Exodus
fot. S. Łubieński

10 minut czytania

/ Obyczaje

Exodus

Stanisław Łubieński

Gdzieś w tym pasie ziemi, ni to polskiej, ni to ukraińskiej, między płotami, które oddzielają bezpieczeństwo od zagrożenia, cisnęli się ludzie, owinięci w różnokolorowe koce. Kobiety. Z dziećmi na rękach. Z dziećmi trzymanymi za ręce. Z dziećmi ciekawie zerkającymi w stronę Polski

Jeszcze 3 minuty czytania

Tak się dziwnie złożyło, że we środę 23 lutego kończyłem tekst, siedziałem do późna, pisanie mi nie szło. Od paru dni coś wisiało w powietrzu. Do końca nie wierzyłem, że to się wydarzy, ale koło 3.30, tak jak kilkaset tysięcy ludzi, oglądałem Putina online. Był napięty, łamał sobie język na dłuższych słowach, przyszło mi do głowy, że jest stary i sam już wygląda jak deep fake, ale pomyślałem to bez szczególnej satysfakcji, bo sposób, w jakim mówił, był zaciekły i nienawistny. Za piętnaście czwarta padły słowa o „operacji wojskowej”, kilka minut później były już filmy z ostrzałów Artemiwska. Kiedy kładłem się spać, nad Charkowem dniało i rozwiewał się czarny dym po jakiejś eksplozji.

Przypomniałem sobie o moim charkowskim koledze Witii, informatyku, u którego spałem na kanapie, a jego mama pasła mnie sałem i barszczem. Mieszkał w bloczku, takim jak te, na które w kolejnych dniach miały spadać rakiety i bomby. Rano okazało się, że Witia jest w Turcji. Mama w kolejnych dniach przedostała się do bezpiecznych Czerkasów. Jeszcze parę lat temu wiele wskazywało, że zostanę jakimś tłumaczem, może pracownikiem NGOS-u od spraw ukraińskich. Zająłem się przyrodą, ale nie zmieniło to w niczym faktu, że od 24 lutego siedziałem z nosem wbitym w ekran, odchodząc od komputera tylko po to, żeby wyjść z psem, pić, jeść i spać.

A może to też dlatego, że te wszystkie miasta i miasteczka nie są dla mnie tylko punktami na mapie? Berdiańsk, Henicześk, Hulajpole, Konotop, Sumy, Irpiń. Mariupol od tygodnia oblężony. Byłem tam jako obserwator międzynarodowy podczas powtórzonej tury wyborów prezydenckich w 2006 roku. Było zimno i słonecznie, głosowano w przytłaczającej większości na Janukowycza, przymierzanego teraz na marionetkowego prezydenta. Chodziłem po mieszkaniach z tak zwaną mobilną skrzynką, urną do głosowania dla tych, co nie mogli przyjść do komisji wyborczej. Byli to przede wszystkim obłożnie chorzy staruszkowie i inwalidzi. Miasto było ponure, traktowano nas ozięble, nikt nie ekscytował się przyjazdem gości z zagranicy, a już szczególnie z Zachodu.

Od tego czasu Ukraina bardzo się zmieniła, po drodze były Majdan, aneksja Krymu i wyniszczająca wojna w Donbasie w 2014 roku. Rosja przekroczyła różne granice (mentalne, ale też i te fizyczne na mapie) i zrobiła naprawdę wiele, by rozbudzić ukraiński patriotyzm nawet w najbardziej prorosyjskich częściach kraju. Sympatie sympatiami, ale teraz zaczęła się walka na śmierć i życie. Przez tydzień oglądałem na przemian memy i filmy ze zwęglonymi zwłokami. Dowiedziałem się, jak wygląda wyrzutnia rakiet Buratino. Ekscytowałem się legendarnym „Duchem Kijowa” i heroizmem obrońców Żmijowej Wyspy. Śmiałem się z filmu, w którym ukraiński żołnierz, przykręcając tłumik do karabinu, cytuje (rzekomo) ukraińskiego pisarza Gogola i proponuje Rosjanom sdatsa na chuj w plien (poddać się).

*
Mniejsza już o to, jak do tego doszło. W sobotę rano stałem na granicy. Ruch z Polski był nieduży, gdzieś w tym pasie ziemi, ni to polskiej, ni to ukraińskiej, między płotami, które oddzielają bezpieczeństwo od zagrożenia, cisnęli się ludzie, owinięci w różnokolorowe koce. Kobiety. Z dziećmi na rękach. Z dziećmi trzymanymi za ręce. Z dziećmi ciekawie zerkającymi w stronę Polski. Dziećmi płaczącymi z zimna i nerwów, ale też z dziećmi ganiającymi, śmiejącymi się, rozrabiającymi. Niewiele z tego wszystkiego rozumiejącymi. Szkolne plecaki, walizki na kółkach, torby z Ikei. Pieski. Schowane pod kurtką yorki albo jakieś pokraczne kundelki. Szare, zmordowane twarze dorosłych.

Kolejny raz w życiu ta sama oczywista refleksja o umowności granic. Czym się różni ten bury przednówek od tego naszego, ta zaorana gliniasta ziemia, te czerwieniejące na miedzy wierzbowe witki? Albo te gawrony, dziobiące śmieci na zaśmieconym poboczu? Nie byłem w Ukrainie od lat, wojnę w Donbasie oglądałem tylko na filmach i zdjęciach, dlatego przyzwyczajam się do tej znajomej rzeczywistości, która przebrała się w wojskowy kamuflaż. Na wjazdach do wsi małe blokposty, czy inaczej mówiąc – checkpointy, umocnione workami z piaskiem. Mężczyźni w cywilnych ubraniach, z żółtymi opaskami na ramionach, zapisują numery rejestracyjne, podpytują, zaglądają do bagażnika. Pochmurni i metodyczni. Nie ma w tym cienia pozerstwa czy chojractwa.

W punkcie, gdzie segregujemy jedzenie, leki i zabawki dla domu dziecka, nie ma wielkich słów, tylko praca. I podziękowania. Jak zwrócić prawowitym właścicielom tę wdzięczność i ocierane łezki wzruszenia, nie ja robiłem zbiórki, pakowałem i opisywałem paczki, ja tylko tu przyjechałem jako filolog ukraiński w stanie spoczynku. I nie wiem sam do końca dlaczego – trochę z głupiej ciekawości, trochę z frustracji, że od tygodnia mieszkam w internecie i nie potrafię zrobić nic sensownego. Obie motywacje są mało szlachetne. Mam coś tłumaczyć, ale tu nie ma nic do tłumaczenia.

Na przedmieściach Lwowa wielki korek, budowa umocnień, szańce z worków i flagi – uporczywie myślę o kozackiej Siczy. Ścięty billboard, który zasłaniał widok na wylotówkę. Przebijamy się na drugi koniec miasta, jakimiś technicznymi drogami, omijając szerokim łukiem katedry, kościoły, Szewczenki i Mickiewicze. Ze Lwowa mógłbym mieć zdjęcie z zardzewiałym płotem albo betonowym parkanem. Z drugiego końca miasta mamy zabrać dwie staruszki i przywieźć do Polski. Gdzieś w plątaninie tych nieznanych nikomu ulic znika nagle zasięg. I lokalizacja GPS. Zatrzymujemy młodego człowieka, pytam o drogę, a ten przez chwilę patrzy nieprzytomnie i odpowiada pytaniem na pytanie. „A czego panowie szukają we Lwowie?”. I trzęsącymi się rękami wyciąga jakieś wojskowe poświadczenia.

Każe wysiadać z samochodu, bo zdaje mu się, że złapał szpiegów. Dobra, bez nerwów, tłumaczę, że leki, że zabawki, że jedzenie. Widzę, że ma przypalone zapalniczką brwi i chyba nie więcej niż 20 lat. Dzwoni do kogoś, zabrania odjeżdżać. Ale spokojnie, nie będziemy przecież uciekać, nie chcemy, żeby nas ścigali żądni sławy i chwały chłopcy. Telefon do przyjaciela okazuje się naszym kołem ratunkowym. Chłopak reflektuje się, przeprasza, pokazuje trasę i po 20 minutach krążę już między blokami, szukając numeru 24. Pani Swietłana i pani Natalia mają jakieś 75 lat i boją się koronawirusa, chociaż obie są niezaszczepione. Pakujemy do bagażnika małe torby, kiedy zjawia się policja i znowu musimy się tłumaczyć. Co za jedni, co tu robią, co wozili? Ale teraz już profesjonalnie, bez emocji. Chyba lepiej udawać, że ani be, ani me, że się nic nie rozumie.

Pędzimy do granicy. Na blokpoście zatrzymuje nas człowiek bez uśmiechu i pyta posępnie, jak się mamy. Odpowiadam z wymuszonym uśmiechem, że dobrze, a jak pan się miewa. Bardzo dobrze, odpowiada i puszcza nas rozbawiony naszą niepewnością. Później już nie ma żartów, żołnierze w kominiarkach, krótki rzut oka skanuje nasze twarze, samochód i nasze staruszki. Myślę, że skanuje też nasze serca, jakoś bezlitośnie obnaża poczucie, że czujemy się tu po prostu turystami. Mamy dobre intencje, ale tu nie jest potrzebna pomoc detaliczna, tylko pomoc hurtowa. Wielkie tiry, a nie spontaniczne osobówki i prywatne busiki.

Stajemy grzecznie w kolejce na granicy, przez półtorej godziny przesuwamy się o dziesięć metrów. Przed nami kilometry samochodów, wygląda na parę dni czekania. Co robić? Spotkani Czesi, kursujący tu od paru dni, radzą jechać pod prąd na światłach awaryjnych, tak jak samochody, które podrzucają ludzi do przejścia pieszego. Jest nam wstyd, jest nam przykro, kiedy przepychamy się bokiem, jak dekownicy wymachując polskim paszportem, naszą przepustką do lepszego świata i jakimiś ostemplowanymi papierami. Nasz konwój humanitarny omija katastrofę humanitarną. Na przejściu pieszym tysiące zmarzniętych, wściekłych ludzi, kłótnie o kolejkę. Zdezorientowana chińska rodzina w samym środku tego wszystkiego rozgląda się bezradnie.

Staruszki szczęśliwe. Na początku trajkoczą o aplikacjach na telefon, o psie sąsiadki, o dawnych czasach, kiedy mężów wojskowych wysyłano na placówki do Magdeburga czy na Czukotkę. Lecą kawały o Czukczach. Potem jeszcze rozmowy o pożytkach z Unii Europejskiej, perspektywach wstąpienia do Sojuszu Północnoatlantyckiego. Ale z upływem godzin atmosfera się zagęszcza, robi się cicho, w butach puchną nogi, od spalin wszystkich boli głowa. Wymęczone staruszki zasypiają, na granicy stoimy przeszło 8 godzin. Potem już nie ma blokpostów, mkniemy bez przeszkód do Warszawy.

*
Rosyjskie wojska zmieniły taktykę, nie próbują już zdobywać miast kolumnami czołgów. Zaczęło się równanie z ziemią – rakiety i bomby niszczą całe dzielnice. Taka wojna jest wykańczająca dla cywili, ludzki potok ze zrujnowanych ukraińskich miast będzie płynął nieprzerwanie. Uciekinierzy ze wschodniej i centralnej Ukrainy to często ludzie straumatyzowani, wyrwani ze swojego naturalnego środowiska, często bez kontaktów i przyjaciół w Polsce. Do naszego kraju trafiają nie tylko, znający polski i tutejszą mentalność, przybysze ze Lwowa czy Żytomierza, ale mieszkańcy Chersonia, Zaporoża czy Charkowa. Polska nie jest przygotowana na taki exodus, co bardzo trafnie opisał w swoim tekście w „Wyborczej” Klaus Bachmann.

Czy polskie władze są w stanie zapewnić systemową skoordynowaną pomoc dla milionów uciekinierów? Konwoje podobne do naszego nie są rozwiązaniem ani pomocą na potrzebną w tej chwili skalę. Ciężar koordynacji i finansowania pomocy nie może spoczywać na niezmordowanych, ale nielicznych NGOS-ach, ani na zwykłych obywatelach. Pierwszy, wzruszający, oddolny zapał nieuchronnie się wypali, skończą się kanapki na dworcu, skończą się wolne mieszkania i pokoje. Babcie i matki z dziećmi nie mogą mieszkać kątem u obcych ludzi miesiącami. Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że ta wojna to nie tylko memy z Zełeńskim czy piosenki o bojowym dronie Bajraktarze. To oczywiście zniszczenie i śmierć, ale również rozłąka, strach i niepewność, których rozmiarów mimo prób empatii nie możemy sobie nawet wyobrazić.