Robert Pattinson ma specyficzne poczucie humoru. W wywiadach opowiada, że śmieje się na filmach, w których nie ma nic do śmiechu. Po tym, jak zerwał z sagą „Zmierzch”, zaczął wybierać ambitne role. Wystąpił w „High Time” Claire Denis, egzystencjalnym survivalu rozgrywającym się w kosmosie. Zagrał u boku Willema Defoe w „Lighthouse” Roberta Eggersa – delirycznej, czarno-białej opowieści o dwóch latarnikach. Gdy gwiazdor oglądał oba te filmy, zrywał boki. Ciekawe, czy podobnie miał na nowym „Batmanie”.
W zasadzie jest w nim tylko jedna króciutka wymiana zdań, którą można potraktować jako z premedytacją zainscenizowany żart. Dochodzi do morderstwa. Na miejscu zbrodni pojawia się ekipa policyjna, mundurowi i eksperci kryminalistyki, pojawia się też grany przez Pattinsona Batman, w filmie Matta Reevesa nazywany Zemstą, mówiący o sobie: „Jestem zemstą”. Jeden z posterunkowych skarży się porucznikowi Gordonowi, że ten Batman zniszczy i zabrudzi wszystkie dowody. Gordon odpowiada mu z delikatnym grymasem na ustach: „O co ci chodzi, przecież nosi rękawiczki”.
Całość jest dokładnie tak monotonna, jak monotonny jest głos Człowieka Nietoperza, który nie dość, że włóczy się nocą po mieście, to jeszcze robi za narratora, choć nie ma do tego daru. To ten klasyczny narrator z czarnego kryminału, albo raczej najbardziej trywialna fantazja na jego temat. Daleko mu do bufonady Race’a Williamsa, nie ma w nim nic z językowej finezji Philipa Marlowe’a ani z Lwa Archera, który zawsze znajdzie sekundę, by spojrzeć na układ chmur na niebie, na skubiącego krzak ptaszka, a potem nam o tym opowiedzieć. Batman tymczasem nawija: „Myślą, że chowam się w cieniu. Ja jestem cieniem”. I w koło Macieju: miasto złe, miasto plugawe, źli ludzie, ludzie upadli, korupcja, przestępcy, politycy, korupcja, strach, przemoc. Głowa między barkami, twardo na nogach, tur idzie przez świat, a świat to oktagon, który urodził mu się w głowie. Nie dopuszcza do siebie, że ten świat może wyglądać odrobinę inaczej, a przynajmniej nie dla każdego tak samo.
Batman, czyli panicz Bruce Wayne, przypomina młodocianego gota. Got z Gotham maluje sobie oczy na czarno, jest blady, na dwór wychodzi w zasadzie tylko nocą, dnie spędza przed ekranem. Zaskakująco blisko mu do posiniaczonego przez życie Jokera z filmu Todda Phillipsa, z tym że Batman wcale się nie uśmiecha. Chyba też ma problemy z bliskością i pożądaniem – jego relacja z Kobietą Kotem (Zoë Kravitz) jest więcej niż niezręczna. To akurat nie musiałoby być niczym złym dla filmu, gdyby tylko dało się uwierzyć, że niezręczność między Batmanem a Kobietą Kotem nie była tak naprawdę konsekwencją niezręczności twórców, którzy popychają ich ku sobie, każąc im licytować się na swoje krzywdy.
Deszcz, rdza, wilgoć w kościach, technologia wygląda tak, jakby w całości była napędzana ropą, świat z teledysku Nine Inch Nails, Marilyna Mansona. Batman ma swoje zabawki, ale to nie są jakieś cuda z przyszłości, bardziej owoce szalonego naukowca, który mógłby spokojnie odnaleźć się w starych filmach Jean-Pierre’a Juneta i Marca Caro – Bat-Mobil to rydwan piekielny. Nieprzypadkowo najlepiej w tym koszmarze wydaje się odnajdywać Pingwin, grany przez zmienionego przez charakteryzatorów nie do poznania Colina Farrella – gargantuiczny, pokancerowany, twarz w bliznach, dziecko doktora Frankensteina, wicekról podziemnego świata. Ale to nie on napędza akcję, tylko niejaki Człowiek Zagadka, okutany w szmaty wariatuńcio, który eliminuje kolejnych ważniaków z Gotham, a na miejscach zbrodni zostawia zagadki dla Batmana.
Na poziomie konstrukcyjnym fabuła mocno czerpie z „Siedem” Davida Finchera, scenarzyści jednak nie przyłożyli się do samego śledztwa. To, jak ono przebiega w „Batmanie”, każe się zastanawiać, czy to nie jest jednak komedia. W kilku przebiegach myślowych bohaterów można odnaleźć coś niezmiernie śmiesznego. Weźmy Alfreda, kamerdynera panicza Bruce’a, który bierze do rąk jedną z zagadek Człowieka Zagadki i zaczyna coś na niej bazgrać. Batman pyta: „Co robisz?”. Na co ten odpowiada: „To szyfr, próbuję go złamać, wykorzystując moje zdolności z Cyrku” (dla tych, którzy nie wiedzą: tak się określało angielski wywiad w powieściach Johna Le Carré). Batman patrzy i mówi: „Ciekawe, a spróbowałeś zrobić to i to?”. Alfred robi to, co mu powiedział pracodawca, i sejf sam się otwiera, w pół minuty, co nie najlepiej świadczy o pracownikach Cyrku. Czasami ten proces trwa dłużej. Po ostrym intelektualnym wysiłku siły dobra dochodzą do tego, że tajemniczy skrót „URL” to najpewniej początek adresu strony internetowej.
„Batman”, reż. Matt Reeves. USA 2022, w kinach od marca 2022Moja ulubiona część śledztwa to jednak ta, w której Batman wraz z Gordonem zastanawiają się, kto może odpowiadać rysopisowi osobnika, który potrafi defekować w locie. Pingwin, Człowiek Nietoperz czy może niejaki Falcone, bo przecież falcon to „sokół”? W tym samym czasie zostaje wystrzelonych kilka setek pocisków, zdemolowanych kilka dzielnic i kilka nosów. A i tak na końcu rozwiązanie okaże się rozczarowująco trywialne, tak jak końcówka samego filmu, jakże inna od tej z „Siedem”. W „Batmanie” Batman po prostu dochodzi do tego, że musi dać miastu nadzieję. Ciągle on i on, niby Kobieta Kot namawia go na ucieczkę z Gotham, rajd po Stanach i rabowanie majątków bogaczy, panicz Bruce postanawia jednak zostać, by, tak jak ojciec, zbawić w pojedynkę rodzinne miasto, mimo że w przypadku ojca przyniosło to tylko więcej niesprawiedliwości i nieszczęść. Bogactwo zobowiązuje. Trudno jednak traktować poważnie młodzieńca, który by stworzyć mapę myśli – rzecz obowiązkowa w dzisiejszych filmach, w których ktoś nad czymś myśli – musi ściągnąć koszulkę, przesunąć wielki stół i zrobić sobie miejsce na podłodze z desek, po której zaraz będzie bazgrał białym sprejem.
Gdy Batman przesuwa ten stół, widzimy jego plecy – całe w bliznach, pole bitwy. Prawie nic nie jest u Reevesa na niby i zarazem wszystko jest na niby. Jego Batman nie ma supermocy, nie umie latać, dostaje ostry wycisk od zbójów, można go powalić na kolana zwykłą pałką. A równocześnie potrafi uchylać się przed kulami jak Neo i brać te kule na klatę jak Hulk. Trudno mówić, że dochodzi tu do odczarowania figury mściciela. Pozostaje klimat. Widać, że włożono w produkcję sporo dolarów, ale umówmy się – największy klimat robi wykorzystana w ścieżce dźwiękowej piosenka „Something in the Way” Nirvany. Trwa ona jednak tylko trzy i pół minuty, film – prawie trzy godziny.