Na połówce wersalki leży chory mężczyzna. W nogach pląta mu się cewnik, za jego głową wisi kroplówka – podwieszona na statywie od aparatu. Oto charakterystyczny obrazek dla polskiego kina niezależnego, które z niezależnością – przede wszystkim myślową – najczęściej niewiele ma wspólnego, za to całkiem sporo z amatorszczyzną. Film Matwiejczyka, zrobiony pospiesznie, niedbale, tendencyjny i zarazem tandetny, jest jednym, wielkim nieporozumieniem, ale to akurat żaden problem. Podobnych nieporozumień przyjdzie człowiekowi obejrzeć w życiu pewnie jeszcze sporo. Co innego wydaje się ważniejsze. Otóż rzeczony obrazek pochodzi z pierwszego polskiego filmu opowiadającego o tragedii smoleńskiej. Filmu, który jest wyłącznie próbą cynicznego podpięcia się pod dramat, brutalnego wykorzystania realnego cierpienia tych, którzy w katastrofie stracili swoich bliskich.
Filmowcy zadbali jednak o to, by nikt ich po sądach nie ciągał. Żadne znane nazwisko w filmie nie pada. Jesteśmy w Nibylandii, w której tak jakoś dziwnie się składa, że wszyscy mówią po polsku. Przypadkowo jest 10 kwietnia. Pięć historii, pięć rodzin, pięć przyszłych ofiar, które na razie żegnają się z domownikami albo się z nimi kłócą. Takie sobie zwyczajne życie, które toczy się swoim torem nawet po tym, gdy ci, którzy jadą na samolot, zatrzaskują za sobą drzwi. Dzieci chcą jeść, starszy pan napiłby się herbaty, zdradziecki mąż przyjmuje kochankę, niewydarzony filmowiec droczy się z siostrą, kobieta po przejściach spotyka mężczyznę ze swojej przeszłości.
Żeby wyodrębnić poszczególne opowieści Matwiejczyk uruchamia wyobraźnię. Wyobraźnia mu podpowiada, by jedną historię zrobić w stylu „Big Brother”, drugą na modłę „Tarnation”, a trzecią trochę pod Bergmana. Znaczące znaczące, a znaczone – też znaczące: trud bycia we dwoje; dzieci jako jedyny gwarant człowieczej nieśmiertelności; starość – nieradość. Matwiejczyk nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Interesują go wyłącznie ważne sprawy. To nic złego. Szkoda tylko, że reżyser nie ma na ich temat praktycznie nic do powiedzenia, bo umówmy się, że mądrości w stylu: „każdy koniec jest jakimś początkiem”; „co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj”; „kto pod kim dołki kopie ten sam w nie wpada” – to nie są jakieś przepastne mądrości. No nie.
„Prosto z nieba”, reż. Piotr Matwiejczyk.
Polska 2011, w kinach 0d 27 maja 2011W zasadzie Smoleńsk jest w „Prosto z nieba” tylko wabikiem. Matwiejczyk zbudował korpus narracyjny, który z powodzeniem można wykorzystać przy innych okazjach: wypadkach samochodowych, katastrofach górniczych i kolejowych. Wyszedł z domu i nie wrócił. Rodzina dowiaduje się w końcu, że na zawsze. Zaczyna się płacz.
Jest tyle niezawinionych śmierci na tym bezdusznym świecie. Więc może jak nie jakością świat podbijemy, to ilością. Tym, którym nie do końca podoba się ta strategia, pozostało tylko modlić się gorliwie i wierzyć, że w mądrości „ilość przechodzi w jakość” jest trochę więcej prawdy niż w filmie Matwiejczyka.