Fraktal
fot. Paweł Knut

15 minut czytania

/ Obyczaje

Fraktal

Paweł Knut

Wiera zebrała całe dotychczasowe życie swojej rodziny w małym plecaczku oraz reklamówce, w której każde z jej dzieci trzymało swojego ulubionego misia. Oleg miał natomiast plecak turystyczny, z którym wyglądał jak licealista wybierający się na weekendowy wypad za miasto

Jeszcze 4 minuty czytania

Obraz, który widzę tuż po przyjeździe, wygląda mniej więcej tak: stoliki z ciepłymi napojami i jedzeniem sąsiadują ze stoiskiem z darmowymi kartami SIM oraz blaszanymi beczkami. Ogień, który się z nich wydobywa, daje choć trochę ciepła w ten mroźny dzień. Jest jeszcze wystarczająco dużo miejsca dla osób rozdających kieszonkowe wersje Nowego Testamentu, a także mężczyzny grającego muzykę na żywo na stojącym nieopodal fortepianie. Kluczowym elementem krajobrazu są jednak osoby, dla których ta prowizoryczna infrastruktura powstała: setki kobiet i dzieci, które po wyjściu po polskiej stronie przejścia granicznego stoją lub krążą zdezorientowane, starając się, tak samo jak ja, odnaleźć w tym dziwnym miasteczku.

Na jego obrzeżach stoją zaparkowane dziesiątki aut z całej Europy. W środku siedzą i grzeją się kierowcy, zazwyczaj mężczyźni. Wszystkie mają włączone silniki, z rur wydechowych pyka ledwo zauważalny dymek. Kierowcy czekają cierpliwie. Są w tym metodyczni. Każdy dzierży w ręku telefon, który we właściwym momencie wywołuje ich do ogrodzenia przejścia granicznego. Jeśli ten moment jest już blisko, czekają w pozycji siedzącej, jeśli daleko, śpią na rozłożonych fotelach albo tylnych siedzeniach.

Z boku tej nomadycznej osady wznosi się w zasadzie jedyny stały element całego krajobrazu – terminal Straży Granicznej, do którego jak naczynie krwionośne podłączona jest droga łącząca oba państwa. Budynek ten wprowadza pewną stabilizację i porządek w odbywającym się tu rozgorączkowanym ruchu. Wytrzymuje jakoś ciśnienie wytwarzane przez tłum ludzi po ukraińskiej stronie przejścia. Z polskiej strony przepuszcza zaś, w dużo spokojniejszym rytmie, samochody ustawione w długiej kolejce. Wszystkie auta wypakowane są po sufit różnymi torbami, kartonami, a przede wszystkim mężczyznami. Idąc wzdłuż aut, staram się ukradkiem przyglądać ich twarzom. Szukam w nich jakichś znaków pozwalających mi ustalić, którzy wyjeżdżają do Ukrainy tylko na chwilę, coś zawieźć lub kogoś przywieźć, a którzy jadą walczyć i być może zginąć.

Świadomość tego, że jadą tam mimo czyhających na nich niebezpieczeństw, wzbudza mój podziw, a jednocześnie wprowadza w pewne zakłopotanie. Ich obecność mimowolnie wywołuje bowiem pytanie: czy ja też byłbym gotów wsiąść do jednego z tych samochodów? Choć każda kolejna próba odpowiedzenia na nie, która przychodzi mi do głowy, przyjmuje nieco inny kształt, wszystkie brzmią tak samo naiwnie i głupio, z tego prostego powodu, że mają jedynie hipotetyczny charakter.

Zamiast skupiać się na próbie udzielenia tej odpowiedzi, zabieram się za to, co faktycznie mogę zrobić i po co tu tak naprawdę przyjechałem. Biorę do ręki leżący na poboczu drogi karton. Odrywam od niego jeden bok, który planuję wykorzystać do zrobienia planszy informującej, że mam 6 miejsc w aucie i jadę w kierunku przeciwnym do frontu, do Warszawy.

Żeby to zrobić, podjeżdżam najpierw do miejsca, do którego przewożone są autokarami Straży Pożarnej osoby, na które nikt nie czeka w aucie na granicy. To prowizoryczne centrum logistyczne dla uchodźców, położone przy wjeździe do Przemyśla. Mieści się w nieczynnym supermarkecie. Pozbawiona swojej pierwotnej funkcji przestrzeń jest skąpo oświetlona. Składają się nią hektary podłóg wyłożonych kafelkami, poprzedzielane szklanymi ścianami. Coś, co w poprzednim życiu było centrum handlowym, stało się teraz noclegownią i dworcem zarazem. Poszczególne boksy gromadzą ludzi, którzy próbują jechać w tym samym kierunku. Pomieszczenie, które mogło być kiedyś kwiaciarnią, jest teraz ostoją dla osób próbujących się dostać do Wrocławia. W lokalu obok, który był najpewniej sklepem ze sprzętem AGD, leżą teraz na materacach i łóżkach polowych osoby czekające na transport do Estonii. Wszystkie te pomieszczenia łączy jeden hol, który okala cały budynek. Krążę nim teraz jak zahipnotyzowany w jednostajnym ruchu wraz z dziesiątkami innych osób, otoczony tysiącami pilnych potrzeb i próśb.

fot. Paweł Knutfot. Paweł Knut

Po chwili podchodzę do jednego z wolontariuszy, którego wyławiam z tłumu dzięki odblaskowej kamizelce. Po krótkiej rozmowie przystępujemy do wspólnych poszukiwań. Slava jest Ukraińcem spod Kijowa, który od kilku lat mieszka i studiuje w Krakowie. Przyjechał do centrum dzień wcześniej i stara się pomagać w ogarnięciu tego ludzkiego żywiołu. Nasze poszukiwania trwają jakieś 30 sekund. Slava sprawnie wyławia z tłumu kobietę z czwórką dzieci i bez zbędnych ogródek pyta: „Wy do Warszawy?”. Pani odpowiada, że tak, a chwilę potem stojący obok niej chłopak dopowiada: „A ja pod Warszawę, do Góry Kalwarii, to może zabiorę się z tą panią”.

Slava przedstawia mnie. Szybko dostrzegam pewien niepokój w zmęczonych oczach matki, wątpliwość, czy wsiadać z dziećmi do auta nieznajomego mężczyzny. Choć w swojej głowie starała się jeszcze wykonać na szybko kalkulację ryzyka, to jej nogi już ją prowadziły prosto do mojego samochodu. Chcąc ją uspokoić, zacząłem tłumaczyć moim łamanym ukraińskim, że chcę tylko pomóc, a podróż jest oczywiście za darmo. Zgodnie z rekomendacją znajomej, która już wcześniej pomagała osobom z granicy, wyciągnąłem też swoją legitymację adwokacką, licząc na to, że wykonywany zawód również uwiarygodni mnie jako człowieka, któremu można zaufać.

Nie wiem, czy pokazanie legitymacji miało jakieś znaczenie, ale efekt był taki, że chwilę później siedzieliśmy już w aucie. Pakowanie do drogi też nie było trudne, bo nie było za bardzo czego pakować. Wiera zebrała całe dotychczasowe życie swojej rodziny w małym plecaczku oraz reklamówce, w której każde z jej dzieci trzymało swojego ulubionego misia. Oleg miał natomiast plecak turystyczny, z którym wyglądał jak licealista wybierający się na weekendowy wypad za miasto.

Opowiedziałem im szybko o naszej trasie, a także butelkach z wodą czekających na nich pod fotelami. Unikałem pytań z kategorii „Co słychać?” lub „Jak się czujecie?”, których zadanie byłoby w innych okolicznościach nie tylko czymś naturalnym, ale też pewnie grzecznym. Chciałem dać im odpocząć, a przede wszystkim pozwolić choć na chwilę odetchnąć od przeżyć z ostatnich dni. Wiera zdążyła jedynie powiedzieć, że jest z Kijowa i przyjechała sama z dziećmi do Lwowa pociągiem, w którym musiała stać przez 15 godzin. Odpowiedziała jeszcze na pytanie syna, że tata dojedzie do Polski, „ale nieco później”, po czym momentalnie zasnęła, a wraz z nią jej dzieci.

Oleg z kolei najpierw wysłał wiadomości do swojej rodziny, że jest już w drodze, po czym zaczął mnie zagadywać. Okazało się, że jest 17-latkiem ze wsi pod Lwowem. Chciał zgłosić się do obrony terytorialnej, ale odmówili mu z uwagi na to, że jest za młody. Tam, gdzie mieszka, jest na razie bezpiecznie. Jego rodzice woleli jednak chuchać na zimne i nakłonili go do wyjazdu do brata, który dwa tygodnie wcześniej skończył odbywać obowiązkową służbę wojskową i wyjechał do pracy w firmie budowlanej w Górze Kalwarii. W trakcie służby brat stacjonował w jednostce w Enerhodarze, znajdującej się obok Zaporoskiej Elektrowni Atomowej, tej, która została ostrzelana przez wojsko rosyjskie. Gdyby wojna wybuchła kilka dni wcześniej, jego brat pewnie walczyłby w jej obronie, a on sam nigdzie by teraz nie jechał.

Oleg opowiada o Zełenskim, braciach Kliczko, „Duchu Kijowa”, obrońcach Wyspy Węży, determinacji Ukraińców, walce z dywersantami i maruderami. Pokazuje mi na telefonie memy naśmiewające się z nieudolności armii rosyjskiej. Śledzę wspólnie z nim tę galerię obrazów, podczas gdy Oleg ciągle wynajduje kolejne zdjęcia i filmy. Wymowne jest to, jak silną cezurą jest w jego telefonie dzień 24 lutego, data rozpoczęcia inwazji. Chwilę przed nią zdjęcia w galerii Olega są zwyczajnym zapisem życia nastolatka. Chwilę po to zwyczajne życie już po prostu nie istnieje. W pamięci telefonu nie ma już miejsca na dokumentowanie lokalnego meczu piłkarskiego. Zdjęcia te zostały wyparte przez obrazy bardziej adekwatne do aktualnych wydarzeń: rysunki rosyjskich pojazdów wojskowych z oznaczonymi miejscami, w które należy rzucać koktajlami mołotowa, by je zniszczyć.

W życiu Olega obecność żołnierzy, widok broni czy przygotowań do obrony to nowa normalność. W moim życiu to wciąż abstrakcja. Po polskiej stronie granicy nie widać żadnego wojska. Są tam co prawda obecne służby – policja, straż graniczna, straż pożarna czy ratownicy medyczni, ale na tym kończy się widzialna obecność państwa. Mam oczywiście świadomość, że infrastruktura wojskowa istnieje, ale pozostaje celowo ukryta. Pewną oznakę jej obecności dostrzegliśmy jednak, gdy przejeżdżaliśmy obok rzeszowskiego lotniska Jasionka. Krążył nad nim powoli wielki wojskowy samolot o ciemnej jednolitej barwie. Nie tyle nawet krążył, ile złowieszczo wisiał bez ruchu. Już po przyjeździe przeczytałem, że to najprawdopodobniej samolot tankowiec, utrzymywany stale w powietrzu po to, aby w razie poderwania samolotów bojowych mogły one szybko zatankować i wrócić do wykonywania swoich niszczycielskich zadań.

fot. Paweł Knutfot. Paweł Knut

My jednak jedziemy już dalej, teraz Via Carpatią. Trasa, która kojarzyła mi się dotychczas wyłącznie z ciekawostką turystyczną łączącą kraje bałtyckie z Rumunią, zamieniła się nagle w strategiczną drogę biegnącą wzdłuż niewidzialnej linii frontu. Uderzyło mnie to, jak ta wojna już teraz zaingerowała w geografię również tych regionów, które wydają się położone daleko od obszarów, gdzie prowadzone są walki. Miejsce, które było do tej pory spokojną prowincją, stało się nagle punktem zwarcia w nuklearnym klinczu dwóch wrogich układów militarnych.

Mimo że oddalamy się od granicy, co rusz mijamy auta na ukraińskich rejestracjach. Oleg szybko uczy mnie rozpoznawać, skąd ktoś jedzie: „Ta skoda jest z Kijowa, czarny opel z Tarnopola, a te auta, co właśnie wyprzedzamy, wszystkie są z okręgu lwowskiego”. Rozmowa o autach zostaje z nami zresztą na dłużej. Bogatsi mkną w najnowszych modelach mercedesów, biedniejsi jadą często w autach, które być może wybrały się właśnie w swoją ostatnią dalszą podróż. Rodziny, które nimi jadą, oglądamy zresztą z bliska chwilę później na pobliskiej stacji benzynowej, gdzie zatrzymujemy się po kawę. Choć życia tych ludzi przed wojną pewnie często się w ogóle ze sobą nie zazębiały, teraz wszyscy – bez względu na to, czy bogaci, czy biedni – gromadzą się wokół postawionego naprędce namiotu, przy którym wydawane są darmowe posiłki dla uchodźców. Na tym parkingu rozkręcająca się wojna z żelazną konsekwencją dystrybuuje po równo nie tylko ciepłą zupę, ale również strach i lęk, unieważniając choć na chwilę dotychczasowe podziały klasowe.

Przy okazji przyglądam się również i naszemu samochodowi. Wiera i jej dzieci nadal śpią. Żadne z nich nie ściągnęło nawet czapki. Mój używany volkswagen, siedmioosobowe auto typu van, występujące w reklamach raczej w charakterze samochodu dla zawsze szczęśliwej rodziny z psem, przepustki do udanych wakacji w słonecznych krajach, zamienił się właśnie w kapsułę ratunkową dla ludzi uciekających przed czołgami i pociskami balistycznymi. Trzy miesiące wcześniej, gdy wiozłem nim do szpitala w Hajnówce Irakijczyka, który zatruł się wodą z bagna po kilkudniowym ukrywaniu się w Puszczy Białowieskiej, również był wykorzystywany w sposób, który raczej nie mieścił się w zamierzeniach jego producenta, a już z pewnością pracujących dla niego agencji reklamowych.

Późno w nocy zaczęliśmy zbliżać się w okolice Warszawy. Najpierw pojechaliśmy do Góry Kalwarii, gdzie mieliśmy zostawić Olega. W drzwiach wejściowych małej kamienicy czekał na niego jego brat. Zaskakująco zwyczajnie przebiegło ich spotkanie. Brat stał w piżamie i klapkach, spokojnie czekając, aż Oleg wyciągnie swój plecak z bagażnika. Ten zaś z równym spokojem wymienił ze mną jeszcze kilka zdań i uścisk dłoni, po czym życzyliśmy sobie powodzenia.

Chwilę później jechałem już dalej z Wierą i jej dziećmi. Naszym celem była Białołęka. To tam mieszkała rodzina, która na jednej z grup pomocowych zaoferowała nocleg dla uchodźców z Ukrainy. Gdy podczas rozmowy telefonicznej właścicielka domu zapytała mnie, czy dzieci Wiery mają jakieś preferencje żywieniowe, już wiedziałem, że trafią pod dobry adres.

Nagle do Wiery zadzwonił telefon. To był jej mąż. Dopiero dzięki tej rozmowie odkryłem, że wcale nie został w Ukrainie, tylko przebywa w Gruzji. Stara się kupić bilety lotnicze do Warszawy. Planuje dołączyć do reszty rodziny w ciągu dwóch dni. Nie pamiętam już teraz, czy rzeczywiście ujrzałem wtedy w lusterku wstecznym ulgę w oczach Wiery, czy to ja poczułem ulgę po tym odkryciu, bo tak bardzo obawiałem się, że jej wcześniejsza odpowiedź na pytanie syna skrywała bolesną tajemnicę o ojcu, który nie dołączy do nich, bo walczy teraz na ulicach Kijowa. Na czas rozmowy z mężem Wiera na chwilę starła też z siebie makijaż wdzięczności, którym obdarzała mnie podczas całej drogi. Grzeczny uśmiech na jej twarzy zamienił się w smutek. Mówiła do męża z pewną rezygnacją, w której miejscami można było wyczuć irytację, gdy musiała powtarzać parę razy to samo zdanie z uwagi na słabą jakość połączenia.

Po tym telefonie Wiera i jej dzieci zaczęli się stopniowo rozbudzać. Jadąc już przez Warszawę, opowiadałem im jeszcze o tym, jak wiele osób angażuje się w pomoc przyjeżdżającym z Ukrainy. Pokazywałem im żółto-niebieskie iluminacje na budynkach i mostach, które w obliczu obrazów z granicy, oglądanych przez nas wspólnie kilka godzin wcześniej, wydały mi się teraz śmiesznie nieistotne. Mimo wszystko byłem zaskoczony tym, że pierwszy raz od dawna (a być może tak naprawdę pierwszy raz w życiu) wypowiadałem się z dumną o wspólnocie, do której należę.

Dojeżdżamy wreszcie pod wskazany adres. Okazuje się on ładnym domkiem na zamkniętym osiedlu, z którego okien wydobywa się ciepłe światło. Przed nim stoją jego gospodarze, małżeństwo w średnim wieku. Chociaż dopiero za chwilę poznają się z Wierą i jej dziećmi, już teraz wyczekują ich jak dawno niewidzianych przyjaciół.

Gdy Wiera to widzi, jej twarz ponownie się rozpogadza. Wygląda tak, jakby kolejna z jej obaw nagle zniknęła. Nie tylko bezpiecznie dojechała do Warszawy, ale znalazła też miejsce, w którym będzie mogła przeczekać z dziećmi do przyjazdu jej męża.

Tu kończy się moja przygodna znajomość z Olegiem, Wierą i jej dziećmi. Wielka maszyna losująca tworzona przez różne grupy pomocowe na Facebooku, oddolne inicjatywy działające na granicy i wreszcie czysty przypadek przydzieliły nas sobie na moment. Tak samo zresztą jak robi to w przypadku tysięcy innych osób, które od wybuchu wojny szukają pomocy lub ją oferują w różnych formach. Mam wrażenie, że te wszystkie oddolne działania samopomocowe tworzą coś na kształt rozrastającego się w szalonym tempie fraktala, którego małą, wręcz niezauważalną cząstką stałem się na moment. Niemniej byłem jednym z jego niezbędnych połączeń, bez którego ta koronkowa konstrukcja nie mogłaby istnieć w takim kształcie. Być może gdyby nie nasze spotkanie, Oleg nie dojechałby tej nocy do brata, a Wiera musiałaby nadal szukać bezpiecznego schronienia dla siebie i dzieci. Oczywiście nie wiem tego na pewno. Mimo to teraz, gdy wracam już sam do domu, ta wizja nadaje zakończonej przeze mnie podróży jakiś dodatkowy sens.