Na granicy
fot. lagaleriade arcotangente CC BY-NC-ND 2.0

12 minut czytania

/ Obyczaje

Na granicy

Paweł Knut

Przed wyjazdem na Podlasie naiwnie zakładałem, że będzie on miał swój początek i koniec, że zrozumiem trochę lepiej trwający kryzys, rolę, jaką osoby takie jak ja mogą w nim odegrać. Niby dotarłem do jakiegoś geograficznego i symbolicznego krańca. Czuję jednak, że to nie była żadna meta

Jeszcze 3 minuty czytania

Droga do Z. zajmuje trzy i pół godziny. Tyle dzieli moje warszawskie życie od „granicy” stanu wyjątkowego.

To typowa droga z centrum do peryferii. Autostrada dość szybko zamienia się w drogę wojewódzką, a ta w nieskończoną plątaninę lokalnych dróg. Kiedy już się nimi jedzie, kiedy po raz kolejny się zwalnia, żeby przygotować się do wyprzedzenia następnego traktora lub lokalnego PKS-u, krajobraz staje się wyraźniejszy.

Z jednej strony to krajobraz dobrze mi znany. Czuję się, jakbym wracał do domu. Znajome widoki pól poprzecinane są równie znajomymi szyldami kolejnych stacji benzynowych. Po wjeździe do miasteczek dość szybko rozpoznaję kolejne ronda „Niepodległości” i ulice „Wojska Polskiego”, które z żelazną konsekwencją zapełniają infrastrukturę drogową całego kraju. Na rogu kolejnej ulicy mógłbym skręcić za placówką Poczty Polskiej, wejść na moment do sklepu po drobne zakupy i chwilę później być już w rodzinnym domu.

Tak się jednak nie dzieje. Im dłużej jadę, im bardziej analizuję tę scenografię, tym częściej pojawiają się w niej elementy, które są mi nieznane. Biało-niebieskie cerkwie, meczety, wsie ciągnące się wzdłuż drogi, zabudowane rzędami drewnianych domów z misternymi kolorowymi zdobieniami na frontowych ścianach. Choć myślę sobie wtedy, że to przecież jest „ta Polska powiatowa”, to mimo wszystko czuję się nieco zaskoczony różnorodnością. Kosmopolityczna Warszawa chyba za bardzo ujednoliciła mi obraz prowincji, za co ta prowincja uciera mi teraz nosa.

Poczucie bliskości znika jednak zupełnie, gdy zbliżam się do Z. Pola nagle się kończą, zderzają się z jednolitą ścianą lasu. Przede mną wyrasta puszcza. Las staje się gospodarzem, który – jak się niedługo sam przekonam – może mieć dwa oblicza: być azylem i śmiertelną pułapką. Tak bardzo to podkreślam, bo nie znałem wcześniej takiego lasu. Dzień po przyjeździe, gdy po raz pierwszy będę się przez niego przedzierał z wielkim plecakiem turystycznym i ikeowską torbą wypełnioną butami, szukając ukrywających się w nim ludzi, odkryję morza pokrzyw sięgające mi do piersi, bagna, które będą zdzierały mi ze stóp kalosze, poprzewalane wielkie drzewa, które będę musiał obchodzić naokoło. Każda z tych naturalnych zapór to zbawienie dla tego, który się chowa, i zmora dla tego, który szuka. W tym lesie role te stale się odwracają.

Na razie jednak wciąż przemierzam jedyną drogę, która prowadzi do Z. przez tę wzbudzającą respekt przyrodę. Powoli przesuwam się przez wąski tunel otoczony gęsto rosnącymi drzewami. Jadąc tą zieloną tubą, coraz częściej omijam dziury na nieremontowanej pewnie od dekad nawierzchni. Nawet droga stara mi się w ten sposób powiedzieć, że niedługo się skończy, choć wciąż nie widzę przed sobą żadnego punktu zwiastującego Z.

Nagle las na moment robi sobie przerwę, nieco się rozrzedza, oddaje trochę przestrzeni, w której pozwala trwać kilku domom. Pozwala istnieć Z. Tu droga się kończy. Przynajmniej dla mnie. Dalej jest już tylko przyklejona do granicy z Białorusią strefa „stanu wyjątkowego”, do której jako obcy nie mam dostępu. Wielokrotnie podczas tego wyjazdu mój wewnętrzny policjant będzie mi jeszcze przypominał o istnieniu różnych zakazów, których nie wolno mi złamać: nie możesz wejść do strefy, nie możesz jechać autem po drodze leśnej, nie możesz parkować w lesie, nie możesz tak po prostu zabrać chorego człowieka do szpitala.

To w Z. położony jest dom, w którym się zatrzymuję. To stąd będę wyruszać, by wspomagać nierówną walkę z puszczą oraz polskimi i białoruskimi służbami, by ludzi ukrywających się w lesie utrzymać przy życiu. Dom wygląda jak schronisko wysokogórskie. A może to ja chcę, żeby tak wyglądał, bo pasuje do mojej wizji „granicy”. Poza nim nie ma już żadnej infrastruktury, dalej są już tylko labirynty leśnych dróg. Jeśli nimi podążysz, możesz spotkać ludzi potrzebujących pomocy. Możesz też jednak natknąć się na straż graniczną, wojsko albo policję. To, kogo spotkasz, zdefiniuje, kim jesteś: poszukiwaczem czy poszukiwanym.

Od razu po przyjeździe wpadłem w rytm życia nowego miejsca. Jego tempo wyznaczane było dziesiątkami spraw do załatwienia „na już”. Wciąż jest dla mnie zadziwiające, jak szybko w tych warunkach moje myślenie zredukowało się do bycia tu i teraz. Może właśnie przez to tempo tradycyjne podziały – na dzień i noc, śniadanie, obiad i kolację – przestały mieć większe znaczenie. Wszystko się upłynniło. Świat poza tym budynkiem i lasem stał się nieistotny, kontakty z rodziną na zewnątrz zdawkowe, a sprawdzanie maili tylko mnie irytowało.

Kluczowymi punktami organizującymi mój pobyt stały się kolejne wyjazdy do lasu. Być może świadomość, że moja wizyta potrwa tylko kilka dni, spowodowała, że tak łatwo było mi wejść w rytm funkcjonowania „w stanie wyjątkowym”, który całkowicie ignorował potrzebę snu czy głodu. Wyobrażam sobie, że tak pewnie funkcjonują pracownicy pogotowia, strażacy czy ratownicy górscy. Stale w blokach startowych, stale w oczekiwaniu na sygnał, który każe porzucić wszystko i rzucić się w wir akcji.

Moja głowa szybko zaczęła pracować w tym nowym trybie. I nagle przestałem bać się lasu. Zwłaszcza w nocy. Mówię tu o lesie, w którym ukrywają się przestraszeni ludzie, w którym straż graniczna i policja szuka nie tylko ich, ale też ciebie, w którym twój telefon stale nie ma zasięgu. Ten las jest tak duży, że gdy się w nim zgubisz, możesz go przemierzać całymi dniami, by się z niego wydostać, spotykając po drodze wilka, a w nocy słysząc odgłosy żubrów.

Mimo to nie czułem się wcale jak zwierzyna, która ciągle musi oglądać się za plecy, wypatrując zagrożenia. Czułem się raczej jak łowca, który jak najszybciej chce znaleźć to, czego szuka. Może wynikało to z wejścia w rolę „ratownika”. A może to kwestia mocy, którą czerpałem od innych osób, z którymi jeździłem do lasu? Kilka razy pojechałem razem z A. Po jednym z takich wyjazdów, gdy już opadły nam emocje i spokojnie wracaliśmy do naszego schroniska, A. zwróciła uwagę, że w trakcie akcji byłem bardzo opanowany. Pomyślałem sobie wtedy, że jeśli rzeczywiście coś w moim zachowaniu przypominało opanowanie, to wynikało to z tego, że ja po prostu pożyczałem sobie to opanowanie od A. Wydaje mi się, że dość nieświadomie stworzyliśmy wspólnie piramidę emocjonalną. Budowaliśmy coś z niczego, ale na szczęście ta krucha konstrukcja nam się nie zawaliła.

Ja się nie zawaliłem, choć cały czas sam się sobie dziwię, jak to było możliwe. Dalej nie rozumiem, jak można się nie rozpaść pod naporem obrazów umęczonych i pokaleczonych ciał napotkanych osób, ich opowieści o tym, co je zmusiło do opuszczenia własnego domu, porzucenia wszystkiego i ucieczki przez ten las, świadectw okrucieństwa doświadczonego z ręki drugiego człowieka. Jak powstrzymać się przed płaczem, gdy ktoś, kto nie pił niczego od trzech dni, chce ci jakoś podziękować za kubek ciepłej herbaty i wyciąga plastikowe pudełeczko z gumką recepturką – wiesz, takie samo, którego używasz, gdy idziesz na piknik do parku – i nagle odkrywasz, że są w nim ciasteczka, które ta osoba sama zrobiła kilka dni wcześniej przed wyjazdem do Europy. Jak można pogodzić obraz człowieka, którego spotykasz w takim stanie, ze swoim wyobrażeniem na temat tego, kim mógł on być jeszcze kilka dni wcześniej, gdy nieświadomy niczego szykował się do tej podróży?

Zacząłem też inaczej patrzeć na las. Natarczywie szukałem w nim kształtów ludzkich ciał. Wypatrywałem kolorów ich ubrań, które choć trochę odcinałyby się od zielonego tła lasu. Zaskoczyło mnie, jak wiele wydeptanych ścieżek ciągnęło się w tej leśnej gęstwinie. Każda z nich stanowiła ulotny, ale jednak dowód na istnienie osoby, która tędy przeszła. 

Podczas każdego z wyjazdów do lasu dochodziło do spotkania. Może wciąż upłynęło za mało czasu od tych wydarzeń i jestem pod zbyt dużym ich wpływem, ale gdy to piszę, jestem przekonany, że nigdy wcześniej nie doświadczyłem w moim życiu takich spotkań. Żadna z napotkanych osób na mnie nie czekała. Żadna z nich nie wiedziała nawet o moim istnieniu. A jednak w chwili, gdy osoby te już czuły, że niesiemy pomoc, a nie zagrożenie, gdy sami uspokojeni tym, że nasza obecność została zaakceptowana, zbliżaliśmy się do nich na tyle, że nasze spojrzenia mogły się wreszcie spotkać, momentalnie przechodziłem na najgłębszy i zarazem najszczerszy możliwy dla mnie sposób bycia z drugim człowiekiem. Bez pozorów, bez gry, bez udawania. Wydaje mi się, że nie mógłbym być bardziej z drugą osobą, być dla drugiej osoby niż w trakcie tych spotkań.

Nigdy pewnie nie dowiem się, czy osoby, które spotkałem, przeżywały tę sytuację podobnie jak ja. Wciąż kompulsywnie odtwarzam w mojej głowie każde z tych spotkań i mam nadzieję, że władza, z którą przychodziłem, nie była dla nich onieśmielająca. To ja bowiem decydowałem, czy dostaną jedzenie i ubrania pozwalające przeżyć. To ja mogłem dowolnie postanowić, co się z nimi stanie, informując lub nie straż graniczą o tym, gdzie się znajdują. To wszystko było w moich rękach. Choć ta władza spoczywała na mnie tylko przez chwilę, to odczuwałem jej nieprzyjemny ciężar. Przyjąłem ją jednak na siebie dobrowolnie, bo tego chciałem i mogłem ją zamienić w troskę.

Każde z tych spotkań przywracało mi też poczucie sensu i sprawczości. Powodowało, że na moment przestawałem być jedynie aktorem w czyjejś grze i miałem możliwość – choćby w minimalnym stopniu – decydowania, jaki będzie jej dalszy przebieg. Te dziesięć, maksymalnie piętnaście minut, które mogliśmy spędzić razem, to była cała nasza znajomość. Mam przyjaciół, których znam od lat, z którymi spędziłem wspólnie wiele godzin, ale nigdy takich piętnaście minut. Teraz będę trawił te kilkunastominutowe spotkania przez kolejne miesiące.

Jestem zaskoczony, jak dobrze, jak wyraźnie pamiętam twarze osób, które spotkałem w lesie. Choć piszę o nich w liczbie mnogiej, to robię to wyłącznie dla ich bezpieczeństwa. Każda z nich ma swoją twarz, imię i historię. Gdy oglądam teraz doniesienia prasowe z granicy, modlę się, żeby tych twarzy nigdy w nich nie spotkać. Wierzę, że będzie to oznaczać, że udało się im szczęśliwie dokończyć swoją podróż, choć nigdy pewnie się nie dowiem, gdzie ich ona zaprowadziła.

Nie wiem na razie również, gdzie mnie zaprowadzi moja podróż na „granicę”. Przed wyjazdem na Podlasie trochę naiwnie zakładałem, że będzie ona miała swój początek i koniec, że – zgodnie z logiką kina drogi – dojadę do ostatniego punktu i zrozumiem trochę lepiej trwający kryzys, a także rolę, jaką osoby takie jak ja mogą w nim odegrać. I rzeczywiście niby dotarłem do jakiegoś geograficznego krańca, który mocą przepisów wprowadzających stan wyjątkowy jest też takim krańcem w wymiarze symbolicznym. Czuję jednak, że to nie była żadna meta.

Teraz jestem już znowu w Warszawie. Droga powrotna wcale nie była jednak powrotem do tego, co jest mi dobrze znane. Dopiero tu poczułem się tak, jakby dopadł mnie stan wyjątkowy. Trudno jest mi wrócić do normalnego funkcjonowania. Spędzanie czasu na codziennych czynnościach przy świadomości, że kilka godzin jazdy stąd w lesie wciąż ukrywają się ludzie – w tym być może również ci, których sam spotkałem – wymaga od mojej głowy funkcjonowania w trybie awaryjnym.

Wciąż zadaję sobie teraz te same pytania: „Co robić dalej? Czy wracać do lasu? Jeśli tak, to ile razy?”. Nie mam na nie dobrych odpowiedzi. Powstrzymuję się też od tego, by sugerować innym, co mają zrobić. Tym bardziej że nie każdy chce i może pojechać na granicę. Wiem jedynie, że w obecności osób w lesie poczułem się – chyba po raz pierwszy od początku tego kryzysu – w zgodzie z samym sobą. Być może te spotkania to była moja lekcja troski o drugiego człowieka, która stała się jednocześnie lekcją troski o siebie samego. Odebrałem ją w najbardziej odludnym miejscu tego kraju: w środku olbrzymiej puszczy. Widocznie tylko w takich warunkach było to możliwe.