Mili i pogubieni

6 minut czytania

/ Film

Mili i pogubieni

Jakub Socha

Ludzie, którzy zaludniają świat „Kampera”, wrażliwi i pasywni, choć na tyle uparci, żeby nie iść za tłumem, podskórnie chyba wiedzą, że „bycie sobą” można co najwyżej poudawać

Jeszcze 2 minuty czytania

Gdy tylko na pokazie prasowym „Kampera” Łukasza Grzegorzka pojawiły się napisy początkowe, siedziąca w tylnym rzędzie starszyzna od razu orzekła: oho, rodzinny biznes. Tak to jest, że niektórym wszystko się w głowie pomysłowo układa: nazywa się Grzegorzek, to znaczy, że jest synem Mariusza Grzegorzka, reżysera i rektora filmówki. A potem już z górki: ojciec załatwił, układ, Polska. Otóż nie Polska, lecz polskie piekiełko. Łukasz Grzegorzek nie jest synem „tego Grzegorzka”, nie skończył nawet żadnej szkoły filmowej. Kina uczył się sam, pracując przy reklamach, zwiastunach, reportażach telewizyjnych. „Kamper” to jego absolutny debiut. Zazdrościć może mu go niejeden absolwent filmówki.

Polskie filmy z głównego nurtu albo są spóźnione, albo przestrzelone, albo przykre. Albo korowody gwiazd z reklam telefonii komórkowych i bankowych kredytów, albo kopie czegoś, o czym już wszyscy zdążyli zapomnieć, albo problemy z kosmosu, dajmy na to: refleksje o prekariacie w ogrodzie willi na Żoliborzu. Nieustanne wdzięczenie się, nieświeży kabareton od początku do końca, sztuka uwodzenia, której najbardziej wyrafinowaną formą jest rzucenie w kogoś przez przypadek śnieżką. Przy muchomorach, których tytuły pominę, „Kamper” to co najmniej prawdziwek. W tym filmie prawdziwi są i bohaterowie, i ich problemy, chociaż jedno i drugie może wydawać się wydumane. I niepoważne. No, bo jak to tak, on zarabia na życie, grając w gry, ona chyba w ogóle nie musi zarabiać, co to za ludzie? Albo siedzą przed komputerem, albo w barze, albo na łące. Rodzice kupili im ładne mieszkanie z dużym balkonem i jeszcze im źle? Dookoła ogień: Europa w konwulsjach, uchodźcy na tratwach, a tu tylko koniec związku. I to ma być takie ważne? I to ma być ten dramat?

Grzegorzek pokazuje, że coś równie trywialnego może zepchnąć wszystko inne na dalszy plan i że samo w sobie ciągle jest ważne. Wystrzega się dramatu, woli operować w innych rejestrach, na innej, odpowiednio pomniejszonej skali. Zaczyna się banalnie, bo od wspólnego śniadanka. Potem ona mówi, że całowała się z innym. On się za ten pocałunek obraża, cała sytuacja jest mu jednak chyba trochę na rękę – szybko bierze się do robienia rzeczy, których do tej pory nie wypadało mu robić. Jest tym zdradzonym, więc z czystym sumieniem może pójść w długą. Idzie: pije za dużo, je kebaba przed snem, romansuje z hiszpańskojęzyczną dziewczyną z burzą loków na głowie. Można powiedzieć, że akcja rozgrywa się na dwóch frontach: trochę dworu, trochę domu, nowy związek, stary związek. Można też powiedzieć, że żadnej akcji tu nie ma, że wszystko po prostu rozchodzi się po kościach.

Tytułowy Kamper nie wie do końca, czego chce, choć oczywiście ma wielkie plany, tylko jakoś trudno mu je wprowadzić w życie. Może dlatego, że dookoła jest w sumie przyjemnie, więc nie chciałby tego zmieniać. Z kolei jego partnerka Mania wolałaby pewnie, żeby wiedział, chociaż oczywiście szanuje autonomię partnera, ceni coś takiego jak wolność, więc nie chce go za bardzo zmuszać. Krzysztof Umiński, który napisał scenariusz, i Grzegorzek, który go wyreżyserował, też nie próbują. Nie ma w tym filmie trudnych do połknięcia puent ani nauczek, nie ma też kościoła ani przede wszystkim rodziny, co jak na polskie kino jest jednak dość wyjątkowe. Wszystko rozgrywa się wśród młodych ludzi: jest Kamper, jego partnerka, jego kochanka. Są jeszcze przyjaciele, ci są wręcz najważniejsi – przyjaźń zdaje się tu jedyną sprawą, która jeszcze nie została odczarowana.

Łukasz Grzegorzek„Kamper”, reż. Łukasz Grzegorzek. Polska 2016, w kinach od  15 lipca 2016Bohaterowie, zamiast rzucać aforyzmami, snują się i gadają, raz mądrze, raz głupio, raz po coś, raz z nudów. Czasami może w tym swoim gadaniu są aż za fajni, nie zmienia to jednak prostego faktu: dawno dialogi w polskim kinie nie brzmiały tak bezpretensjonalnie, dawno też nie widziałem aktorów, którzy potrafiliby je podawać równie naturalnie. Grzegorzek dobrze się czuje w tym mało spektakularnym świecie nieprzesadnych ambicji, nie wstydzi się go i nie stara się go przesadnie podkręcać. Jest tu miejsce i dla dowcipów z wąsem, i dla czerstwych przezwisk, i dla tików nerwowych, jak choćby tego wyzwolonego przez zapalniczkę, w której skończył się gaz, co nie przeszkadza jej właścicielowi męczyć się z nią przez kwadrans, żeby odpalić papierosa, choć wiadomo od początku, że to na nic.

Choć pewien kucharz-celebryta rozprawia w filmie z przekonaniem o życiu w szortach, które trzeba wreszcie zamienić na długie spodnie, żeby zostać mężczyzną, te słowa nie brzmią wiarygodnie. Jak mogą brzmieć, skoro wypowiada je farmazon. „Kamper” nie jest seansem egzorcyzmowania Piotrusia Pana z Kampera, tak samo jak nie jest ołtarzykiem wystawionym ku czci prawdziwej miłości, takiej jednej na milion, która jednak się zdarza. Tutaj uczucie kończy się nie wiadomo kiedy i nikt niespecjalnie potrafi czy chce je reanimować. Nikt też w zasadzie nie jest winny, więc nie za bardzo jest kogo oskarżać. Istotne wydaje się coś innego: mili i kulturalni ludzie, którzy zaludniają świat „Kampera”, wrażliwi i pasywni, choć na tyle uparci, żeby nie iść za tłumem i być sobą, podskórnie chyba wiedzą, że coś takiego jak „bycie sobą” można co najwyżej poudawać.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.