejscach, gdzie można się wybrać w piękny wakacyjny dzień i nie spotkać żywej duszy. A jeśli już, to inne czytelniczki i czytelników „Dwutygodnika”.
Nie biegaliśmy po hałdach, ponieważ znajdowały się daleko od centrum i uchodziły za niebezpieczne, za to często wieczorami spacerowaliśmy wokół kopalni, nie dalej jednak niż do zamkniętego szlabanu, by nasłuchiwać dźwięków, które brzmiały jak wielka industrialna orkiestra. A to, że ta industrialna orkiestra wywracała na drugą stronę ziemię, dziurawiła ją, katowała i niszczyła domy, wydawało się wtedy pozbawione znaczenia. Tamte czasy przyzwyczajały ludzi do zniszczeń i tego, że nic nie jest na tyle trwałe, by wytrzymało spotkanie z hałdami lub z zapadającymi się pod ziemią skałami. Ludzie potrafili się przyzwyczaić dosłownie do wszystkiego, na czele z mieszkaniem w krzywych i podpartych balami z drewna domach. Kiedy odwiedzałam siostrę dziadka, mieszkającą tuż obok kopalni w Rudzie Śląskiej – Halembie, w maleńkim krzywym domku, zawsze dziwiłam się, że da się postawić tam czajnik na piecu. Wszędzie czuło się stęchliznę, ponieważ z piwnicy wiecznie trzeba było wypompowywać wodę. Ciocia miała nawet własną pompę, ale nic to nie pomagało. Woda potrafiła się pojawić znienacka i sparaliżować życie całego domu.
Jeden element tego krajobrazu wbijał się w pamięć głębiej niż pozostałe. Były to drzewa zatopione przez wody kopalniane. Najwięcej takich drzew spotykało się w Szczygłowicach. Żaden nauczyciel biologii nie mówił, że nie żyją. Stały do połowy w wodzie bez liści. Dziś bezmyślność ludzi, którzy nie dostrzegali w tym nic przerażającego, bardzo mnie zastanawia. Ale ponieważ wtedy nikt nie przejmował się specjalnie losem tych czy innych drzew, jeździłam do Szczygłowic autobusem zachwycona widokami olbrzymich hałd i postroślinnych kikutów, by potem biec na basen sąsiadujący z kopalnią i pływać, podziwiając szyby kopalni przedzierające się przez jeszcze żywe korony drzew. Wszystko było tak jak należy. Środek wakacji, woda, relaks.
Żabie Doły 2021
Po rdzawych popłuczkowych ścieżkach Żabich Dołów chodziłam do niedawna, jedynie domyślając się, że to ziemia rozorana przez kopalnie i huty. Wokół huczało od owadów, po każdym ze stawów pływały kaczki, ale bardziej zastanawiające i więcej mówiące o tym miejscu wydawały się jego kolory: żelazista czerwień i cynkowy cynober hałd.
Żabie Doły / fot. Adrian Tync, CC BY-SA 4.0
Żabie Doły leżą trzydzieści kilometrów od Knurowa. Od 1997 roku tworzą zespół przyrodniczo-krajobrazowy na granicy trzech miast: Chorzowa, Bytomia, Piekar Śląskich. Ludzie przychodzą tam wypocząć, pobiegać, pospacerować z wózkami. Zwykle okrążają kilka stawów, zatrzymują się nad wodą, by pstryknąć zdjęcia, i nie zastanawiają się, skąd wziął się ten krajobraz. Wystarczy jednak wyjść poza krąg ścieżek do biegania i czatowni i puścić się naprzód, a dojdzie się do pasiastych wzgórz, przypominających stonkę lub borsuka, dumnie pnących się jakieś dziesięć, dwadzieścia metrów w górę. Są to ślady działalności górnictwa – najpierw srebra, cynku i ołowiu, a później węgla kamiennego, które do Żabich Dołów wkroczyło w XIX wieku, gdy jeszcze tworzyły je zupełnie dziewicze i płaskie tereny. Powoli zaczęły się jednak wypiętrzać bądź zapadać, a gdy do lejów i zapadlisk spłynęła woda, osiedliły się w nich ptaki oraz ryby.
Cynobrowe hałdy nie stały się jednak ich siedliskami. Zamykają one Żabie Doły od strony osiedla Arki Bożka i być może dlatego przyciągają częściej właścicieli kładów niż ornitologów. By je sobie wyobrazić, wystarczy pomyśleć o potężnych usypiskach z orientalnych przypraw: słodkiej i ostrej papryki, pieprzu, kurkumy. Usypywane warstwa po warstwie, gdzieniegdzie kończą się smukłym drzewem czy kępą trawy, ale zasadniczo są pozbawione zieleni, która piętrzy się za to u ich podnóża, latem zakrywając widok wielokolorowych gór. Sedymentacja nie jest ich jedyną cechą charakterystyczną. Mimo oszałamiającego wyglądu wydają się dobrze czuć z tym, że są ukryte. Skrytość ich kolorów przenika zdecydowanie głębiej w środowisko – nawet jeśli ich już nie ma, przez wiele kolejnych lat ich obecność zapisuje się na korze rosnących w pobliżu drzew, która staje się karminowa.
Ajska 2023
Jeśli w latach dziewięćdziesiątych skutki działania przemysłu dla środowiska pozostawały niewidoczne, to najpewniej dlatego, że większość z nich nie osiągnęła jeszcze ostatecznego kształtu – huty i kopalnie wciąż działały, ludzie tracili zdrowie, zarabiając w nich na kawałek chleba, a przyrodą mało kto się przejmował, bo środowisko traktowano jak niewolnika. Brakowało też współdziałania ekologii, sztuki i literatury. Zamiast diagnoz pojawiały się pojedyncze obserwacje i przeczucia – szczególnie pisarzy i fotografów – które rozpływały się w magmie jakiejś ogólności i nie przenikały do świadomości pojedynczych ludzi, nie kształtowały też czyichkolwiek relacji z otoczeniem.
Ajska, Dolina Lipinki, Świętochłowice / fot. Marta Tomczok
Nie jest jednak prawdą, że kultura PRL-u nie potrafiła zauważać brutalnego wyzysku przyrody. Potrafiła. Na potworne zniszczenia wód i ziemi zwracali uwagę nawet najbardziej prominentni twórcy. Gdy Wilhelm Szewczyk pisał po wojnie o oleistych wodach Bierawki, w których płynęły głównie ścieki z kopalni Knurów, pisał przede wszystkim o ukochanej rzece. Gdy Henryk Bereska wspominał w wierszach ogródki działkowe obok Huty Metali Nieżelaznych w Szopienicach i ogłupione ołowiem króliki, starał się zachować proporcje między tym, co było mu bliskie, a tym, co trzeba było definitywnie odrzucić. Kazimierz Kutz sam siebie przekonywał, że ewaldy pachniały jak przedwojenne mydło Palmolive i były wodami „dość czystymi, zdatnymi do kąpieli”, mimo że nazywał je jednocześnie „zetlałymi szczerbami po kosmicznym meteorycie”.
Relacja między tym, co widziano i co wiedziano o skażeniu środowiska, a tym, co mogły pokazywać film czy literatura, pozostawała po wojnie do późnych lat dziewięćdziesiątych sporym problemem. Wybierano więc różne nieoczywiste rozwiązania, na które pozwalała twórcom ich prywatna relacja z przyrodą. Z dzisiejszej perspektywy wspomnienia Kutza czy Szewczyka mogą budzić zdziwienie, jeśli połączy się je z ekologią, tymczasem w wielu przesmykach i prześwitach, w wielu drobnych kadrach udało się im zebrać dowody ekobójstwa, które nawet dziś przerażają. Owszem, mogą się one wydawać milczące i pozbawione koniecznego komentarza. Ale w wielu przypadkach jest to jednak wymowne milczenie, coś w rodzaju mowy ezopowej.
W najbardziej zastanawiający sposób o relacjach przemysłu z przyrodą opowiedział urodzony w Sosnowcu Stanisław Jędryka, reżyser wielu znanych tytułów peerelowskiego kina: „Stawiam na Tolka Banana”, „Szaleństwa Majki Skowron” czy „Zielonej miłości”. Oglądając jego „Koniec wakacji” z 1975 roku, odnosi się wrażenie, że ekran aż drży od napięcia między konfliktami ludzi a dramatami środowiska. Jurek i Elżbieta przesiadują nad Ajską w Świętochłowicach, do której swoje odpady zrzucają wciąż kopalnie i huty, gonią się wokół osadników, brodzą w metalofitach. Ich miłość dojrzewa jak rośliny ruderalne – uodparniając się na trudne warunki zewnętrzne, jałową glebę i urwiste zbocza hałd pocynkowych. Reżyser traktuje zdobywanie zwałów jak egzamin dojrzałości: choć bohaterowie dopiero co zdali do szkół średnich, na zboczach i szczytach odnajdują swoje najskrytsze pragnienia i najczarniejsze rozpacze.
Ajska, Dolina Lipinki, Świętochłowice / fot. Marta Tomczok
„Hałdy kształtowały swoiste społeczeństwo – pisał w «Kleszczach» z 1951 roku Szewczyk – tu rośli i rozwijali się szczególni ludzie. Tu przy płomieniu żarzącego się hasia grzali się bezrobotni, tu rósł bunt, tu załamywał się obraz ojczyzny. Po ścianach piramid, staczając się w dół wraz z osypującymi się bryłami, wspinali się chłopcy i dziewczęta, starzy emeryci i niepotrzebne staruszki, wybierając spośród szlaki lśniące kawałki węgla”. W samym filmie właściwie nie ma komentarzy na temat zanieczyszczenia środowiska. Widać je w kadrach budowanych na kontrastach – Jurek i Elżbieta chodzą po hałdach w klapkach, wracają jedną z głównych ulic Chorzowa w strojach kąpielowych, pływają w wodzie wypełniającej kratery poprzemysłowych odpadów. Ich kontakt z przyrodą jest cielesny i niczym się nie różni od kontaktu, jaki zwykł pokazywać Andrzej Wajda w „Pannach z Wilka” czy „Brzezinie”. Skąd w filmie Jędryki brała się ta milcząca zgoda na obcowanie z brudem? Czy było to przełamywanie wrogości i obrzydzenia czy raczej nieostrożność granicząca z niewiedzą? „Ale tego węgla, co? Od samego patrzenia można się pobrudzić… Byłeś kiedyś w kopalni, pod ziemią?” – wołała do Jurka na co dzień mieszkająca w Warszawie Elżbieta.
Ajska, gdzie kręcono wiele scen „Końca wakacji”, wydaje się hałdą pod wieloma względami wyjątkową. Otaczają ją zwałowiska węgla i łąki doliny Lipinki, która biegnie dołem, w wielu miejscach zatrzymując się i tworząc bagniste uroczyska. Wokół rosną wysokie i ostre jak brzytwa, gęste trawy, przewyższające niekiedy rumowiska i gigantyczne głazy hałd, które przyjmują tu formy wręcz geologiczne. Powodują w podróżnych zwątpienie, czy są rzeczywiście w miejscu, gdzie huta Guidotto składowała odpady, czy może w Ojcowskim Parku Narodowym lub w Czarcim Jarze z „Ogniem i mieczem” Henryka Sienkiewicza. Ścieżka prowadząca na szczyt Ajski jest stroma i śliska. Po cynobrowych hałdach chodzi się zupełnie inaczej niż po zwałach węglowych, teren jest grząski i niełatwo jest utrzymać się prosto. Ze szczytu droga wiedzie ku przepaści znajdującej się w samym środku hałd. Rośnie w niej dość bujny las, co jest pewnie skutkiem spokojnej wegetacji, niezakłócanej przez człowieka.
Ta niewielka dolinka przyjęła Ajskę niczym marnotrawnego syna. Najpierw hałdy doprowadziły ją do ruiny, ale pod wpływem długich prac przyrody udało się je dolinie przekształcić i wchłonąć. Wytworzone dzięki temu ogromne rdzawo-brązowe głazy przestały przypominać meteoryty i porosły trawą, sama zaś Ajska stała się miejscem występowania dzwonków pokrzywolistnych, lepnic rozdętych, dziurawców, dzięciołów, szpaków, sójek, łysek i kokoszek wodnych. Miejscem życia. Gdy schodzi się wreszcie na dół, z ulgą spogląda się na taflę stawu, w którym bawią się kaczki i ryby, jak na miejsce zupełnej dziczy, trochę przypominające zapuszczony angielski ogród.
Krańcobrazy
Brytyjska pisarka środowiskowa Marion Shoard nazwała takie tereny edgelands, „krańcami”. Zaliczyła do nich przedmieścia, wysypiska śmieci, żwirowiska, opuszczone hale fabryczne i parki rozrywki czy parkingi. Próbując wydobyć je na światło dzienne i poszukać ich historii, a przy okazji powołując się na długą tradycję ochrony terenów uznawanych za bezwartościowe i niepotrzebne, takich jak wrzosowiska czy łąki, Shoard zaapelowała do pisarzy, by tak jak kiedyś Emily Brönte i William Wordsworth wzięli krańcobrazy w obronę.
W polskich krańcobrazach wielu pisarzy widziało przede wszystkim brzydotę. Iwaszkiewicz, zwiedzając czarną limuzyną w latach trzydziestych Katowice, dostrzegał w ciemnożółtych hałdach „gnojną żółciznę”, „umarłe wysypisko” i przeraźliwie martwy „ogród rozkoszy”. Gustaw Morcinek porównywał czerwień hałd do otwartych ran, „które już przestały krwawić, lecz teraz zrudziały i cuchną”. Jędryka ze swoim „Końcem wakacji” byłby chyba najbliżej postulatów Shoard, szczególnie że powieść Janusza Domagalika, na której oparł film, w ogóle nie podnosiła kwestii przyrody. Wychynęła ona dopiero z kadrów Jędryki, dzięki czemu przywiązanie ludzi do brudnej ziemi można było rozumieć jednocześnie jako wyznanie miłości do zdewastowanej przyrody i apel skierowany do władz, by dewastacji zaprzestać.
Polskie „krańcobrazy” mają szczególne nazwy, w których miejscowi zapisali swoje przywiązanie do zniszczonej ziemi. Zatopione, zalane, lodowate, mokre i ginące zapadliska, czyli Zatopy, Zalane, Ajska, Moczury, Żabie Doły i Ginące Drzewa, to jednak nie wszystkie lokalizacje, w których przyroda odpracowuje lata antropocenu. Część z nich da się zobaczyć, wybierając zjazdy i wnęki autostrady A4 na wysokości Bytomia, Gliwic i Rudy Śląskiej. Wielu z takich miejsc jednak już nie ma, ponieważ zostały rozebrane i przeznaczone do utwardzania dróg i autostrad. Częściowo zmienione zostały Wełnowieckie Alpy, położone na granicy Katowic z Siemianowicami. To tam Miuosh nakręcił w 2012 roku „Reprezenta” ze słowami „ja niczego bym nie dał, żeby zmienić okolicę / Co by nie zrobili «chopcy», to nigdy się nie wstydzę”.
„Czym byłby świat ogołocony z chwastów i dzikości? Niech zostaną. Niech zostaną dzikie i mokre. Niech żyją chwasty i dzika przyroda” – pisała Marion Shoard. Niech żyją dzikie stawy pokopalniane i hałdy. Niech mają wakacje, dzięki którym stają się dla nas morzami, plażami, łąkami i górami, nie przestając być sobą.