Posiniaczone, wychudłe ciało, skóra nawleczona na kości. Niektóre siniaki zdążyły już zżółknąć, wyglądają jak brudna pościel, inne są jeszcze świeże i fioletowe. Gdy oddycha, wygina się i składa jak miech, jakby powietrze je podtruwało. Twarz zastyga w grymasie, grymas przechodzi w śmiech, śmiech w szloch, a potem od nowa: grymas, śmiech, szloch. Ciało Arthura Flecka nie może się zatrzymać, tak samo jak nie może zatrzymać się jego umysł: nafaszerowany chemią, pamiętający tylko ból, produkujący zmory. W nagłych przebłyskach, między jednym atakiem a drugim, Fleck wyciąga pomiętą, zalaminowaną karteczkę, na której jest napisane, że jej właściciel prosi o wyrozumiałość, jest tak chory, że nie może przestać się śmiać. Rymuje się to z kulturą, w której żyje, dopingującą każdego do uśmiechu, i z matką, która napomina go, żeby zawsze nadrabiał miną. Już to wystarczyłoby na film – nieszczęśliwy mężczyzna, żyjący z matką w wielkim, nieprzyjaznym mieście, zarabiający jako klaun, wieczory spędzający przed telewizorem. Todd Phillips postanowił wlepić mu jeszcze ducha rewolucyjnego i nakarmić go Jokerem – superłotrem, który podkłada ogień pod świat i patrzy z rozkoszą, jak ten płonie. Fleck się od tego udławił, a za nim sam film.
Phillips robi z Fleckiem, co chce – raz odkleja go od świata tak bardzo, jak tylko się da, innym razem każe mu być jego sumieniem. „Joker” rozpięty jest między umownością a konkretem, raz próbuje być opowieścią o metropolii, którą toczy mityczne zło, zaśmieconej, zniszczonej przez polityków, ogarniętej plagą szczurów, przepełnionej agresją. Innym razem – opowieścią o cierpieniu i samotności chorego człowieka. Joaquin Phoenix potrafi tę chorobę zagrać. Zaraz po premierze „Jokera” znajoma wrzuciła na fb zdjęcie, w którym ktoś zestawił kadry z trzech filmów: „Ona”, „Nigdy cię tu nie było” i właśnie z „Jokera”. Wszystkie wyglądają identycznie: Phoenix z przylepioną twarzą do szyby gapi się przez autobusowe okno. W tym wzroku są smutek, rezygnacja, marzycielstwo, drętwota i oddalenie. Oto bohater naszych czasów – pasywny, apatyczny, prawie aseksualny, mieszkający z matką, niezainteresowany walką o status, przemykający niepozornie przez miasto przegryw. Charakterystyczne, że w „Jokerze” Phoenix odrywa w pewnym momencie twarz od szyby, żeby wystąpić w małej bitwie na miny z siedzącym przed nim w fotelu chłopcem. A potem znowu wpada w stupor. Dynamika tej sceny odzwierciedla dynamikę całego filmu. O ile wcześniejsze figury Jokera przepełniała energia, grający ich aktorzy błaznowali i jechali po bandzie, ten nowy każdą wykrzesaną z siebie iskrę życia musi okupić długimi chwilami dekompresji.
Phillips się miota: przytrzyma ujęcie na twarzy Phoenixa, potem wlepi jego bohaterowi patologiczny rodowód jak z „Detektywa”, podda go sadystycznym torturom, każe mu odjeżdżać, a następnie stawać się całkiem racjonalnym trybunem nihilistą, wygłaszającym monologi na temat świata. Równocześnie naprowadza na drogę Flicka młodego Bruce’a Wayne’a, który za kilka lat stanie się Batmanem, i gada coś trzy po trzy o dzisiejszym społeczeństwie, znękanym przez kapitalizm i elity, szykującym się do rewolucji. Kręci nowy film osadzony w komiksowym uniwersum DC i dwie swobodne adaptacje klasycznych filmów Martina Scorsese: „Taksówkarza” i „Króla komedii”. Szczególnie mocne są nawiązania do tego drugiego filmu. Flick tak jak grany przez Roberta De Niro Rupert Pupkin mieszka z matką i tak jak on marzy o zostaniu komikiem, choć nie jest najlepszy w tym sporcie. Tak jak on żyje trochę na jawie, a trochę we śnie. Tak jak on ma obsesję na punkcie pewnego programu satyrycznego i tak jak on w pewnym momencie zostaje jego gościem. Gościem, który odstawia przed kamerami niezły numer. Jakby tego było mało, De Niro wciela się w „Jokerze” w postać prowadzącego, który wygląda trochę jak Tony Bennett i nuci pod nosem kawałek Franka Sinatry. O ile jednak Pupkin był produktem współczesnej kultury, figurą paradoksalną, równocześnie jej ofiarą i beneficjentem, o tyle Flick jest tylko wypuszczonym z kliniki psychiatrycznej pacjentem pozbawionym leków.
„Joker”, reż. Todd Phillips. USA 2019, w kinach od 4 października 2019Chyba ciekawsza od samego filmu jest gorąca dyskusja, która się wokół niego toczy. Oczekiwania podbił Złoty Lew w Wenecji i idące z Lido recenzje, w których krytycy zwiastowali arcydzieło. Chwilę później otwarto nowy wątek, orzeczono, że „Joker” niesie negatywną energię i skłania do przemocy. Studio odpowiedzialne za produkcję wystosowało oficjalne pismo, w którym stwierdzono, że nic z tych rzecz. Gdy film wreszcie trafił do kin, głosy zachwytu zaczęły równoważyć recenzje krzyczące: największe rozczarowanie roku! Wahadło się rozszalało, musi być tak albo tak, tymczasem jest to zwyczajnie film przestrzelony. Świetnie wyprodukowany – scenografia, zdjęcia, kostiumy etc. – ale niewydarzony. Phillips niby próbuje coś powiedzieć, ale trudno powiedzieć co – Scorsese miał jednak trochę racji, gdy mówił niedawno, że wszystkie te filmy na podstawie komiksów o superbohaterach przypominają mu park rozrywki. Z bezradności reżysera korzysta Phoenix, który z minuty na minutę coraz bardziej się rozpędza, ciało jego rozdzierają coraz mocniejsze konwulsje, jego twarz wykrzywia się w coraz większym grymasie. Jakby chciał zagrać się na śmierć. Gdy dochodzimy do tego momentu, Phillips podkłada „Rock’n’Roll part 2” Gary’ego Glittera, zaczynającą się od słów „Rock and roll, rock, rock and roll”, widocznie tak widzi rewolucję. Utwór Glittera wyznacza horyzont tego filmu, choć samego rock’n’rolla w nim nie uświadczysz. Na marginesie: Glitter odsiaduje obecnie kolejny wyrok za pedofilię. Phillips, który żali się w wywiadach na poprawność polityczną zabijającą komedię, musiał o tym wiedzieć. Pewnie jest przekonany, że swoim wyborem piosenki wykonał gest subwersywny. Ciekawe, kiedy się z tego snu obudzi.