Granice nie do zniesienia
fot. Piotr Kubkowski

25 minut czytania

/ Obyczaje

Granice nie do zniesienia

Piotr Kubkowski

Wiele osób mówiło nam, że wreszcie znalazły formułę protestu, w której czują się dobrze. Szyld „Rodziny bez Granic” pozwalał przechwytywać ulubione kategorie z jądra imaginarium konserwatystów i nacjonalistów: „rodziny”, „dzieci”, „matki”

Jeszcze 6 minut czytania

Piszę ten tekst w czasie, gdy polityczna debata znów zogniskowała się wokół polityk migracyjnych, ich bliższych i dalszych konsekwencji. Jednym z najmocniejszych punktów odniesienia dla tej dyskusji pozostaje w wyobraźni moich współobywateli i obywatelek kryzys humanitarny na granicy polsko-białoruskiej – nawet jeśli relacjonowany przez media znacznie mniej regularnie od wybuchu wojny w Ukrainie.

Tragedia uchodźców na Podlasiu zaczęła się w miesiącach letnich 2021 roku. Do dziś, przez tych niespełna dwadzieścia miesięcy, szlak migracyjny – drogą powietrzną z Azji, Afryki, a nawet z Ameryki Środkowej i Południowej, na białoruskie lotniska, a stamtąd do Unii Europejskiej lub Wielkiej Brytanii – ustabilizował się. Uważany jest za droższy, ale i bezpieczniejszy niż te wiodące np. przez Morze Śródziemne (w połowie czerwca na greckich wodach zatonął statek „Adriana” z około 650 pasażerami, według wszelkiego prawdopodobieństwa wskutek świadomych zaniechań ze strony urzędników greckich). Rzeki, puszcze i bagna podlaskiego pogranicza pochłonęły w tym czasie kilkadziesiąt ofiar – trzeba jednak pamiętać, że to jedynie przypadki śmierci potwierdzone przez organy państwowe, bo topielców lub osób zaginionych w niedostępnych częściach regionu, zwłaszcza jeśli dodamy potencjalnych zmarłych po stronie białoruskiej, może być od kilku do kilkudziesięciu razy więcej (w tym poszkodowanych podczas push-backów przeprowadzanych przez polskich strażników granicznych). Każda z tych niekonkretnych rachub jest szokująca; ostatecznej, nawet w przybliżeniu, z pewnością nigdy nie poznamy.

W ostatnich tygodniach polski rząd, ręka w rękę z węgierskimi bratankami, targuje się o mechanizmy systemu tzw. relokacji uchodźców w krajach Unii Europejskiej, wskazując na wielkie zasługi, jakie polskie społeczeństwo już dziś zebrało, ratując uchodźców i uchodźczynie wojenne z Ukrainy. Otwartość, z jaką przyjmowano osoby uciekające przed zagrożeniem ze strony rosyjskich najeźdźców, przywoływana jest w grze moralnych szantażów jako karta etycznej wyższości. Oto od lutego 2022 Polska miała pokazać światu prawdę o narodowej gościnności: uciekinierzy z Ukrainy mogli liczyć na przychylność zarówno ze strony polskich obywatelek oraz obywateli, jak i władz samorządowych oraz centralnych. Nie zamykano ich haniebnie w obozach, jak czynili to Grecy czy Włosi, lecz zapewniano schronienie i opłacano żywność, a następnie wyposażano w przywileje socjalne należne pełnoprawnym mieszkańcom kraju. W Polsce tym uchodźcom wojennym jest dobrze, mieszkają między nami w małych miejscowościach i wielkich miastach, a nie w gettach, jak na obrzeżach Paryża. W Warszawie nocami nie płoną samochody, bruku nikt nie rwie ani sklepowych witryn nie wybija, a Ukraińcy, jeśli idą na demonstrację, maszerują wraz z polskimi sąsiadami, pod rosyjską ambasadę.

Tymczasem setki ludzi, najczęściej o śniadej lub ciemnej skórze, bo taką, inną niż większości Ukraińców, dał im los w miejscu urodzenia, wypychanych jest przez pograniczników przez postawiony naprędce płot. Ci, którym udaje się przeskoczyć, przecisnąć podkopem lub przedrzeć przez nadrzeczne zasieki, jeśli dzięki pomocy garstki wolontariuszy szczęśliwie złożą wniosek o azyl, trafiają do strzeżonych ośrodków. Tam – pozbawieni możliwości swobodnego kontaktu ze światem zewnętrznym – mieszkają stłoczeni w wieloosobowych izbach, czekając na szansę ułożenia sobie życia wśród nas lub (znacznie częściej) na deportację, nie zawsze zresztą przeprowadzoną przy poszanowaniu prawa. Nie ma nic oryginalnego w tym zestawieniu przybyszów z Ukrainy i – dajmy na to – z Iraku, nie jestem pierwszy, który to mówi, i nic odkrywczego nie mam tu do dodania: państwo polskie w sposób strukturalny i konsekwentny posługuje się wobec przybyszów ze wschodu kryterium rasistowskim.

Interior: bezradność i zatroskanie

29 września 2021 roku, zupełnie niechcący, we współpracy z moją żoną Laurą Gilewską i kilkorgiem sąsiadek i przyjaciół, zainicjowałem ruch społeczny „Rodziny bez Granic”, w który w ciągu parudziesięciu dni zaangażowały się tysiące naszych współobywateli i obywatelek z kilkunastu miejscowości w Polsce. Wiem, jak chełpliwie brzmi to zdanie, niemniej właśnie tak chcę je sformułować: zwracając uwagę nie na talenty czy zapał założycieli, lecz na dynamikę zawiązywania się tej społeczności w ówczesnych okolicznościach politycznych oraz w kontekście historycznym, których specyfikę będę tu próbował wyłożyć i zinterpretować.

fot. Piotr Kubkowskifot. Piotr Kubkowski

W grupie osób koordynujących jedynie kilkoro spośród nas miało doświadczenie aktywistyczne i polityczne, zresztą na małą skalę. Dużo z tego, co wydarzyło się w „Rodzinach bez Granic”, zrobiło się – jakby – samo, choć niemało wymagało też wielkiego wysiłku, godzin wiszenia na Slacku, Zoomie, telefonie i komunikatorach. Chciałbym tu napisać o jednym i drugim: o tej samobieżności ruchu i o naszym obciążającym doświadczeniu, lecz szczególnie to pierwsze wydaje mi się nieoczywiste i warte zrozumienia.

„Rodziny bez Granic” nie były ani nie są organizacją bezpośrednio niosącą pomoc na granicy, choć niektóre osoby identyfikujące się z tym szyldem w którymś momencie dołączyły do Grupy Granica, Fundacji Ocalenie, do działań Punktu Interwencji Kryzysowej warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, później jeszcze Podlaskiego Ochotniczego Pogotowia Humanitarnego lub do jednej z pozostałych, mniej znanych inicjatyw lokalnych. Od początku z gronem koordynatorek i koordynatorów RbG współpracowały i sympatyzowały też osoby należące do wyżej wymienionych grup, nierzadko odnajdując odbicie swojej sytuacji życiowej w napięciu między ogólną bezradnością lub ograniczoną sprawczością a poczuciem dramatycznego zatroskania o ludzi, którzy narażani są przez państwo na niebezpieczeństwo lub wręcz skazywani na śmierć.

Większość z nas to jednak ci, którzy – podobnie jak założyciele i koordynatorzy – po prostu czuli potrzebę zaakcentowania swojego sprzeciwu przy użyciu danych sobie, ograniczonych środków wyrazu. I z tego całe to poruszenie się zrodziło – z pomysłu, by z kilkoma zaprzyjaźnionymi z nami rodzinami, w których przeważnie było od jednego do kilkorga małych dzieci, spotykać się codziennie, zaledwie na godzinę, pod stołeczną siedzibą Straży Granicznej. Nie wiedzieliśmy, co będziemy tam robić, nie wiedzieliśmy, jak zająć uwagę najmłodszych przez tak długi czas – jedna z koleżanek rzuciła pomysł, by wspólnie rysować i pisać hasła kredą na chodniku. Ta niewinna praktyka stała się jesienią 2021 roku jednym z rozpoznawalnych znaków RbG, zwłaszcza po tym, jak – już po rozlaniu się tej formy protestu po innych miastach – w Krakowie pod lokalną siedzibą partii rządzącej policja odebrała dzieciom i „aresztowała” kredę, wzywając dorosłych do złożenia wyjaśnień na komisariacie, co nie tylko przysłużyło się wyższej frekwencji protestów pod Wawelem, lecz także stało się tematem wierszy popularnych poetów (Grzegorz Uzdański) oraz publikacji w najpopularniejszych serwisach satyrycznych (m.in. ASZdziennik).

„Rodziny bez Granic” powstały więc na rzecz cyklicznych spotkań – apolitycznych, pacyfistycznych protestów – w konkretnym miejscu na warszawskim Mokotowie. Szybko jednak stały się wielką, ogólnopolską (i obejmującą też kilka grup polonijnych w miastach Europy Zachodniej) społecznością funkcjonującą głównie online, służącą informowaniu siebie wzajemnie oraz innych o dostępnych formach pomocy ofiarom kryzysu humanitarnego na granicy. Organizowały zbiórki pieniędzy i przedmiotów, służących usprawnieniu działań pomocowych prowadzonych przez wolontariuszki i wolontariuszy na Podlasiu; wspierały i inicjowały akcje informacyjne, np. upowszechnianie w mediach społecznościowych informacji ostrzegawczych o niebezpieczeństwie w językach krajów, z których przybywali omamieni reklamami przemytników migranci; brały udział w kampaniach informacyjnych w polskich mediach tradycyjnych, nagłaśniały sytuację w mediach zagranicznych, wspierały próby koordynacji między wolontariuszami. Innymi słowy: „Rodziny bez Granic” stanowiły społeczne zaplecze dla osób patrolujących przygraniczne lasy oraz mokradła, robiąc zarazem wiele z tych rzeczy, na które nie wystarczało energii organizacjom pomocowym.

fot. Piotr Kubkowskifot. Piotr Kubkowski

Jak podkreślała Kornelia Sobczak w referacie poświęconym naszej społeczności („Bezsilność bezsilnych” podczas międzynarodowej konferencji „Ludzie zbuntowani. Protesty w Europie XXI wieku”), w trakcie tych działań nigdy nie sformułowano żadnej wąskiej definicji „rodziny”. Niemniej prawdopodobnie dominowały w tej grupie osoby, którym zobowiązania opiekuńcze nie pozwalały zaangażować się inaczej niż właśnie na zapleczu, zza ekranu komputera lub smartfona, z głębokiego interioru, niejednokrotnie z doskoku. Wiele osób mówiło nam, że oto znalazły formułę protestu, w której czują się dobrze, która im – jako opiekunom i opiekunkom dzieci – pozwala się wypowiedzieć w przestrzeni publicznej. Szyld tej mgławicowej społeczności pozwalał też przechwytywać ulubione kategorie z jądra imaginarium konserwatystów i nacjonalistów: „rodziny”, „dzieci”, „matki”. I rozszczelniać je: jeśli rodziny, to nie tylko nuklearne, ukonstytuowane biologicznie i heteronormatywne; jeśli dzieci, to także te śniade i czarne; jeśli matki, to obok nich ojcowie i ciotki.

Istniejące oraz nowo zawiązywane sieci znajomości stanowiły chyba największy kapitał w pierwszych tygodniach RbG. Zawodowe, edukacyjne lub towarzyskie kontakty wielu zaangażowanych od początku osób sprawiały, że wiadomości o miejscach zbiórki rozprzestrzeniały się szybko, a w kolportaż haseł, apeli czy obrazów produkowanych przez społeczność angażowały się osoby znane i wpływowe. Jako synekdochę tej skuteczności można przywołać odczytanie podczas gali rozdania nagród Nike listu napisanego w gronie RbG przez jedną z finalistek, Aleksandrę Lipczak (zarazem współkoordynatorkę krakowskiej społeczności Rodzin). Na krzesłach wszystkich zaproszonych na to wydarzenie leżały zaś kartki z pytaniem „Gdzie są dzieci?” (chodziło o dzieci z Usnarza Górnego). O performansie mówiono więcej niż o ówczesnym werdykcie jury. Podczas zorganizowanej przez nas manifestacji – Marszu Troski o Oszukanych 20 listopada 2021 roku – przeczytano natomiast głos poparcia m.in. Olgi Tokarczuk, a na lektorkę zgłosiła się Maja Ostaszewska. Mniej znane publicznie, a pracujące w mediach i instytucjach kultury osoby umożliwiały nam łatwiejszy dostęp do miejskich nośników informacji, a przede wszystkim zapewniały wolontariacki wkład w pracę graficzną, tłumaczeniową itd. To wszystko zostało zrobione przy zerowym własnym wkładzie finansowym, bez wsparcia jakiejkolwiek istniejącej wcześniej fundacji, partii czy innych instytucji – zarazem spontanicznie i bez nawoływań o zaangażowanie.

 „Granica”: mogę, więc jestem

„Granica” to ważne słowo, od dwóch lat wyposażone w nowe odcienie znaczeń, w nowe skojarzenia. Znalazło się nie tylko w nazwie powołanej przez nas społeczności, lecz przede wszystkim w etykiecie koalicji kilkunastu organizacji, które połączyły się w jeden z najskuteczniejszych ruchów pomocowych podczas pierwszych miesięcy trwania kryzysu humanitarnego. Także druga obecna od początku na Podlasiu organizacja – Fundacja Ocalenie –nadała taki tytuł swoim działaniom ratowniczym. Przede wszystkim mam jednak na myśli opowieści licznych znajomych i przyjaciół z doświadczeniem zaangażowania w akcje pomocowe, epizodycznym lub regularnym i wciąż trwającym: wszystkie te osoby używają słowa „granica” bez dodatkowych dookreśleń, jako wymowną, jednoznaczną etykietę dla swoich przeżyć. Te osoby są, bywają lub były „na granicy” – to prawie banalne, jak sens literalny słowa spotyka się z metaforycznym. Granica państwa jest tu miejscem, gdzie przekracza się granice strachu przed pogranicznikami, napięcia, czy uda się odnaleźć potrzebujących, odpowiedzialności za życie ofiar kryzysu. Sens metaforyczny – przeżycia graniczne wolontariuszy i ratowniczek – przekłada się wtórnie na konkret traumy i przymus poddania się terapii.

Osoby dyżurujące na Podlasiu z ramienia Grupy Granica, Ocalenia, KIK-u czy innych podmiotów w początkach działalności podkreślały, że traktują swoją misję jako dyżur zastępczy wobec organów państwa – jak naturalny instynkt niesienia pomocy potrzebującym, tu i teraz. To imperatyw, wynikający nie tylko z tzw. elementarnej ludzkiej przyzwoitości, lecz także nakaz zapisany w prawie: jeśli jesteśmy świadkami wypadku drogowego, w którym ktoś poszkodowany jest cieleśnie, mamy obowiązek przyjść mu z pomocą. Odpowiednie zapisy znajdziemy w Kodeksie drogowym, ale umocowane są one w konstytucji i wiążących Polskę aktach prawa międzynarodowego: najbardziej fundamentalnych konwencjach i deklaracjach. Omówiona sytuacja dotyczy zazwyczaj jedynie początkowej sekwencji działań pomocowych, za chwilę przyjedzie wezwane pogotowie, leczeniem zajmą się profesjonalni ratownicy i lekarze, a przebieg zdarzeń bezstronnie ustalą funkcjonariusze policji.

Na polsko-białoruskiej granicy jest jednak inaczej – tam niemal wszystkie czynności wykonywane są przez osoby nieposiadające oficjalnego umocowania w strukturze państwa: ani w służbach mundurowych, ani – poza sytuacjami wymagającymi hospitalizacji – w lokalnym systemie ochrony zdrowa. Więcej: działania pomocowe prowadzone są nie tylko w zastępstwie, nie tylko pomimo zaniechań, ale wręcz wbrew logice działań straży granicznej, policji i wojska czy niektórych ratowników medycznych.

fot. Piotr Kubkowskifot. Piotr Kubkowski

Jaskrawym przykładem była tu formuła działań przyjęta przez grupę lekarzy pod szyldem Medycy na Granicy. Kierowany przez anestezjologa Jakuba Sieczko zespół przedstawicieli i przedstawicielek zawodów medycznych zebrał na swoją misję kilkaset tysięcy złotych podczas publicznej zbiórki, z tych pieniędzy wyposażył karetkę, a swoją służbę pełnił podczas urlopów. Ale ten tryb, który określiłbym jako „czas wolny czasem powinności”, to hasło wywoławcze dla wielu, może nawet większości wolontariuszek i wolontariuszy na granicy. Po pracy iść do lasu z ratowniczym plecakiem; wziąć urlop i wyjechać na turnus do Puszczy Białowieskiej; spędzić ferie szkolne lub akademickie w leśnej bazie. Można by rzec: jakie okoliczności, takie wakacje.

W państwie, obok państwa, zamiast państwa

Nasze skromne doświadczenie koordynacji „Rodzin bez Granic” w polskim interiorze, podobnie jak bohaterskie działania aktywistów i ratowniczek w lasach Podlasia, wpisuje się w dwa duże zespoły okoliczności. Pierwszy z kontekstów jest historyczny i właściwy Polsce oraz, szerzej, Europie Środkowej i Wschodniej; drugi wpisuje się we współczesną, niesformalizowaną i niehierarchiczną sieć działań paneuropejskich, obejmujących kontynent od jego południowych krawędzi: wysp i wybrzeży lądu stałego na Morzu Śródziemnym, po granice litewsko- i polsko-białoruską na północnym wschodzie oraz kanał La Manche z jego brzegami brytyjskim i francuskim, połączonymi tunelem i szlakami morskimi na północnym zachodzie Europy. Omówię je po kolei.

Istotą wdrukowanego w etos inteligencki naszej części Unii Europejskiej – jak będę starał się przekonywać – modi operandi jest działanie polityczne (w znaczeniu szerokim, nie politykierskim), w którym bierze się w nawias państwo i jego instytucje. Zakłada to też podejmowanie dobrowolnych zobowiązań poza pracą zarobkową lub po pracy, co zresztą wiąże się z kulturową definicją tej swoiście środkowoeuropejskiej grupy, jaką była i jest inteligencja. Ten zabieg ma korzenie w praktykach usystematyzowanych w XIX wieku; historycy mogliby się oczywiście spierać, czy jego źródłem były projekty walki narodowowyzwoleńczej okresu romantycznego, czy raczej działalność po powstaniu styczniowym, kiedy nadzieje na osiągnięcie stanu samowładztwa w społeczeństwie polskim opadły. Wiele zależałoby też od tego, którą część ziem polskich bierzemy pod uwagę (inaczej było oczywiście w rosyjskim Kraju Nadwiślańskim i Warszawie, inaczej w pruskiej Wielkopolsce, inaczej w Galicji) – różne zadania przyjmowała w tych obszarach inteligencja i na różne formy ich realizacja przybierała.

Ja mam tu na myśli zwłaszcza skrypty zachowań wykształcone w ostatnich dekadach XIX stulecia w „Priwislieniu” i jej największym mieście, które już w międzywojniu miało się znów stać stolicą Rzeczypospolitej. W okresie, który dziś określamy formułą pozytywizmu, a potem modernizmu, społeczeństwo polskie na wiele sposobów budowało własne państwo w państwie: alternatywne struktury, w których instytucje – zalegalizowane lub działające poza porządkiem prawnym – pełniły funkcje ersatzów, zastępników organizacji państwowej. Znajdujemy ślady tego myślenia w zwyczajowych określeniach, jakie szeptem nadawano stowarzyszeniom, w nieformalnych nazwach, które wskazywały, że te instytucje stanowiły coś więcej niż to, na co wskazywały ich oficjalne etykiety. Tak oto Warszawskie Towarzystwo Higieniczne nazywano popularnie ministerstwem zdrowia (szerzej pisze o tym Maciej Demel w pracy „W służbie Hygei i Syrenie”), Warszawskie Towarzystwo Dobroczynności pełniło funkcje urzędu opieki społecznej, Warszawskie Towarzystwo Cyklistów było ministerstwem sportu, ale można by tu dodać: kultury (próbowałem przekonać o tym w moich „Sprężystych”), a zawiązane w 1906 roku Polskie Towarzystwo Krajoznawcze nazywano w zaborze rosyjskim „ministerstwem polskości”.

Znamienne, że przed rewolucją 1905–1907 (i nastaniem swoistej odwilży ze strony caratu) lokalne stowarzyszenia – powoływane niejednokrotnie przy użyciu forteli lub dzięki towarzyskim koneksjom zaprzyjaźnionych arystokratów na dworze w Petersburgu – nazywały się bez wyjątku warszawskimi, a nigdy polskimi, nawet jeśli działały daleko poza granicami Warszawy (np. WTC w Kaliszu). Liberalizacja przepisów w 1906 roku umożliwiła lawinową rejestrację organizacji już pod szyldem polskim, a czasem lokalnym i z otwartą deklaracją przedmiotu działań. Na przykład zdominowana przez endeków Polska Macierz Szkolna (zalegalizowana w 1905 roku) wywodziła się z dawniejszego Towarzystwa Oświaty Narodowej, a to stowarzyszenie, wraz z Uniwersytetem Latającym (nazwa i forma działalności wskrzeszana w XX wieku) i sieciami kół samokształceniowych, operującymi w klasach ludowych i inteligenckich, stanowiło coś, co odpowiadałoby polskiemu resortowi edukacji, tyle że działającemu w podziemiu. Odwołując się do świetnego opracowania Joanny Kubickiej „Na przełomie”, można powiedzieć, że były to działania z ducha idei self-help Samuela Smilesa.

fot. Piotr Kubkowskifot. Piotr Kubkowski

Metafora podziemia jest tu jak najbardziej na miejscu, bo kolejne dekady XX wieku przyniosły okoliczności, w których tak właśnie określano „właściwe” miejsca działalności, przestrzenie autonomii polskiej polis: podległe rządowi na uchodźstwie Polskie Państwo Podziemne doby II wojny światowej, funkcjonujące nie w Rzeczypospolitej – bo takiej przecież nie było – lecz w jej „imieniu”, czyli, odwołam się do etymologii, jako jej „namiastka”, coś, co jest zamiast, lecz na jej miejscu. Szczególną formę, zmityzowaną przez Wajdę w filmie „Kanał”, przyjęło to upadające państwo w końcowych aktach powstania warszawskiego. Inne skojarzenia z podziemiem to sieci przerzutu ukrywających się przed nazistami i szmalcownikami, niejednokrotnie przecież pod podłogą, Żydów. To, co zamiast i na miejscu, schowane, np. pod spodem, to też cała cywilizacja form zastępczych: podziemia opozycyjnego, demokratycznego, solidarnościowego. To także drugoobiegowe systemy wydawnicze (których, jak dobitnie przekonywała Weronika Parfianowicz w „Europie Środkowej w tekstach i działaniach”, najważniejszym celem nie było kolportowanie konkretnych treści, lecz przede wszystkim praca dla pracy, działalność autoteliczna, podtrzymująca przekonanie o własnej sprawczości) czy kultura trzeciego obiegu, której istotą – jak z kolei pisał Xawery Stańczyk w książce „Macie swoją kulturę” – było zawiązywanie brikolażowych, efemerycznych, karnawałowych form współistnienia, na przekór pierwszym dwóm obiegom lub po wzięciu ich w nawias.

Doświadczenia kilku pokoleń działaczy i działaczek uformowanych w okolicznościach, w których „prawdziwa” praca kulturotwórcza, „właściwa” treść aktywności obywatelskiej, może się realizować wyłącznie poza strukturami państwa, wbrew oficjalnym instytucjom lub przynajmniej przy ich pominięciu, pozostawiły po sobie jeśli nie skłonność do podejmowania takich wyborów, to gotowość do nich. Pominę tu cały drażniący sztafaż takich aktów nieposłuszeństwa, automatyzm w przywoływaniu opozycyjnego imaginarium, manierę knucia i spiskowania oraz inteligencki patos, w który bezwiednie się popada – to temat na inny tekst.

Sprawa jest jednak aktualna. Myślę o tych schematach, kiedy czytam o polskim podziemiu aborcyjnym lub o niesformalizowanych ścieżkach dystrybucji środków wczesnoporonnych. Albo kiedy słucham, jak dziś pracownicy przejmowanych przez prawicowych dyrektorów-spadochroniarzy, nominatów Ministerstwa Kultury, muzeów i galerii państwowych szukają schronienia i możliwości realizacji swoich wizji artystycznych w instytucjach samorządowych. Albo gdy przyglądam się, jak kolejne czasopisma – internetowy „Dwutygodnik”, a niedawno też „Dialog” (pod nowym szyldem „Dialog Puzyny”, ale z niezmienionym, pełnym składem redakcyjnym) przechodzą pod kuratelę Warszawy, to odnoszę wrażenie, że podążają tym samym duktem, nawet jeśli nie wiedzie on jeszcze do podziemia.

Okoliczności są więc długotrwałe, a skrypt działania adaptuje się do nich z łatwością. Oczywiście historyczna metafora podziemia nie jest polską własnością – moje skojarzenia biegną tu do „Undergroundu” Emira Kusturicy, a wcześniej jeszcze do „podziemnej kolei” (Underground Railroad), która umożliwiła w pierwszej połowie XIX wieku ucieczkę kilkudziesięciu tysiącom czarnych niewolnic i niewolników z południowych plantacji Ameryki w kierunku stanów północnych i Kanady – sieci tajnych szlaków, domów abolicjonistów i miejsc ukrycia, pokrywającej znaczną część kontynentu. Zarówno „kultura ersatzu”, „kultura dalszych obiegów”, jak i „podziemie” dobrze opisują omawiane praktyki.

fot. Piotr KubkowskiPlakat opublikowany na nośnikach reklamowych przy Komendzie głównej Straży Granicznej, proj. kolektywny RbG

Metafora podziemia została ostatnio użyta, by opowiedzieć o siatce mobilności uchodźców i migrantek z krajów globalnego Południa ku europejskiej Północy w książce „Underground Europe” włoskich socjologów wizualności Luki Queirola Palmasa i Federika Raholi. Akademicy z Uniwersytetu w Genui wskazują we wstępie, że ich tytułowa przenośnia, w której odwołują się do amerykańskich abolicjonistów sprzed niemal dwóch stuleci, to anachronizm, niemniej wiele przemawia za tym, by tę przestarzałą metaforę przywołać i wykorzystać jej interpretacyjny potencjał. Tak jak wtedy, tak i dziś przedmiotem starań humanitarnych aktywistów są często osoby niebiałe, a istotą działalności jest pomoc w przywróceniu im podmiotowości; podmiotowości tej uchodźcy najczęściej pozbawieni są w miejscach urodzenia: przez rozmaite prześladowania etniczne i religijne lub dramatyczną sytuację ekonomiczną; ludzie ci są transportowani do krajów dobrobytu jak towar, nierzadko drogą morską, z narażeniem ich życia oraz zdrowia, często tracą po drodze do krajów dobrobytu zdrowie i życie, a szlak ich wędrówki wiedzie z południa ku północy. Tak jak wtedy, tak i dziś na miejscu pozbawiani są na ogół wolności i praw obywatelskich, a działania ich sprzymierzeńców lokują się w lukach w stosowanym prawie miejscowym lub całkiem poza tym prawem, a zarazem zgodne są z fundamentalnymi prawami człowieka, które biali mieszkańcy Północy stosują wobec siebie wzajemnie. Rozdziały w książce Queirola Palmasa i Raholi układają się w rozkład jazdy: zatytułowane są od miejsc na północnych krawędziach kontynentu afrykańskiego i w Europie: Sycylii, Grecji, Hiszpanii i Francji, by wskazać też na dalsze miejsca przesiadkowe, takie jak „Dżungla” w północnofrancuskim Calais, z której migranci próbują przedostać się do Anglii.

Jeszcze jeden podkop

Trasę przez Białoruś do północno-zachodnich – polskich i litewskich – granic Unii Europejskiej należy dorysować na mapie podziemnej kolei wiozącej uciekinierów w stronę mirażu swobody i dostatku. Tu dosłownie, od kiedy postawiono stalową zaporę na granicy, niejednokrotnie wchodzą pod ziemię, wykopując tunele własnymi rękami. Dla wielu z nich ta trasa jest skuteczna, bo oprócz wolontariuszy i ratowników przy granicy na okazję czekają przemytnicy, wywożący migrantów do zachodnich państw strefy Schengen.

Puszczańsko-bagienna, podlaska stacja przesiadkowa jest na razie położona pod ziemią, a polscy „konduktorzy” (takiej metafory używają też Queirolo Palmas i Rahola) korzystają z kompetencji przekazanych im w etosowym wzorcu postępowania przez poprzednie pokolenia. W przyszłości metafora podziemia daje się rozwinąć na dwa sposoby: albo perony i tory humanitarnych praktyk zostaną odkopane i zalegalizowane, albo (wiele wskazuje, że to bardziej prawdopodobne) przyjdzie nam kopać głębiej – aż do podkopania samych fundamentów naszych, opartych na fetyszu granicy, narodowych tożsamości.

Tekst powstał w ramach cyklu „Państwo na granicy” przygotowywanego we współpracy z Fundacją im. Heinricha Bölla w Warszawie.

logo

Tekst na licencji Uznanie autorstwa. Na tych samych warunkach 4.0 Międzynarodowe (CC BY-SA 4.0).