Zadowolić rodaków

Zadowolić rodaków

Jakub Socha

„W ciemności” w żaden sposób nie jest niestosowne, nikogo nie urazi. Już zresztą słychać głosy zachwytu z obu stron. To film bezpieczny, film, na który wielu podświadomie czekało

Jeszcze 2 minuty czytania

W „Gorzkich żniwach”, swoim niemieckim filmie, Agnieszka Holland opowiada historię niejakiego Leona Wolnego, Polaka z życiorysem jamochłona. Niedoszły ksiądz, rolnik, seksualny frustrat, onanista, katolik. W dzieciństwie biedak bez butów, teraz bogaty pan, z którym flirtuje nawet szlachta. Wydaje się, że aż tak bardzo mu nie zależy, mimo to pieniądze odkłada na kupkę. Jest naładowany frazesami o Izraelitach, którzy zabili Jezusa, ale zakochuje się w Żydówce. Ocala ją przed śmiercią, ukrywa w skrytce pod podłogą, karmi, adoruje, doprowadza do samobójstwa, potem wręcza jej mężowi plik banknotów i pomaga w ucieczce. U Holland mówi po niemiecku, co jeszcze pogłębia konsternację. Chciałoby się go wypchnąć poza nawias, nazwać dziwadłem, tylko czy to dziwadło, na pierwszy rzut oka król szarości, nie jest właśnie jednym z najpełniejszych obrazów Polaka w kinie?

Nie da się niestety tego samego powiedzieć o Leopoldzie Sosze – bohaterze „W ciemności”. Socha jest po prostu dzieckiem pewnej tradycji i pewnej strategii, do której odsyła już etymologia słowa „socha”. „Socha” znaczy drewniany pług. Było co najmniej kilku Sochów w polskiej kulturze. Ci najsłynniejsi to Jakub Socha z „Chłopów” i Franek Socha z „Krzyża walecznych”. Jakub i Franek – bogobojni wieśniacy, synowie ziemi, naiwni, nierozgarnięci, mało refleksyjni i może dlatego zdolni do rzeczy, do których wydawałoby się, że się nie nadają. Leopold jest do nich w jakiś sposób podobny – choć wykarmiony został przez stereotypy, zastraszony przez kościół, choć kurczowo trzyma się życia, lawiruje, przez cały czas wydaje się jakoś ludzki.

„W ciemności”, reż. Agnieszka Holland.
Niemcy, Kanada, Polska 2011, kinach
od 5 stycznia 2011
Leopold Socha pracuje w ciemnościach, chodzi po ściekach. Socha w piekle? Jeśli nawet, to nie w tym samym, w którym znalazł się swego czasu Zagłoba z eseju Łukasiewicza. Tamtego interesowała „plotka i pierwsze wrażenie”, urabianie „plazmy pomysłowymi konceptami”, charakteryzowało zaś „przeświadczenie, że nie ma żadnej szerszej i głębszej rzeczywistości społecznej”. Zagłoba – spadkobierca tradycji sarmackiej – był intelektualnym leniem i trutniem; Socha – reprezentujący tradycję plebejską – nie traci czasu na myślenie, ale przynajmniej jest pracowity. Nie zastanawia się, czy można podbierać z żydowskich domów kosztowności, twardo negocjuje stawki z Żydami, który uciekli z lwowskiego getta do kanałów. Za zdobyte pieniądze kupuje dla nich jedzenie, ale cześć pieniędzy zostawia dla siebie. Nie podnosi jednak haraczu, nie stara się grać na dwa fronty – jest lojalny, tak jak lojalna była Kulgawcowa ze świetnego filmu „Jeszcze ten las” Jana Łomnickiego, wieśniaczka, która obiecała pani lekarzowej, że przewiezie jej dziecko bezpiecznie na wieś.

Grający Sochę Robert Więckiewicz stworzył rzeczywiście mocną rolę, ale bynajmniej nie postać szczególnie wielowymiarową i wieloznaczną. Od początku przeczuwamy w nim dobro i tylko czekamy, aż to dobro objawi się w pełnej krasie. O tym, że dojdzie do tego prędzej czy później, przekonuje klasyczna struktura opowieści, którą posłużyła się Holland. Jest w niej miejsce na rozwinięcie, punkty zwrotne, choćby te, w których widać nawrócenie Sochy (scena, w której wstrząśniętemu bohaterowi wypadają na schody zakupy, jest tu wręcz emblematyczna), słodki epilog, w którym ma wybrzmieć historia. Żaden wątek nie zostaje porzucony, postaci, które – zdawało się – na zawsze wypadły z ekranu, wracają po raz ostatni, jakby nie mogło obyć się bez ich pożegnania. Holland umie oczywiście tak opowiadać – „po bożemu”, czyli po hollywoodzku, ale czy rzeczywiście wykorzystywanie strategii rodem z thrillera jest najszczęśliwszym pomysłem dla filmów o Zagładzie?

„W ciemności” w żaden sposób nie jest niestosowne, nikogo nie urazi. Już zresztą słychać głosy zachwytu z obu stron. To film bezpieczny, film, na który wielu podświadomie czekało – mówiący o czasach Zagłady, ale nade wszystko o Polakach żyjących w tych czasach. Oto po batalii wokół Grossa, po opisywanych przez niego w „Złotych żniwach” wiejskich poszukiwaczach złota, pojawia się poszukiwacz, który okazuje się wybawcą. Może nie świętym, ale jednak…

Dlaczego Socha ocalił, i czy rzeczywiście tylko dobro może być naprawdę głębokie? Holland, świadoma, że niemożliwe jest udzielenie jednej, jedynie słusznej odpowiedzi na to pytanie, niczego otwarcie nie deklaruje. Nie wikła Sochy – jak Wolnego – w sieć paradoksów, nie stawia na pojedynczość, ucieka w stronę typów ludzkich i schematów fabularnych, które w filmach o Zagładzie prawie zawsze mają w sobie coś obscenicznego. Sama reżyserka w jednym z wywiadów mówiła, że tematyki Holocaustu najlepiej dotykać „poprzez realizm niemal zupełnie przezroczysty, właściwie paradokumentalny”. Nie da się tego osiągnąć tylko poprzez drobiazgowy dobór rekwizytów i wykorzystanie rzeczywiście występujących w konkretnym czasie i miejscu dialektów i języków.

Paradoksalnie w filmie Holland najciekawszy nie jest ani Socha, ani historia, w której gra on pierwsze skrzypce. Dużo mocniej wypadają sceny-pauzy, jakby wyrwane z pędzącej fabuły, w których widzimy podziemne nagie życie grupki Żydów: sceny miłosne, sceny zawiści, lęk ukrywających się, ich wycieńczenie, próby zaprowadzenia normalności w nienormalnych warunkach, budowanie nowych więzi, ochronę tych, które zbudowano już wcześniej.

Najciekawsza w „W ciemności” jest warstwa symboliczna, którą buduje kamera Jolanty Dylewskiej. Dylewska nie angażuje kamery w sensacje, w odróżnieniu od autorów „Listy Schindlera” nie wchodzi w sam środek masakry – w scenie likwidacji lwowskiego getta obserwuje na przykład wszystko zza roztrzaskanego okna. Dlatego, oglądając „W ciemności”, ma się nieustannie wrażenie, że groza znajduje się poza kadrem – jest czymś tak wielkim i niepojętym, że nie da się jej pokazać, dlatego pozostaje w ukryciu.

Autorka zdjęć wygrywa napięcie między jasnością a tytułową ciemnością. Normalnie ciemność wiąże się z zagrożeniem – tu jest wybawieniem. To ze strony jasności przychodzi niebezpieczeństwo. Strategia Dylewskiej nie polega jednak na zwykłym odwróceniu wektorów. Dopiero w konfrontacji z zakodowanymi w nas głęboko przyzwyczajeniami rodzi się prawdziwa wartość tych zdjęć. Za każdym razem, gdy w filmie rozbłyska światło, pojawia się zwodnicza myśl o ratunku. Zwodnicza tak, jak zwodnicze jest przykładanie klasycznych symboli, kodów kulturowych, schematów fabularnych do czasów Zagłady.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.