Więcej niż to możliwe

6 minut czytania

/ Literatura

Więcej niż to możliwe

Sofija Andruchowycz

Kiedy byłam pisarką, badałam traumy, poczucie winy i totalitaryzm. Teraz trauma rozrywa nas od środka. Ale też ciasno splata się z poczuciem wspólnoty i troski o innych. Uwolniła energię, która nie była dostępna w normalnym czasie

Jeszcze 2 minuty czytania


Moja córka, skulona w niewygodnej pozycji na siedzeniu dostawczego minibusa wywożącego nas z Kijowa, powiedziała: „Schrony przeciwbombowe nauczyły mnie kulić się i zasypiać”.

Pierwszego dnia wojny ja, moja córka i nasza suka Złata chowałyśmy się na stacji metra Mińska w Kijowie. Całą długość peronu gęsto wypełniali ludzie. Znalazłyśmy szczelinę przy dużej rodzinie z dziećmi i chorym dziadkiem, który czuł się coraz gorzej. Ich kicia posikała się ze strachu, zapach był wszechobecny.

Okazało się, że niektórzy ludzie lepiej się przygotowali: wzięli ze sobą rozkładane krzesełka i kołdry, termosy z ciepłą herbatą. My przyszłyśmy bez niczego, a przecież zaczęłam pakować walizkę w chwili, gdy obudziły mnie pierwsze wybuchy. Nie udało mi się jednak rozwiązać tej zagadki: co właściwie weźmiesz ze sobą, jeśli, być może, nigdy więcej nie wrócisz do swojego domu, jeśli, być może, po prostu zginiesz? Kiedy jeszcze byłyśmy w Kijowie, kilka razy (podczas wybuchów, wystrzałów i słyszalnego hurkotu czołgów niedaleko naszego domu) podejmowałam próbę pakowania rzeczy, ale koniec końców opuściłyśmy dom z praktycznie pustymi rękoma.

Do wybuchu wojny byłam pisarką. Napisałam powieść o II wojnie światowej, o Holocauście, o wielkim stalinowskim terrorze lat 30. XX wieku i o wojnie, którą Rosja wszczęła przeciw Ukrainie w 2014 roku. Dziś, dziewiątego dnia wojny na pełną skalę, czuję, jakbym straciła umiejętność łączenia słów, poddawania rzeczywistości refleksji. Doświadczenie, w którym Ukraińcy dziś są głęboko zanurzeni (zwłaszcza ci, na których głowy i domy spadają rakiety i bomby) – to doświadczenie nieuchronności śmierci. Znaleźliśmy się w jądrze śmierci, w jej rdzeniu. I dlatego wiemy teraz najlepiej, co znaczy życie.

Czas zwolnił ponad wszelką miarę. Trudno uwierzyć, że ponad tydzień temu wiedliśmy zwyczajne życie. Wkładamy wiele wysiłku, żeby przypomnieć sobie, jak nasze życie wyglądało i czy ono w ogóle istniało. Bo nie można pozwolić sobie na zapomnienie – inaczej nie przeżyjemy. A my powinniśmy przeżyć.

Nie wszyscy przeżyjemy. Właśnie teraz, kiedy spoconymi palcami składam do kupy te słowa, ciała żywych ludzi są rozrywane przez ułamki żelaza, szkła i betonu. Obcy, którzy wdarli się w nasze życia, celują w szkoły, przedszkola, szpitale, karetki pogotowia, we wsie, gdzie jeszcze dziesięć dni temu otaczały nas cisza i spokój, gdzie wiedliśmy nasze zwyczajne życia.

Refleksja w końcu nadejdzie do tych, którym uda się przeżyć. Póki co, w samym sercu śmierci, nasze słowa wydają się egzaltowane, nadmiarowe, a szok, gniew i nienawiść najwłaściwiej oddają obsceniczne słownictwo. Jak nigdy wcześniej, wciąż i często wyznajemy sobie miłość – jakby od tego zależało nasze życie.

Słowa niosą krytyczny ładunek. Są potrzebne, żeby każdego dnia, wciąż i wciąż, pytać: „Jak u ciebie?”. Słowa są potrzebne, bym każdego ranka, choć zmrożona w środku, mogła zapytać mojego przyjaciela Andrija, czy żyje. Do wybuchu wojny Andrij pracował w wydawnictwie. Biegaliśmy po obolońskim nadbrzeżu i rozmawialiśmy o książkach i podróżach. Teraz Andrij jest w wojsku, broni Kijowa. Potrzebuję słów, by opisać Andrijowi jego przyszłość po tym, jak zakończy się wojna.

Potrzebuję słów, żeby rozmawiać z moją babcią Zoją. Ma 93 lata, mieszka w Czernihowie. Czernihów znajduje się od kilku dni pod ciągłym ostrzałem. Rozpoznałam na zdjęciu w wiadomościach zniszczony budynek – stał obok domu mojej babci. Kończą się jej leki. Kiedy rozmawiamy przez telefon, słyszę wybuchy, a ona opowiada mi o dzieciństwie w czasie II wojny światowej. O tym, jak siedząc przy oknie w szkolnej klasie, spotkała się wzrokiem z pilotem niemieckiego myśliwca. Kiedy byłam pisarką, pisałam o tym, w co gra z nami straumatyzowana psychika, pisałam o fałszywych wspomnieniach.

Potrzebuję słów, żeby dowiedzieć się, czy moja przyjaciółka Oksana, okulistka, wróciła do domu ze szpitala. Jeździ do swoich pacjentów bez względu na sytuację. Nie da się jej przekonać do pozostania w domu. Słowa są potrzebne, żeby dowiedzieć się od Oksany, czy jej mąż ma zasięg. Został w Buczy ze swoimi starymi rodzicami, którzy nie do końca rozumieją, co się teraz dzieje. Bucza była jednym z najbardziej komfortowych miasteczek w okolicy Kijowa. A teraz – to szarpana rana, krwawa wyrwa. Nie ustają tam ostrzały.

Właśnie w tej chwili, kiedy piszę te słowa, dzwoni do mnie Wołodia. Od trzech dni nie mieliśmy kontaktu z nim i jego rodziną. Wołodia to pisarz z Doniecka. Wyjechał z rodzinnego miasta, ratując się przed wojną jeszcze w 2014 roku. Cały ten czas Wołodia z żoną i teściową mieszkali w naszym domku niedaleko Kijowa. Zasięg był straszny, prawie nie rozumiałam jego słów. Mówił, że wszędzie dookoła strzelają; nie mogą stamtąd wyjechać, ale są żywi. Dziś rano okupanci rozstrzelali samochód z dziećmi, który wyjeżdżał z tej miejscowości. „Dzwonię, żebyś się nie martwiła”, powiedział Wołodia.

Kiedy byłam pisarką, badałam traumy, poczucie winy i totalitaryzm, który niszczył ludzkie życia w XX wieku. Teraz każdy Ukrainiec cierpi z powodu poczucia winy, że robi zbyt mało – robiąc więcej, niż to możliwe. Trauma rozrywa nas od środka, ale też ciasno splata się z poczuciem wspólnoty i troski o innych, uwolniła energię, która nie była dostępna w normalnym czasie.

Nie wiem, czy po wojnie znów będę pisarką. Słowa zmieniły swoją naturę. Teraz potrzebuję ich, by napisać Wołodii o tych powieściach, którymi chce się zająć po wojnie. Czekam, kiedy znów będzie miał zasięg i sprawdzi moje powiadomienia.

Sofija Andruchowycz mieszkała w Kijowie. Kilka dni po rozpoczęciu wojny postanowiła wyjechać z córką do zachodniej Ukrainy. Tekst ukazał się pierwotnie w „London Review of Books”. Publikacja za zgodą autorki.

Przełożyła Urszula Pieczek