Ten kryzys od samego początku łączy się dla mnie z dwoma miejscami jednocześnie. Podlasiem i Warszawą, Warszawą i Podlasiem. Podskórnie czuję, że by go zrozumieć, trzeba obu tych miejsc naraz.
Wyruszam rano, z Warszawy. Jadę PKP Biebrza. Już sama nazwa pociągu zwiastuje niechybny kontakt z przyrodą i przygodą, co chwilę później potwierdza się, gdy otaczają mnie ludzie z plecakami turystycznymi, rowerami, rozmowami o szlakach turystycznych i spływach tratwami. Dworcowa kawa jest smaczna i ciepła, pociąg czysty, a Polska za oknem w porannym słońcu ładna i zapraszająca. Trochę słucham muzyki, trochę podsypiam, a trochę jednak martwię się, czy zdążę wszystko zanotować bez dyktafonu. Tak się umówiłem z rozmówcami, do których dziś jadę, dla ich komfortu i bezpieczeństwa.
Gdy docieram do Hajnówki, K. już na mnie czeka na dworcowym parkingu w mocno zużytym aucie „akcyjnym”. Ruszamy. Spokojne pociągowe tempo momentalnie znika. Na podłodze leżą liście i ziemia z lasu, pod nogami przewalają się puste butelki po wodzie. K. zapala papierosa, częstuje mnie tytoniem i pędzi. Na tyle szybko, że nie jestem w stanie skręcić swojego. Choć na co dzień nie palę, tutaj to zrobię.
Zatrzymujemy się blisko bramy wejściowej do Parku Pałacowego w Białowieży. Natykam się tam na taką scenę: w centralnym punkcie małego placyku stoi żołnierz z długą bronią. Dookoła niego przechodzą rodziny z dziećmi. Zaglądają a to do kramiku z pluszowymi żubrami, a to do budki z lodami. Pytam K., o co chodzi z tym żołnierzem i czy jest tu coś do pilnowania. K. zajmuje chwilę, żeby w ogóle go dostrzec, jemu mundur już tak zlał się z lokalnym krajobrazem, że przestał być widoczny.
– A, ten, to jakiś WOT-owiec. Może pilnuje tych namiotów z tyłu? Tam jest teraz chyba stołówka wojskowa. W sumie to ta scena jest kwintesencją sytuacji, którą tu mamy. Polska po prostu najechała na Podlasie. To jest teraz teren okupowany. Wszędzie są służby, które robią, co chcą i gdzie chcą. Polują na ludzi, rozjeżdżają leśne drogi tymi swoimi wozami, niszczą Puszczę, budując mur.
K. jest aktywistą. Zaangażował się we wrześniu i od tego czasu cały czas tu jest i działa w lesie. Gdy wreszcie siadamy w pobliskiej kawiarni, podpytuję go, jak wygląda obecnie sytuacja.
– Trudny był ten ostatni czas, bo było dużo zgłoszeń z lasu, a mało ludzi mogło przyjechać, żeby pomagać. To oznaczało, że chodzenie do lasu spadło głównie na mieszkańców, którzy są zarobieni. Wiesz, to są ludzie, którzy mają tu swoje normalne życie, rodziny i pracę, i muszą to wszystko jakoś pokleić.
– A czy zniesienie strefy przygranicznej coś zmieniło?
– Hmm, myślę, że trochę zmieniło dynamikę. Wcześniej to podział na to, co w strefie i poza nią, był kluczowy. Teraz kluczowy staje się podział na dzień i noc. W dzień łatwiej jest poruszać się w lesie i szybciej odnajdujesz osoby. Łatwiej jest ci też się zakamuflować. W nocy dużo ciężej jest przedzierać się przez las, a światło latarki bardziej zdradza twoją obecność.
Obok nas przy innych stolikach stale kręcą się turyści, zarówno z Polski, jak i z zagranicy. To kolejny kontrast, przez wiele miesięcy Białowieża znajdowała się w strefie, była niedostępna dla turystów i przyjezdnych, a więc i dla mnie. Pytam K., czy powrót turystyki ma jakiś wpływ na niesienie pomocy.
– Turyści zarazem ułatwiają i utrudniają pracę. Ułatwiają, bo więcej jest ludzi w Puszczy i aut z różnymi tablicami rejestracyjnymi. Mniej się więc rzucasz w oczy, a służby nie mogą już tak bezczelnie profilować kierowców i zatrzymywać ich do kontroli, tylko z tego powodu, że nie mają miejscowych blach. Ale turyści wprowadzają też pewien niepokój, no bo jednak więcej par oczu, które patrzą, a przecież nigdy nie wiesz, na kogo trafisz, gdy idziesz z zupą po lesie.
K. uważa, że służby w ostatnim czasie skupiły się na monitorowaniu 200-metrowego odcinka w bezpośrednim sąsiedztwie muru. Jeśli zaś patrolują las, to głównie w samochodach, jeżdżąc po leśnych drogach. Raczej nie chodzą na piesze patrole do Puszczy.
– To, jak teraz działają, jest dla mnie kolejnym dowodem na to, że łapanie uchodźców nie jest ich priorytetem. Robią to oczywiście, ale myślę, że ich głównym celem jest jednak samo bycie tutaj. Mogą dzięki temu utrzymywać ludzi na miejscu w stanie zastraszenia i legitymizować tę propagandę rządową, w którą ma wierzyć reszta kraju, no wiesz, że wszystko tu mamy pod kontrolą, a granica jest szczelna.
Inaczej zapamiętałem K., gdy ostatni raz widzieliśmy się w listopadzie. Może to tylko jego zmęczenie po ostatniej akcji, a może jednak coś się w nim zmieniło. Choć ledwo skończył dwadzieścia lat, w spojrzeniu, sposobie mówienia i gestach ma coś z dużo starszej osoby. Nie czuję w nim już tego nastoletniego zawstydzenia czy niepewności. Patrzy jak ktoś, kto dużo już widział, może za dużo i za wcześnie.
Chcę jakoś zahaczyć o to, jak działa na niego bycie na granicy.
– Jak próbuję wytłumaczyć ludziom, którzy tutaj nigdy nie byli, co się dzieje z głową, gdy pomagasz w lesie, to mówię im wtedy, że dla mnie to jest trochę jak przebywanie w radioaktywnej strefie. Jeśli jesteś tu za długo i się odpowiednio nie zabezpieczysz, to może cię niebezpiecznie napromieniować.
– To prawda. Tu się funkcjonuje w ciągu adrenalinowym. W akcyjnej rzeczywistości operujesz na zupełnie innych rejestrach emocjonalnych, widzisz ekstremalnie trudne sytuacje. Zupełnie inaczej też płynie czas. Jest bardziej intensywny, a jednocześnie bardzo usypiający w tym swoim pędzie. Jeden dzień odczuwam, jakby minął tydzień, a jeden tydzień tak, jakby zleciał już miesiąc. To miejsce jest trochę jak takie polskie Twin Peaks. Jest mrocznie, dziwnie, absurdalnie, senno-chuj-wie-jak. Wiesz, ja też jestem świadomy tego, jak to działa na moją głowę i jakie to uruchamia mechanizmy. Widzę, że działam bardzo zadaniowo, że ze mnie też wychodzi znieczulica. W niektórych sytuacjach nie da się jednak inaczej.
– Możesz podać przykład?
– Jakiś czas temu brałem udział w akcji ratowania dziewczyny, która poroniła. Pomoc pojawiła się dosłownie w ostatniej chwili. Przeżyła.
Przytyka mnie, bo nie za bardzo wiem, co w takiej sytuacji można sensownego odpowiedzieć. K. natomiast dobrze wie i kontynuuje:
– Moja mama przypomniała mi niedawno takie powiedzenie, że jak chce się poznać człowieka, to trzeba pójść z nim w góry. Ja raczej bym powiedział, że trzeba z nim pójść do tego lasu. Przez te jedenaście miesięcy na granicy poznałem kilka takich osób, za którymi mógłbym wskoczyć w ogień, i wiem, że one zrobiłyby dla mnie to samo. Ta sieć, która powstała, i przyjaźnie, które wypączkowały z doświadczenia wspólnego pomagania, to jedna z niewielu dobrych rzeczy, jakie pozostaną na dłużej po tym złu, które jest tu wyrządzane ludziom i Puszczy.
– Myślisz, że ta wspólnota przetrwa?
– Ona nie tylko przetrwa, ona się tu tak naprawdę właśnie tworzy i wzmacnia. Oczywiście w Polsce były osoby, które wcześniej jeździły pomagać uchodźcom w Grecji czy na Bałkanach, ale polski ruch noborderowy narodził się dopiero w wyniku wybuchu kryzysu na granicy polsko-białoruskiej. Ta terenowa pomoc, którą tu robimy, to jest zupełnie nowa rzecz. Nie o wszystkim możemy oczywiście porozmawiać, ale chociażby to noszenie zupy i herbaty do lasu ma krytyczne znaczenie. Osoby, które przechodzą na polską stronę granicy, są często wycieńczone. Ta zupa dosłownie stawia ich na nogi. Pozwala kupić jeszcze trochę czasu, by mogły wymknąć się z obławy.
Rozmawiamy chwilę o tym oddolnym organizowaniu, poświęcaniu i wypalaniu się przez dziesiątki ludzi, o zbiórkach, gestach dobrej woli i nieoczywistych sojuszach. Dzielę się z K. moim poczuciem rozczarowania, że trzeba było to wszystko stworzyć w zasadzie od zera, w zastępstwie krajowych czy międzynarodowych instytucji, które przecież istnieją po to, aby tu przyjechać i całe to wsparcie dla uchodźców zapewnić. Pytam K., co o tym sądzi.
– Organizacje nie wejdą na Podlasie. Gdyby się tu pojawiły, byłby to dowód na to, że mur nie działa, a przecież propaganda twierdzi, że działa, a w zasadzie to już nic nie twierdzi, bo wraz z postawieniem muru kryzys na granicy przecież przestał istnieć…
Nagle przerywa nam P. Obiecała, że porozmawia ze mną, ale nie wiedzieliśmy, kiedy przyjdzie, bo cały poranek była na akcji, co zresztą widać po jej zabłoconych butach i spodniach. O ile od K. bije spokój, o tyle P. jest wulkanem energii. Od razu przejmuje stery naszej rozmowy, w międzyczasie zamawia colę („od razu dwie poproszę”) i znajduje jeszcze czas na przywitanie się z przechodzącą obok znajomą.
– Super, że się widzimy. Trochę sobie odpocznę, rozmawiając z tobą, a potem znowu lecę do lasu!
Żegnamy się z K., po czym P., jakby przewidując, o co mogę ją zapytać, sama zaczyna:
– Jestem stąd. Ten kryzys sam przyszedł pod drzwi mojego domu, więc trochę nie miałam wyboru, czułam przymus pomagania. Nie wiem, czy K. ci to już mówił, ale gdyby nie mieszkańcy, to przez ostatnie kilka miesięcy nie byłoby jak pomagać. To dzięki nim tylu ludzi z lasu przeżyło.
P. bardzo mocno podkreśla rolę i zaangażowanie mieszkańców. Zwraca też uwagę, że niekiedy ich podejście nie pokrywa się z podejściem aktywistów, a zwłaszcza tych, którzy nie działają w terenie.
– Różnicę perspektyw dobrze pokazuje na przykład myślenie o interimach [od ang. interim measure, środek tymczasowy wydawany przez Trybunał w Strasburgu, który pozwala osobie nim objętej zablokować wywiezienie z Polski]. Dużo osób, zwłaszcza prawników, mówi, że są one bardzo ważne i trzeba o nie występować. Ja osobiście uważam, że interim wcale nie jest taki dobry. To czyściec. Wszystkie osoby, które przechodzą przez tę granicę, chcą jechać do Niemiec albo dalej na zachód, a nie tkwić w Polsce. Interim skutkuje zaś umieszczeniem na nie wiadomo jak długo w strzeżonym ośrodku dla cudzoziemców. A gdy tak już się staje, to musisz potem szukać dla tych osób psychologów i prawników, a także ciągle wysyłać im paczki, właściwie ze wszystkim, bo warunki tam są straszne. Osoby, które tam siedzą, niestety albo miały pecha i wpadły w ręce służb, albo były w tak złym stanie, że nie dały rady już dalej iść. W praktyce na interima decydują się więc ci, którzy nie mieli wyjścia, lub ci, za których tę decyzję podjęli aktywiści wierzący w ten środek. Nasz cel tutaj natomiast to pomoc, ale bez brania na swoje sumienie tego ciężaru wynikającego z pakowania kogoś do ośrodka. Wtedy bowiem odpowiedzialność za tę decyzję odczuwasz miesiącami.
P. bardzo irytuje też to, że cały czas nie ma tu dużych organizacji z ich infrastrukturą pomocową. Zasoby, z których korzystają mieszkańcy, to nadal efekt oddolnych zbiórek, które nigdy nie wystarczają.
– Ostatnio było wręcz tak, że musiałam najpierw sama podjechać do sklepu i kupić za swoje pieniądze ubrania dla dzieci w lesie, do których jechałam, bo nie mieliśmy takich rozmiarów. Dostałam potem zwrot tych pieniędzy z otrzymanych darowizn, ale to nie może tak wyglądać. Właśnie dlatego tak dużo czasu, poza jeżdżeniem do lasu, spędzam na rozmowach z innymi mieszkańcami, po to, by przestali się bać i przyłączyli się do pomagania.
Pytam P., z jakimi reakcjami się spotyka.
– Mamy teraz dwa matriksy: jak się w ogóle nie chcesz interesować tym kryzysem albo jesteś turystą, to naprawdę wierzę w to, że możesz tu spokojnie funkcjonować bez stykania się z tą sytuacją. Jeśli jednak zależy ci choć trochę na losie ludzi w lesie albo przez przypadek natkniesz się na uchodźcę, to prędzej zadzwonisz do sąsiada, który jest zorientowany, a nie do służb. Być może – i to raczej na początku kryzysu – zdarzyło się, że jakiś mieszkaniec dzwonił po Straż Graniczną, jak spotkał uchodźcę, ale to nie wynikało z jakiejś nienawiści, tylko raczej z niewiedzy, że Straż Graniczna może robić takie straszne rzeczy. Moja obserwacja tego, jak reagują mieszkańcy, jest taka, że jedno to jest to, co oni gadają na co dzień, a drugie to to, co robią, kiedy spotykają przed sobą człowieka potrzebującego pomocy. Znam ludzi stąd, którzy deklarowali, że są „murem za mundurem”, a gdy spotykali uchodźcę, to bez wahania mu pomagali.
Podczas naszej rozmowy P. równie często mówi o uchodźcach jak i o Puszczy. Ludzie w lesie są dla niej tak samo ważni jak sam las. Pokazuje mi pozaznaczane na mapie w swoim telefonie miejsca, do których jechała na akcje. Są ich dziesiątki, a i tak to nie wszystko, bo już kilkukrotnie zmieniała telefon. W zasadzie to cała jej mapa jest nimi pokryta.
– Część z nich zostawiam na mapie, bo niekiedy wracam drugi raz w to samo miejsce, jeśli podczas akcji nie uda mi się od razu posprzątać rzeczy, które uchodźcy po sobie zostawią. Wiesz, chodzi o przemoczone ubrania, rozwalone buty itd. Robię to, bo czuję potrzebę dbania o Puszczę. Ona odgrywa ważną rolę w moim życiu. Lubię akcje w lesie, bo dają mi pretekst, by w nim przebywać. Idę z zupą do ludzi, ale to mi nie przeszkadza zachwycać się przyrodą. Może zabrzmię jak wariatka, ale ja wręcz staram się tym uczuciem zarazić osoby, którym pomagam. Ktoś w lesie mi ostatnio opowiedział, że widział takie duże zwierzę, i zaczął mi je opisywać. Ja mu na to, że pewnie widział wilka i że to bardzo wyjątkowe. Tłumaczę mu, że dużo ludzi przyjeżdża tu i płaci ciężkie pieniądze, żeby go zobaczyć. Dostrzegam wtedy po twarzach tych ludzi, że te rozmowy o przyrodzie pozwalają im na chwilę odetchnąć od sytuacji, w której się znaleźli.
Podpytuję P., w jak wielu przypadkach podczas akcji natknęła się na służby i jak te spotkania wyglądały.
– Zdarzyły mi się takie spotkania, i to kilkukrotnie. Wojsko w lesie to najczęściej są młodzi chłopcy, i to z innych regionów Polski. Nie za bardzo wiedzą, gdzie są, nie znają też prawa. Jak spotykam się na akcjach ze służbami, to nie pozwalam się im zastraszyć. Może to, że jestem od większości z nich starsza, też na nich działa. Uwierz mi, że jak oni widzą, że wcale nie mięknę, to nadchodzi ten moment, kiedy to z nich nagle zaczyna schodzić pewność siebie.
Mam wrażenie, że u P. zachodzi proces odwrotny od tego, któremu podlega K. Choć jest w takim wieku, że mogłaby być jego matką, to akcje w lesie wyzwalają w niej młodzieńczy ferwor i nastoletnią radykalność.
Musimy jednak skończyć naszą rozmowę. P. zgodnie z zapowiedzią pędzi na kolejną akcję, a ja na dworzec. Wracam – znowu w uspokajającym rytmie wystukiwanym przez PKP Biebrza – do Warszawy na moją ostatnią rozmowę.
Z. spotyka się ze mną wieczorem, tuż po pracy. Jej ścieżka zawodowa wiedzie przez różne instytucje, które działają wokół migracji. Podobnie jak moi pozostali rozmówcy, Z. ma za sobą jedenaście miesięcy niedosypiania, niedojadania i chronicznego przemęczenia, w jej przypadku spowodowanego nieco innym zaangażowaniem w ten kryzys: zbieraniem danych podczas niekończących się wyjazdów na granicę i przygotowywaniem raportów. Z. siada, zaczyna jeść obiad, który dopiero przed chwilą zamówiła na wynos w pobliskiej restauracji, i mówi:
– Jakby tak spojrzeć w szerszej perspektywie, to, co się dzieje na granicy polsko-białoruskiej, to nie jest klasyczny szlak migracyjny.
– Dlaczego?
– Po pierwsze dlatego, że to szlak w pewnym sensie polityczny, a nie naturalny, geograficzny, jak ten przez Morze Śródziemne. Na naszej granicy byli i są ludzie, którzy uciekają przed prześladowaniami, szukają schronienia. Jednak, jak sami się o tym przekonali, ich droga została zaprogramowana nie przez nich samych, a przez decyzje polityczne podjęte w Mińsku. Tak samo też zamknięcie tego szlaku może nastąpić na skutek jednej politycznej decyzji. Po drugie, specyficzne dla tego szlaku jest też to, że ludzie, którzy go przemierzają, naprawdę mogli wierzyć, że to będzie prosta przeprawa.
Dopytuję Z., dlaczego tak uważa.
– Jak wynika z relacji osób, które przekraczały granicę, uzyskiwały one wizy do Białorusi, a potem przy odpłatnym wsparciu tzw. biur podróży wsiadały w samoloty do Grodna lub Mińska. Odkrycie, że ta podróż będzie walką o życie, tym razem na terytorium Europy, następowała dopiero w momencie, kiedy zbliżali się do białoruskiej granicy. Plan większości ludzi kończył się właśnie w tym miejscu. Niektórzy po prostu zakładali, że będzie na nich czekał jeszcze tylko półgodzinny spacer przez las, tzw. jungle. Wtedy też orientowali się, że stosunek do nich jest mniej więcej taki sam jak do ludzi płynących na łodziach przez Morze Śródziemne. Szybką reakcją władz na nowy ruch migracyjny było ograniczenie dostępu do terytorium przygranicznego, w tym także organizacjom pomocowym, ograniczenie prawa do ubiegania się o ochronę międzynarodową, zaczęto realizowanie tzw. polityki wywózek.
– Na te działania odpowiedzieli ludzie dobrej woli, tworząc w ostatnich paru miesiącach coś na kształt humanitarnego państwa podziemnego.
– Ja bym to określiła bardziej jako humanitarny ruch oporu niż humanitarne państwo podziemne. Państwo podziemne kojarzy mi się jakoś mocno ze sztywną strukturą, dowództwem czy hierarchią, jak w wojsku. Różne inicjatywy pomocowe, które są obecne na granicy, działają bardziej kolektywnie niż hierarchicznie i wydaje mi się, że nie opierają się na pionowej strukturze. Oczywiście są tam też jakieś struktury, ale one są bardziej płaskie, nie ma jednej osoby decydującej, możliwe jest jednoczesne stosowanie różnych podejść i strategii.
Zastanawiamy się wspólnie, czy taki kształt ruchu sprzyja występowaniu wewnętrznych tarć i nieporozumień.
– Być może taka niestruktura jest dobrym katalizatorem do działania, ale też efektem ubocznym mogą być napięcia i frustrujący chaos. Poza tym działalności humanitarnej w warunkach stworzonych przez Polskę towarzyszą bardzo silne emocje, a wówczas nietrudno o konflikty. Pamiętaj też, że różne osoby działają w różnych miejscach tej układanki, a w konsekwencji mają różną perspektywę, pomimo zbieżnych celów. Nieco inaczej na kryzys mogą patrzeć osoby w przysłowiowej Warszawie, a inaczej osoby działające w terenie. Perspektywa organizacji rozjeżdża się też niekiedy z perspektywą mieszkańców. Moim zdaniem to jest jednak nieuniknione. Oprócz tego działalność humanitarna prowadzona przez osoby, które nie mają takiego doświadczenia, może powodować wśród tych osób traumę, wypalenie czy inne problemy zdrowotne.
Opowiadam Z. o tym, że inni moi rozmówcy kilkukrotnie wyrażali wątpliwość właśnie co do sposobu zaangażowania niektórych organizacji społecznych, zarzucając im a to działanie na pół gwizdka, a to zupełną bierność.
– Żeby lepiej zrozumieć zachowanie krajowych organizacji społecznych, trzeba pamiętać, w jakich działają warunkach. Polska po 2015 roku jest państwem, które wielokrotnie pokazało zęby niezależnym organizacjom, są one teraz bardzo ostrożne. Według mnie nie jest tak, że organizacje pozarządowe wykazały się brakiem odwagi. Kierowały się raczej myśleniem perspektywicznym, ustalając, jaki sposób zaangażowania pozwoli im jak najwięcej pomóc, minimalizując jednocześnie ryzyko nieuzasadnionych represji ze strony organów ścigania, likwidacji, działań mrożących czy nakręcenia antypozarządowej kampanii. Sprowadza się to do odróżnienia odwagi od działań, które mogą uruchomić ekspresowe postępowania karne. Myślę, że przy aktualnej rozbuchanej polityce represyjnej względem społeczeństwa obywatelskiego NGO-sy, w których pracują wspaniałe, odważne i oddane osoby, mają inną odpowiedzialność niż na przykład niezrzeszeni aktywiści. Działamy w kraju, którego władza nie tylko nie przestrzega uniwersalnych reguł gry, ale do tego ciągle je po swojemu zmienia. Organizacje pozarządowe odegrały nieocenioną rolę w tym kryzysie. Działania wszystkich zaangażowanych grup, formalnych, nieformalnych, lokalsów – wzajemnie się uzupełniają.
– A jak wytłumaczyłabyś brak działania ze strony dużych organizacji międzynarodowych? Przecież one nie muszą się obawiać polskiego rządu.
– Może się tak wydawać, ale one również w pewnym stopniu są zależne od rządu. Duże instytucje międzynarodowe mają zupełnie inną specyfikę niż NGO-sy. Działają najczęściej na podstawie porozumienia zawieranego z państwem, w ramach którego gwarantowana jest im zgoda na obecność na jego terytorium. Mogą wspierać państwo, ale jako zaproszony przez nie gość, a nie samodzielny aktor, który nagle się pojawia i rozwija własną strukturę. A jak zapewne wiesz, Polska w kontekście granicy polsko-białoruskiej nie zgłosiła dotychczas zapotrzebowania na tego rodzaju pomoc. Organizacje na terenie UE działają inaczej niż poza nią, w rejonach konfliktu. Chciałabym, żeby w Polsce w czasie takiego kryzysu organizacje międzynarodowe mogły prowadzić nieskrępowane swobodne działania, odciążając obywatelki i obywateli, ale nie daje im się takiej możliwości.
Dopytuję Z., czy jakieś organizacje próbowały być bardziej proaktywne wobec polskich władz.
– UNHCR, IOM lub OBWE apelowały o dostęp do granicy, otwarcie krytykowały zmiany prawa, monitorowały sytuację w ośrodkach strzeżonych. Mam też wrażenie, że organizacje z różnych względów nie komunikują swoich działań otwarcie, więc trudno też się dowiedzieć, jak w rzeczywistości w pełni wyglądały ich działania. Są oczywiście jeszcze konstytucyjne organy, a więc Rzecznik Praw Obywatelskich czy Rzecznik Praw Dziecka, które działają na podstawie ustawy, mają bardzo mocny mandat, również do tego, aby działać na granicy, w strefie. W tym przypadku jednak dużo zależy od osób, które sprawują te urzędy, nadając im wizję. Podczas gdy Zespół Rzecznika Praw Obywatelskich był bardzo obecny na granicy i krytykował działania władz, Rzecznik Praw Dziecka chyba zapomniał, że powinien stać na straży praw dziecka, niezależnie od kraju pochodzenia czy sposobu przekroczenia granicy.
– Gdy tak to przedstawiasz, to przypomina mi się rosyjskie przysłowie: „im ciszej jedziesz, tym dalej dojedziesz”…
– Sam dobrze wiesz, że sytuacja na granicy jest taka, że cały czas chcesz głośno krzyczeć, a musisz milczeć. O tym, co widzisz, z czym nie możesz sobie poradzić, gdy nie jesteś w stanie pomóc. To też pewnie rodzi dużą frustrację u pomagających osób. Zapewne dużo rzeczy dzieje się poza radarami służb, mediów, a być może nawet części aktywistów. I ja to rozumiem, nie mówi się o nich po to, by nie psuć skuteczności tego, co już udało się zbudować. Być może kiedyś będzie można o tym opowiedzieć, ale na razie musi to pozostać w ciszy i cieniu.
Jest już późno, gdy kończymy naszą rozmowę. W Warszawie ciepły piątkowy wieczór, a miasto jest pełne bawiących się ludzi. Kiedy docieram do domu, trudno mi uwierzyć, że byłem dziś na granicy.
Białowieża – Warszawa, lipiec 2022 r.