Facet próbuje odpalić samochód, przekręca kluczyk w stacyjce, ale silnik milczy, więc woła przyjaciela, żeby pomógł mu odpalić na pych. Dwóch mężczyzn bierze się do roboty, ale ustawia samochód pod górkę. To się nie może udać – ludziom, którzy myślą w ten sposób, w życiu też raczej nic nie będzie wychodzić. Mija kilka scen i już wydaje się, że jesteśmy w domu. Nagrodzona na tegorocznym festiwalu w Berlinie „Senada” Danisa Tanovicia ma klasyczną dla pewnego rodzaju kina ekspozycję. Oto widzimy świat, który tonie w syfie – nawet śnieg tego syfu nie przykrył. Ponure domy, w których włączony przez cały dzień telewizor jest najważniejszym domownikiem, tłuste jedzenie na stole, braki w uzębieniu, otyłość, duchota i ścisk. Dzieci, które z nudy dostają na głowy. Matki, które próbują wyczarować coś z niczego. Ojcowie szukający szczęścia na wysypisku śmieci. Wraki aut, które stoją na poboczu – ludzie tłuką w nie siekierą, żeby zawieźć rozmontowane kawałki do skupu złomu, a w przerwach grzeją się przy ogniskach z palonych foteli. Psy na łańcuchach. Ogólny marazm, ogromna bieda. Znamy to aż za dobrze, reżyserzy lubią tego typu klimaty. Z tymi klimatami wiążą się oczywiście konkretne historie z cyklu: „biednemu wiatr w oczy”. U Tanovicia jest podobnie.
Główną bohaterkę pewnego dnia dopadają potworne bóle brzucha. Kładzie się na łóżku, próbuje przeczekać ból, ale nie ustępuje. Mąż wiezie ją do szpitala, w szpitalu okazuje się, że dziecko, które nosi w sobie, jest martwe. Potrzebna jest natychmiastowa operacja, ale do operacji potrzebne jest ubezpieczenie, którego nikt w tej romskiej rodzinie nie ma. Choć błagają o pomoc, lekarze są nieugięci. Zaczyna się desperackie poszukiwanie wyjścia z dramatycznej sytuacji. Poszukuje go mąż, ten sam, który odpalał samochód stojący pod górę. Tanoviciowi nie sprawia jednak satysfakcji obserwowanie, jak facet wraz ze swoją rodziną stacza się na dno – w tym pozornym nieudaczniku widzi bohatera, w jego chaotycznych ruchach – bohaterstwo.
Na podstawowym poziomie film Tanovicia opowiada o świecie, który jest źle urządzony i niesprawiedliwy; o człowieku, który niedawno wrócił z wojny, gdzie widział pokawałkowane ciało swojego brata, wrzucone do plastikowego worka, a teraz żyje na skraju nędzy. Ale najważniejszy jest tu nie publicystyczny temat, tylko szacunek wobec bohaterów – próba pokazania ich godności i tego, że zwyczajnie sobie radzą.
„Senada”, reż. Danis Tanović.
Bośnia i Hercegowina 2013,
w kinach od 22 listopada 2013 Tanović nie rozstawiał przy tym projekcie żadnej scenografii, nie przywoził ze sobą rekwizytów, wszystko znalazł tam, gdzie zdecydował się kręcić, nawet aktorów. Gdy ogląda się ten film, autentyczność nie wydaje się kategorią problematyczną. Tanović do końca zachowuje się uczciwie. Nie szantażuje nagą prawdą życia, z premedytacją wybija skorego do wzruszeń widza z iluzji, pozostawiając w filmie scenę, w której jeden z bohaterów przypadkowo potrąca kamerzystę trzymaną w rękach drabiną. Nie chce, żeby widz zatracił się w swojej empatii, a równocześnie nie fantazjuje na temat losu swoich pognębionych bohaterów, nie zsyła im nagle klasycznych filmowych aniołów: manny z nieba, cudownego wybawienia – pokazuje mozolne wychodzenie z dołu wyłącznie o własnych siłach.
W tym krótkim, bo niespełna 80-minutowym, skromnym filmie udało się ominąć pułapki tak zwanego kina społecznego – nie napędza go ani odraza wobec świata, ani świętoszkowate, moralne oburzenie tym, jak został on urządzony, ani durne przekonanie, że opowiadając bajki można go naprawić, tylko solidarność z tymi, którzy zawsze mają pod górkę.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.