PAWEŁ KNUT: Jesteś lekarką zaangażowaną w niesienie pomocy na granicy polsko-białoruskiej od początku trwania tego kryzysu. Pojechałaś do Usnarza Górnego, gdy tylko dowiedziałaś się o zablokowaniu przez służby graniczne grupy osób, która chciała tam przekroczyć granicę. Od tej sytuacji minął niemalże rok. Choć coraz mniej się o tym mówi, kryzys humanitarny nadal trwa. Z raportów organizacji społecznych wynika, że przynajmniej 20 osób zmarło, próbując przekroczyć tę granicę. Udokumentowano także szereg przypadków poronień, w tym spowodowanego stosowaniem przemocy przez funkcjonariuszy polskiej Straży Granicznej. Mamy czerwiec 2022. Jak obecnie wygląda sytuacja, gdy przyjeżdżasz do tzw. pinezki, czyli do tego miejsca na mapie, gdzie przebywa ktoś, kto skontaktował się z Grupą Granica i wezwał pomoc?
PAULINA BOWNIK: Może zacznę od tego, że nie jeżdżę cały czas do zgłoszeń. Znam oczywiście osoby, które jeżdżą codziennie, ogarniają po kilkadziesiąt osób tygodniowo. Tydzień w tydzień. Ja tak nie potrafię. Gdybym działała z taką intensywnością, tobym się po prostu zarżnęła. Mam takie tygodnie, że nie jeżdżę. Myślę, że ta konieczność oddechu wynika też z tego, że podczas każdego wyjazdu wchodzę z tymi ludźmi w dość szczególną relację. Muszę z nimi przeprowadzić wywiad medyczny, dotykam ich podczas badania. Moja obecność nie ogranicza się więc tylko do podania jedzenia czy suchych ubrań. Mam wrażenie, że przez to ten kontakt jest dla mnie bardziej obciążający.
Spotykam zarówno całe grupy, jak i pojedyncze osoby. Jest wśród nich dużo kobiet oraz dzieci. To mężczyźni są jednak częściej w gorszym stanie. Są bardziej wyziębieni i wygłodzeni, bo oddają ciepłe ubrania i ostatni kawałek chleba słabszym. W ogóle to osobiście nigdy nie widziałam w grupach, którym pomagałam, żeby ktoś krzywdził słabszego. Wręcz przeciwnie, spotykam ludzi, którzy opiekują się całkowicie nieznanymi sobie osobami.
Jak wygląda sama organizacja pomocy?
Stworzyliśmy w ciągu tych kilku miesięcy niesamowicie profesjonalną siatkę pomocową. Jestem pełna podziwu dla wszystkich osób, które na różne sposoby umożliwiają jej istnienie. Zgadzam się bardzo z tym, co kiedyś powiedział jeden z aktywistów, Jakub Sypiański, że nie ma znaczenia, czy jest to robienie tabelek, wystawianie faktur, sortowanie nadesłanych ubrań czy organizowanie miejsc na szkolenia z pierwszej pomocy dla lokalnej społeczności. Wszystkie te czynności są tak samo niezbędne.
Muszę jednak przyznać, że w ostatnim czasie nastąpił znaczny odpływ wolontariuszy, w tym wolontariuszy medycznych. Niektórzy zaczęli się bardziej angażować w działania pomocowe w związku z wojną w Ukrainie. Staramy się teraz te braki uzupełnić. Z tego powodu szkolimy zwykłych ludzi, niemających nic wspólnego z medycyną, aby umieli podczas wyjazdu do lasu założyć kroplówkę czy podać leki.
Mimo tych problemów myślę, że jesteśmy świetnie zorganizowani. Trzeba wziąć pod uwagę, że przez granicę polsko-białoruską przeszło dotychczas ok. 30. tys. osób. Ci ludzie nie przeżyliby bez pomocy, w tym medycznej. Już sama ta okoliczność, że mamy tych oficjalnych zgonów tylko dwadzieścia, a nie dwieście czy dwa tysiące, to dowód na to, że Grupa Granica działa skutecznie.
Mówisz o Grupie Granica i lokalnych mieszkańcach. W tej opowieści nie pojawia się w ogóle ten podmiot, który powinien pewnie działać na granicy pełną parą w zasadzie od początku kryzysu. Myślę tu o systemie publicznej opieki zdrowotnej, a więc ratownictwie medycznym oraz szpitalach. Czy rzeczywiście jest tak, że pomoc medyczna w lesie spoczywa wyłącznie na barkach aktywistów i aktywistek?
Z ogromną przykrością muszę stwierdzić, że jeśli chodzi o wsparcie ze strony publicznej służby zdrowia, niesamowicie dużo zależy od tego, na kogo trafisz. Do tego dochodzi jeszcze jeden czynnik. Wszyscy boimy się władzy, boimy się ludzi w mundurach. Medycy też boją się udzielać pomocy. Podam ci przykład. Pamiętam zgłoszenie, które Grupa Granica otrzymała w październiku od jedenastoosobowej grupy osób z okolic Kuźnicy. Wszystkie miały hipotermię. Chciałam do nich pojechać, ale nie dałam rady, bo akurat w tych dniach cały czas jeździła za mną policja. Nie wiem dlaczego, ale w praktyce skutkowało to tym, że byłam zatrzymywana do kontroli dwa razy dziennie. Uznałam, że nie pojadę do tej grupy, żeby nie ujawnić służbom jej lokalizacji. W końcu, po trzech dniach takiej patowej sytuacji inni aktywiści dotarli na miejsce. Z uwagi na głęboką hipotermię musieli wezwać karetkę pogotowia. Lekarz z karetki najpierw powiedział, że zabiera wszystkich do szpitala. Chwilę później przyjechały jednak służby mundurowe i po krótkiej rozmowie lekarz nagle zmienił zdanie. Zadecydował, że tylko dwie osoby zostaną zabrane. Podejrzewam, że mógł zostać zmuszony do wybrania tych, które znajdowały się w najcięższym stanie.
Na co dzień pracuję również w publicznym szpitalu, który położony jest blisko granicy, i trafiają do niego uchodźcy. Nawet we własnej placówce spotykam się z różnymi postawami. Mój szef jest Kurdem z Iraku, który pomaga tym ludziom. Postępuje etycznie, a może należałoby po prostu powiedzieć, że postępuje z nimi tak, jak by postąpił z innymi pacjentami. Jeżeli przyjeżdża do niego Straż Graniczna i daje mu do zrozumienia, że przebywające na oddziale osoby znów „trafią do lasu”, czyli zostaną wywiezione za granicę, to mój szef potrafi się sprzeciwić i powiedzieć, że te osoby zostają w szpitalu. Stawia na swoim. Dodam, że nie jest jedynym lekarzem, który tak postępuje. Znam go i wiem, że obawia się konsekwencji swoich działań, ale oczywiście tego nie mówi, tylko robi swoje.
Skąd bierze się ten strach u lekarzy? Przecież nie tylko nie robią nic nielegalnego, ale wręcz realizują swój prawny obowiązek ratowania ludzi.
Myślę, że to niestety jest efekt retoryki kryminalizującej pomoc, którą od początku kryzysu nakręcają służby i politycy. Widzę, że sposób opowiadania o tym kryzysie mocno wpływa na personel medyczny. Skutkuje również występowaniem różnych postaw, pokazują one to, kto kim tak naprawdę jest.
Paulina Bownik
Lekarka z Grupy Granica, świadcząca pomoc medyczną uchodźcom w lasach na granicy polsko-białoruskiej; w maju br. uhonorowana Nagrodą im. Doktora Marka Edelmana „za ratowanie człowieczeństwa”.
Z jednej strony mam kolegę, z którym pracowałam wiele lat w jednym z białostockich szpitali. To dobry specjalista, który został kiedyś wyróżniony nagrodą przyznawaną przez pacjentów. Zapamiętałam go z tego okresu jako osobę postępującą etycznie i empatyczną. Spotkałam go ponownie już w trakcie trwania kryzysu w jednym z lokalnych szpitali, gdy trafił tam uchodźca, któremu pomagałam. Poprosiłam go wtedy o przekazanie temu człowiekowi dokumentów pozwalających na złożenie wniosku o azyl. Dla tego uchodźcy to była kwestia życia i śmierci: został znaleziony w głębokiej hipotermii, istniało ryzyko jego kolejnej wywózki do lasu. Zareagował na tę prośbę w sposób, który mnie zszokował – po prostu odwrócił się i sobie poszedł.
Z drugiej strony – podam ci przykład znajomej pielęgniarki, która po wybuchu kryzysu wypowiadała się bardzo krytycznie na temat uchodźców. Kiedy jednak do jej szpitala zaczęły trafiać osoby z granicy i zdarzało się, że niektóre z nich chciały z tego szpitala uciec, to ona potrafiła takiej osobie podać reklamówkę z rzeczami i odwrócić wzrok, udać, że nie widzi, jak opuszczają budynek.
Dokładnie tak samo jest w służbach mundurowych. Przez polsko-białoruską granicę przeszło ok. 30 tys. osób nie dlatego, że nie było żadnej zapory. Teraz ta zapora jest, a ludzie i tak dalej przechodzą. Dzieje się tak dlatego, że wielu funkcjonariuszy to osoby przynajmniej na tyle przyzwoite, że – tak jak ta pielęgniarka – też patrzą w bok. Moim zdaniem taki jest właśnie przeciętny, statystyczny pogranicznik. Widzi, ale odwraca wzrok i idzie dalej. A wiesz dlaczego? Bo wie, że ktoś inny najprawdopodobniej da tej osobie jeść i pić. To poczucie ściąga z jego barków obowiązek ratowania tych ludzi. Jego udział w pomocy, jeśli w ogóle tę postawę można określić tym mianem, ogranicza się zatem do niewidzenia. Oczywiście w Straży Granicznej jest też niestety jakiś odsetek psychopatów, którzy wyrzucają ludzi na Białoruś i czerpią z tego przyjemność.
Jak wyglądają twoje wyjazdy do lasu? Nie jeździsz tam przecież karetką. Masz dostęp tylko do tego sprzętu i leków, które sama zaniesiesz na plecach. Jak działasz, żeby w tym ograniczonym czasie, jaki masz, maksymalizować pomoc? Słyszałem na przykład o tym, że aktywiści wykorzystują pieluchy do osuszania przemoczonych stóp, które po wielu dniach uciskania przez buty i przebywania w wilgoci znajdują się w opłakanym stanie.
Zacznę może od tego, że te wyjazdy i tzw. medycyna leśna były i nadal są dla mnie trudne ze względu na to, że nie jestem ani ortopedą, ani ginekologiem, ani specjalistą medycyny ratunkowej, tylko internistką w trakcie robienia specjalizacji z medycyny rodzinnej. Choć tak zupełnie szczerze muszę przyznać, że niekiedy również sami chirurdzy czy ratownicy nie wiedzą, co zrobić z przypadkami, z którymi się spotykam. Pamiętam na przykład, kiedy pierwszy raz widziałam to, o czym wspomniałeś, czyli tzw. stopę okopową. Zrobiłam jej zdjęcie i zadzwoniłam do znajomego chirurga z pytaniem, co z tym zrobić i co to w ogóle jest. On mi odpowiedział, że to jest stopa okopowa, ale że pewnie przesłałam mu z internetu zły obrazek, bo takie przypadki zdarzały się ostatni raz w okresie drugiej wojny światowej. Ja mu wtedy odpowiedziałam, że właśnie taką stopę mam przed swoimi oczami. Był bardzo zaskoczony. Początkowo sam nie wiedział, co z tym zrobić, ale po dodatkowej konsultacji znaleźliśmy jakieś rozwiązanie.
Naprawdę wciąż mnie zadziwia to, że nigdy nikomu w tym lesie nie zaszkodziłam. Chyba jakaś ręka Pana Boga w tym była. Oczywiście, po kilku miesiącach bycia w lesie mam już wypracowane sposoby działania. Dużo jednak musiałam się nauczyć. Przykładowo, ćwiczyłam ze znajomymi ortopedami nastawianie kończyn. Na szczęście miałam tylko kilka sytuacji, gdy musiałam wykorzystać tę wiedzę w praktyce. Przyznaję też, że bardzo często podczas udzielania pomocy po prostu dzwonię i pytam znajomych lekarzy, co zrobić. Kuba Sieczko z Medyków na Granicy zrobił świetną listę lekarzy różnych specjalności, z którymi można się kontaktować w takich sytuacjach. Jeśli zaś chodzi o patenty, to może opowiem ci o leśnym sposobie na rozgrzanie osób, które znajdują się w stanie hipotermii. Podaję im kroplówkę, którą wcześniej owijam ogrzewaczami, folią NRC i jeszcze folią aluminiową, jeśli jest bardzo zimno i takie rozwiązanie się sprawdza, bo dobrze trzyma ciepło.
Moja ostatnia pacjentka z lasu, dwudziestoletnia dziewczyna w ciąży, której pomagałam kilka tygodni temu, była właśnie w hipotermii i miała bardzo złe parametry. Podłączyłam jej taką kroplówkę, dałam leki, a ona następnego dnia przeszła ponad dwadzieścia kilometrów.
Zatrzymajmy się na chwilę przy tym przypadku. To jest kolejna historia dokumentująca nadludzki wysiłek ze strony osób próbujących przejść granicę. Skąd twoim zdaniem te osoby czerpią siłę do dalszego marszu? Czy to po prostu instynkt przetrwania?
Pewnie w jakiejś mierze tak, ale chciałabym też zwrócić uwagę na inną kwestię. W przeciwieństwie do ludzi mieszkających w państwach globalnej północy osoby, które próbują przedostać się do Polski, najczęściej uciekają z państw, w których trwają wojny domowe. Oni na co dzień żyją w trudnych warunkach, dodatkowo spotykają się z prześladowaniami i mordami. Gdy ma się tę perspektywę z tyłu głowy, to nagle okazuje się, że to, że ktoś trafia do lasu, gdzie jest mu zimno i gdzie może zginąć, przestaje być czymś gorszym od tego, przed czym ucieka. Nie chcę umniejszać czy trywializować cierpienia, którego doświadczają ludzie przy przekraczaniu polskiej granicy. Chcę tylko podkreślić, że niestety niekiedy pomagam osobom, dla których ta sytuacja wcale nie jest najgorszą, w jakiej się w swoim życiu znaleźli. Często uciekają od takiego koszmaru, którego my w Europie nawet nie potrafimy sobie wyobrazić. Czasem potrzebna jest kroplówka, ale czasem wystarczy suche ubranie, ciepły śpiwór i ludzki odruch, aby nagle wykrzesać z człowieka energię do dalszego marszu lub spędzenia jeszcze jednej nocy w lesie w oczekiwaniu na transport do Niemiec.
Mam podobne doświadczenie. Opowiem ci o jednej akcji w lesie, która zakończyła się przewiezieniem całej grupy do szpitala. Lekarze na dyżurze byli bardzo wspierający i pozwolili nam zostać, by pomóc uchodźcom wypełnić wnioski o ochronę międzynarodową. Najpierw jednak wszystkie osoby miały się umyć i zostać przyjęte na oddział. Gdy po 10 minutach po kolei zaczęły wychodzić z łaźni w szpitalnych ubraniach, nie byłem w stanie ich rozpoznać. Mężczyźni, którzy wyglądali na seniorów, po ściągnięciu kilku warstw ubrań i ciepłej kąpieli pierwszy raz się uśmiechnęli: znowu zaczęli wyglądać jak dwudziestolatkowie, którymi w rzeczywistości byli.
Te wszystkie działania to jest po prostu zwrócenie godności człowiekowi. Niesamowite, jaką to robi różnicę. Widzisz kogoś, kto jest całkowicie upodlony po pobycie w lesie, w którym cały czas czuje się jak zwierzyna, na którą się poluje. Wystarczy, że dasz mu jedzenie, picie i ogrzejesz go i masz tę zmianę. A jeszcze bardziej widzisz ten efekt, gdy takiemu człowiekowi udaje się dotrzeć na Zachód i wysyła ci zdjęcie, na którym widzisz, jak już normalnie żyje i pracuje. Udzielałam jakiś czas temu pomocy w lesie irackiemu dziennikarzowi, któremu udało się wyjechać z Polski i w tej chwili pracuje w belgijskiej telewizji. To dopiero robi wrażenie.
Mieszkasz blisko granicy, na terenie, który od niemalże roku wymusza od lokalnej społeczności stałe podejmowanie dramatycznych wyborów. Co twoim zdaniem ta sytuacja może zrobić tej wspólnocie? Co słyszysz, gdy rozmawiasz ze swoimi pacjentami czy sąsiadami?
Ja mam perspektywę mieszkanki Białegostoku, która do tej granicy ma jakieś 70 km. Myślę jednak, że im bliżej tej granicy mieszkasz, tym bardziej ta sytuacja, nawet wbrew tobie, jest obecna w twoim życiu. Uważam, że Podlasie niestety jest dość prawicowe i nacjonalistyczne, co oznacza, że mieszka tu sporo osób, które są zadowolone z tego, jak rząd odpowiedział na problem uchodźców. Poza tym narracja rządu jest taka, że w Usnarzu Górnym byli terroryści, nie wpuszczono ich i dzięki temu inni terroryści się wystraszyli i nie próbują przekraczać granicy. Dużo ludzi niestety wierzy w tę opowieść. Natomiast dla tych osób, które myślą inaczej, które nie dały się nabrać na tę propagandę, życie zmieniło się na gorsze, i to drastycznie. To na ich barki spadło pomaganie, które jest psychicznie bardzo obciążające.
Jakiś czas temu rozmawiałem ze znajomym, który pochodzi z Podlasia i ma w rodzinie osobę pracującą w Straży Granicznej. Powiedział mi, że przez lata praca w tej służbie była traktowana jako najlepsza rzecz, która mogła ci się trafić. Pewne zatrudnienie, wynagrodzenie wypłacane na czas, sensowna emerytura, a przede wszystkim służba na odcinku granicy, który przez dekady uważany był za najspokojniejszy. Gdy wybuchł kryzys, nagle ta praca zamieniła się w koszmar, w którym w zasadzie każdego dnia musisz podjąć decyzję, co zrobisz podczas kolejnego spotkania z uchodźcą w lesie. Nawet jeśli dany funkcjonariusz sprzeciwia się polityce rządu, nie zawsze ma odwagę zrobić tak, jak powiedziałaś, czyli odwrócić głowę i udawać, że nikogo nie widzi. Nie zawsze bowiem ma pewność, że osoba, z którą jest na patrolu, na niego nie doniesie. Z jego opowieści wynika, że cała ta sytuacja zaczęła bardzo wpływać na relacje sąsiedzkie czy rodzinne. Zdarza się, że w tej samej rodzinie są i aktywiści, którzy jeżdżą ratować ludzi, i funkcjonariusze służb, którzy ich wyrzucają za granicę.
Doskonale wiem, o czym mówisz. Te osoby to często moi pacjenci czy mężowie pielęgniarek, z którymi współpracuję. Ta sytuacja niestety bardzo dzieli i rani ludzi. To jest kwintesencja strategii „dziel i rządź”, z której korzystają nasi politycy. Myślę, że nie ma teraz w Polsce lepszego regionu niż Podlasie, w którym to aż tak wyraźnie widać.
Jaki masz teraz, po wielomiesięcznym doświadczeniu pomagania uchodźcom, stosunek do służb na granicy? Myślę tu nie tylko o Straży Granicznej, ale też policji czy wojsku.
Mój stosunek się zmienił. Angażuję się społecznie od wielu lat. W przeszłości kilkukrotnie realizowałam z lokalną policją różne projekty, np. na temat bezpieczeństwa osób starszych. Przez doświadczenie tego kryzysu mój stosunek zmienił się diametralnie. Nie ufam już służbom mundurowym, żadnym. Być może z wyjątkiem straży pożarnej, która świetnie wykonuje swoją pracę podczas akcji ratowania ludzi z lasu, np. gdy topią się na bagnach. Niestety, ale muszę przyznać, że mój osobisty stosunek do służb jest w chwili obecnej taki, że gdyby teraz ktoś mi zrobił krzywdę, to nie poszłabym na policję. Inaczej bym to załatwiła.
Pamiętam taką sytuację z jesieni ubiegłego roku, gdy jechałem samochodem na moją ostatnią akcję w lesie. To była droga publiczna łącząca dwa miasta. Podczas jazdy natknęliśmy się na trzy obozowiska z plecakami i śpiworami, które było widać z drogi. Za każdym razem zatrzymywaliśmy się, żeby sprawdzić, czy ktoś tam jest. Każdy śpiwór okazywał się pusty, ale przez to, że były zawilgocone, z daleka sprawiały wrażenie, jakby mogły w nich leżeć jakieś osoby. Dziś, gdy jechałem do ciebie pociągiem z Warszawy [nasza rozmowa odbywa się w Białymstoku] i znowu zobaczyłem te lasy, to muszę przyznać, że czułem w brzuchu nieprzyjemne skurcze, bo moja głowa znowu zaczęła szukać tam ludzi. Czy potrafisz się jeszcze w lesie zrelaksować, czy on jest – przynajmniej na razie – skażony obrazami z pracy.
Ja już w ogóle nie chodzę w taki sposób do lasu, a tym bardziej z dzieckiem. Idziemy co najwyżej do parku. W jakimś sensie jestem w tym lesie cały czas. Nawet jak teraz z tobą rozmawiam i na ciebie patrzę, to już oglądam, jakie masz żyły, i mimowolnie się zastanawiam, czy byłabym w stanie się w nie wkłuć i założyć motylka czy wenflon. Nie pamiętam kto, ale któryś z aktywistów kiedyś powiedział, że z tego lasu już się nie wychodzi. Tam się już mentalnie zostaje. I ja się z tą diagnozą zgadzam.
A może ty z tego lasu na razie symbolicznie nie możesz wyjść, bo wiesz, że tam cały czas są ludzie i jest tam wciąż dla ciebie praca do wykonania? Może wyjdziesz z niego, ale dopiero jak kryzys się skończy.
Pewnie jest to jedna z przyczyn, dla których tak reaguję na las. Wezwania do lasu pojawiają się codziennie. Zresztą nawet teraz jestem w pogotowiu, bo ktoś może do mnie zaraz zadzwonić i to może być prośba o wyjazd do pinezki. Czuję, że jestem w stanie podwyższonej gotowości, niemalże od roku. To jest coś, co naprawdę bardzo trudno wytrzymać.
Ciekawe jest to, co mówisz, bo mi się zawsze wydawało, że lekarz – zwłaszcza jeśli pracuje w szpitalu albo pogotowiu – jest w zasadzie zawsze w stanie podwyższonej gotowości. Czy tę podwyższoną gotowość, którą odczuwasz w związku z kryzysem na granicy, można jakoś porównać z pracą w szpitalu?
Nie. Przede wszystkim w szpitalu pracuję w systemie dyżurowym. Dziś rano skończyłam 24-godzinny dyżur i wiem, że teraz mam cały dzień na odpoczynek. Z wyjazdami do lasu jest natomiast tak, że nigdy nie wiem, kiedy otrzymam zgłoszenie, do kogo będę jechać i z jakiego rodzaju pomocą. Na co dzień pracuję na oddziale chorób wewnętrznych i tylko takie przypadki do mnie trafiają. W lesie natomiast jest wszystko. Przykładowo, rzadko miewam w szpitalu osoby pobite czy osoby, które doświadczyły przemocy seksualnej. W lesie natomiast takie osoby się zdarzają. Czuję się więc nie tylko nieprzygotowana merytorycznie do tych wyjazdów, ale również psychicznie. Zresztą, nie da się chyba przygotować psychicznie na takie sytuacje, nie można się też tego nauczyć. Poza tym w szpitalu nigdy nie jestem sama. Przeważnie mój szef ma dyżur razem ze mną i mogę liczyć na jego pomoc. W szpitalu jest też czysto i to jest ogromna różnica w porównaniu do lasu. W trakcie pracy przeważnie jestem też najedzona i w miarę wypoczęta. Nie jestem po 6 godzinach szukania kogoś w lesie. Mam także do dyspozycji odpowiedni sprzęt. Choćby z tych powodów nie da się ze sobą porównać tych dwóch rodzajów gotowości.
Jak się czujesz teraz, już po wybuchu wojny w Ukrainie, gdy okazało się, że Polska ma jednak zdolności finansowe i organizacyjne do przyjęcia nie tylko tysięcy, ale i milionów uchodźców. Po tym, gdy okazało się, że przeciążony do granic wytrzymałości system publicznej opieki zdrowotnej da radę stanąć na rzęsach i przyjąć nowych pacjentów. Co myślisz o tej sytuacji, gdy masz dowód, że to, co się dzieje na Podlasiu, wcale nie musi tak wyglądać?
Myślę, że ta akcja przyjmowania uchodźców z Ukrainy była tak powszechna w jakiejś mierze również dlatego, że stanowiła reakcję na wcześniejsze nieprzyjmowanie uchodźców z granicy polsko-białoruskiej. Była próbą skompensowania wyrzutów sumienia, wywołanych biernością wobec tego, co się dzieje na Podlasiu. Trzeba też jednak pamiętać, że Polska od dawna ma bardzo ksenofobiczną i rasistowską politykę migracyjną. Dobrze wpisuje się w nią ta większa gotowość niesienia pomocy naszym białym, chrześcijańskim sąsiadom z Ukrainy. W tej większej gotowości pomagania uchodźcom z Ukrainy widzę również reakcję na strach przed tym, że ta wojna może się przenieść do Polski. Pomagając Ukraińcom, w jakiś sposób wierzymy, że w ten sposób oddalamy od siebie to zagrożenie.
Wiele osób, z którymi rozmawiam na temat sytuacji na granicy polsko-białoruskiej, mówi, że oglądanie w telewizji i internecie obrazów z tej granicy powoduje, że tracą wiarę w człowieczeństwo. Ja, może przez moje wyjazdy do lasu, odbieram te obrazy trochę inaczej. Oczywiście, tracę tę wiarę, gdy widzę działania służb, które w biały dzień na oczach mediów pakują ludzi do ciężarówek i jadą z nimi w kierunku granicy, ale za chwilę tę wiarę znowu odzyskuję, gdy widzę poświęcenie aktywistów podczas akcji w lesie. Dla mnie te wyjazdy do lasu to była jednocześnie lekcja upadku i odradzania się człowieczeństwa. A jak ty to odbierasz?
Może rzeczywiście tak jest, że ekstremum rodzi ekstremum. Jak usłyszałam to pytanie, to przypomniało mi się, że czasami zastanawiam się, co by było, gdybyśmy w ogóle nie pomagali. Zostawili tych ludzi na pastwę losu w lesie. Zastanawiałeś się kiedyś nad tym?
Tak, ale głównie w odniesieniu do siebie samego. Moja osobista odpowiedź jest taka, że czułbym się dużo gorzej, gdybym pozostał bierny, niż ponosząc te koszty, które są związane z uczestniczeniem w tym cierpieniu i oglądaniem go na własne oczy. Dla mnie to sprowadza się do prostego rachunku, w którym brak reakcji jest dla mnie bardziej kosztowny psychicznie niż reagowanie.
No dobra, ale co by było, gdybyśmy my wszyscy przestali reagować? Powiedzieli sobie, że nas to nie obchodzi, i na skutek tego mielibyśmy np. dwa tysiące trupów? Myślę, że to nie jest przesadzona liczba w skali całego ostatniego roku. Więc wyobraź sobie te setki ciał w lasach i na polach, w tym kobiety w ciąży oraz dzieci. Co byś powiedział na taką sytuację?
Pewnie nabawilibyśmy się jeszcze większej zbiorowej traumy. Musielibyśmy w końcu zaakceptować, że jako wspólnota całkowicie zawaliliśmy bardzo ważny test. A może właśnie to, że mimo tylu przeciwności udało się uratować tyle tysięcy osób, zostanie w końcu tak opowiedziane i zapamiętane w kolektywnej pamięci, że stanie się jednak ostatecznie czymś, z czego będziemy dumni? Co o tym sądzisz?
Ja jestem bardziej pesymistyczna. Boję się, że nawet jeśli pogranicznicy potykaliby się o ciała ludzi, to nie zrobiłoby to żadnej różnicy dla opinii publicznej. Przykro mi, że tak mówię, ale nie wierzę w ludzi jako zbiorowość. Większości tak naprawdę nie obchodzi to, co się dzieje w tych lasach, nie chcą o tym słyszeć, nie chcą na to reagować. Jedna z dziennikarek „Tygodnika Powszechnego” powiedziała mi, że gdy „Tygodnik” dał na okładkę zdjęcie dziewczynki z Michałowa, która tuli misia, to był to najgorzej sprzedany numer od 20 lat. To o czymś świadczy. Oczywiście są pojedyncze osoby, które pomagają, ale to jest promil. Nasza grupa białostocka, która angażuje się w pomoc, liczy ok. 50 osób, a w tym mieście mieszka przecież ponad 300 tys. ludzi. Nie jestem też przekonana, czy historię tej pomocy będzie można opowiedzieć tak, abyśmy byli z niej jako zbiorowość kiedyś dumni. Obecnie uważam raczej, że historia ratowania ludzi na granicy polsko-białoruskiej, sposób opowiadania o niej i jej rozgrywania, będzie bardziej przypominała historię ratowania Żydów przez Polaków w trakcie Holocaustu. Robiła to znikoma mniejszość i już sama ta dysproporcja między zaangażowanymi a biernymi będzie skutkowała negatywną oceną nas jako wspólnoty.
Także ja w to człowieczeństwo już za bardzo nie wierzę. Chcę chociaż żyć w zgodzie ze sobą. Nie dałabym też rady wychowywać syna ze świadomością, że niedaleko w lesie dzieci podobne do niego umierają z głodu.
To jest też coś, co na mnie mocno działało, kiedy za pierwszym razem zastanawiałem się, czy jechać. Zacząłem bać się wtedy tego, że kiedy mój syn dorośnie i przeczyta o tym kryzysie, to zada mi to sakramentalne pytanie: no dobrze, a co ty wtedy robiłeś?
To jest dokładnie to pytanie, które słyszeli Niemcy od swoich dzieci po drugiej wojnie światowej. To jest ta kwestia, do której stale wraca w swoich książkach jeden z moich ulubionych pisarzy, Amos Oz. Świetnie pokazuje, jak to pytanie – „Gdzie ty byłeś? Co ty robiłeś?” – potrafi zniszczyć całe rodziny. W ogóle to odwołania do Holocaustu i jego skutków dobrze mi teraz porządkują mechanizmy, które możemy zaobserwować w związku z tym kryzysem.
Na koniec chciałbym, żebyś jeszcze opowiedziała o twoim poczuciu sprawczości, gdy jeździsz do lasu. Powiem ci też od razu, że – jako prawnik – bardzo ci tej sprawczości zazdroszczę.
[śmiech] Chyba wiem dlaczego i w sumie to się z tobą zgadzam.
Zazdroszczę ci, bo skuteczność pomocy prawnej w dużej mierze zależy od respektowania przez instytucje publiczne instrumentów prawnych, z których prawnicy korzystają, by chronić uchodźców. Jeśli instytucje te ignorują pełnomocnictwa, wnioski, skargi czy zażalenia i robią, co chcą, to ochrona prawna staje się iluzoryczna. Traci sens, gdy stoisz w lesie obok funkcjonariusza Straży Granicznej i nie możesz wyegzekwować od niego – tu i teraz – tego, do czego twój klient ma prawo. Może naiwnie o tym myślę, ale wydaje mi się, że jako lekarka masz wiedzę i środki medyczne, które natychmiast pozwalają poprawić położenie twojego pacjenta. Nie musisz prosić też nikogo o zgodę, żeby móc kogoś leczyć.
Bez wątpienia lekarze są w lepszym położeniu. Myślę, że 90% osób, którym udzielałam pomocy w lesie, jest już na Zachodzie. Trudno nie mieć w takiej sytuacji poczucia sprawczości i świadomość tego bardzo dużo mi daje. W ogóle to uważam – i ciekawe jest, że wychodzi to nam na koniec naszej rozmowy – że kluczowym problemem dla tego kryzysu, który jednocześnie jest źródłem wszystkich innych problemów, jest to, że prawo tutaj po prostu przestało działać. Na szczęście pozostaje nam jeszcze kroplówka, która nawet w lesie zawsze zadziała z taką samą skutecznością.