Geje, Noe i tęcza

Geje, Noe i tęcza

Karol Sienkiewicz

Paradoks „Tęczy” na placu Zbawiciela polega na tym, że jej budowniczy inną tęczę stawiają, a jej podpalacze inną tęczę niszczą

Jeszcze 3 minuty czytania

Mają swoje historie książeczki i dzieła sztuki mają swoje losy. Niektóre zaczynają żyć własnym życiem, niezależnie od intencji artysty, a nawet artyście wbrew. Czasami gra tu rolę przypadek. Dzieło sztuki potrafi być jak Forrest Gump, który nie podejmując większej inicjatywy nagle znajduje się w centrum wydarzeń. Taki los spotkał „Tęczę” Julity Wójcik, która w zamierzeniu artystki miała być apolityczna, a stała się osią ogólnonarodowych dyskusji. Nie można być wobec niej obojętnym. Można ją tylko kochać lub nienawidzić. W dodatku z dnia na dzień obrosła warstwą politycznej poprawności.

Z niezbyt udanego dzieła sztuki „Tęcza” przekształciła się w przedmiot zainteresowania antropologii. Na pewno przestała być dziełem sztuki, o którego znaczeniach decyduje artysta w autorskim komentarzu. Bo narodowcy mają rację co do jednego: warszawska tęcza jest przede wszystkim „pedalska”. Chociażby dlatego, że jako taka jest niszczona.

Spoza gór i rzek

Zaczęło się w Wigrach na Suwalszczyźnie w 2010 roku. Tam w byłym kamedulskim klasztorze, w pięknych okolicznościach przyrody przez dekady działał ośrodek pracy twórczej, po 1989 − swoisty relikt komunizmu. W ostatnich latach swego istnienia za sprawą Agnieszki Tarasiuk przekształcił się w dosyć aktywne miejsce, gdzie chętnie przyjeżdżali artyści i na miejscu realizowali prace, często angażując w nie lokalną społeczność. Jako część wigierskiego cyklu „Flower Power”, w ramach którego powstawały głównie instalacje z żywych roślin (przy pracy Meksykanina Jerónimo Hagermana pomagali więźniowie z Suwałk), Julita Wójcik − zainspirowana cmentarnymi wieńcami − wyprodukowała setki różnokolorowych sztucznych kwiatów i ozdobiła nimi zaprojektowany przez siebie łuk, łączący ziemię z murem klasztoru. Wspólnym wysiłkiem, przy udziale wielu wolontariuszy (aż chciałoby się przywołać benedyktyńską formułę ora et labora) powstał „symbol radości”. Do interpretacji pracy użyto historii z Księgi Rodzaju, w której po Potopie bóg maluje na niebie tęczę, a także fragmentu wiersza Marii Konopnickiej o „siedmiobarwnym pasie” namalowanym na „tej chmurce”.

Los ośrodka pracy twórczej był już jednak przesądzony, chociaż jego zamknięcie co jakiś czas przesuwano. Budynki na powrót przejął Kościół. Dziś można tam zorganizować studniówkę albo przespać się w „apartamencie papieskim”. Może dlatego kwiaty na tęczy kojarzyły się cmentarnie.Nad ośrodkiem w Wigrach wisiało widmo nieuniknionego końca.

Po tym, jak 11 listopada podczas Marszu Niepodległości w Warszawie „Tęczę” Julity Wójcik podpalono, a poseł Prawa i Sprawiedliwości Bartosz Kownacki cieszył się na Facebooku, że „płonie pedalska tęcza”, dyrektor Instytutu Adama Mickiewicza (IAM) Paweł Potoroczyn z właściwą sobie swadą powiedział: „Panie pośle, jest pan kretynem”. I zaraz po tych słowach przypomniał, że przecież tęcza „pierwszego życia nabrała w klasztorze w Wigrach”. I „wyglądało to bardzo pięknie”. Trochę wychodziło na to, że to, co pochodzi z Suwalszczyzny, pedalskie być nie mogło. Ja pochodzę z Podlasia.

Polska niesie radość

Instytut Adama Mickiewicza to budżetowa instytucja, odpowiedzialna za promocję kultury polskiej za granicą. Dysponuje stosunkowo dużym budżetem i w pewnym momencie mówiło się, że promocja polskiej kultury za granicą ma się o wiele lepiej niż kultura polska w Polsce. Łatwiej było coś zorganizować w Tokio niż nad Wisłą.

Ale IAM to też instytucja, w której kultura staje się częścią oficjalnej polityki państwa i, co oczywiste, nie wszystkie treści mogą wybrzmieć w takim kombo. Instytut z werwą zajmował się artystyczną oprawą wydarzeń z obszaru polityki, zwłaszcza pierwszej prezydencji Polski w Unii Europejskiej w 2011 roku. Przy okazji zastrzyk finansowy dostały zagraniczne plany polskich instytucji (np. amerykańskie wystawy Aliny Szapocznikow organizowane przez Muzeum Sztuki Nowoczesnej), ale nie obyło się bez artystycznych kuriozów, które na razie przemilczę. Obok licznych programów, sześciu „filarów” prezydencji i wydarzeń w różnych metropoliach świata, szczególny nacisk położono na Brukselę, stolicę zjednoczonej Europy. Odbyła się tam m.in. duża wystawa przeglądowa polskiej sztuki oraz cykl projektów artystycznych w przestrzeni publicznej pod wspólną nazwą „Fossils and gardens”, czyli skamieliny i ogrody. Z zapowiadanych początkowo sześciu prac, których liczbę zredukowano potem do czterech, ostatecznie zrealizowano trzy − Dominika Lejmana, Maurycego Gomulickiego i właśnie „Tęczę” Julity Wójcik.

Dominik Lejman przygotował typową dla swojej twórczości projekcję. I tylko praca Gomulickiego nosiła jakiekolwiek cechy krytycyzmu. Wybijając okna w przeznaczonym do rozbiórki budynku, stworzył na jego fasadzie wzór. Tyle że zamiast zapowiadanej pierwotnie czaszki, z rozbitych okien powstało mniej kontrowersyjne logo Bauhausu, przedwojennej szkoły architektury i projektowania, która rozpropagowała idee modernizmu. Ale dobre i to. Gomulicki był trochę „fossil”, a Wójcik była trochę „garden”. Po raz pierwszy w formie pełnego łuku „Tęcza” stanęła przed budynkiem Komisji Europejskiej. Coś w rodzaju bramy wjazdowej. I, zgodnie z notami prasowymi, „niosła radość” brukselskim urzędnikom.

Z powrotem w kraju

Zagraniczny program największą popularnością cieszył się chyba w kraju, przynajmniej sądząc z recenzji w polskiej prasie. Wszystkie projekty, lepsze i gorsze, łącznie z warsztatami, na których w różnych europejskich stolicach z gałganków szyto hasło kulturalnej prezydencji „I Culture” (za maszyną do szycia usiadł nawet minister), odtrąbiono jako sukces, a prezydencję zakończyła wystawa w Zachęcie (trochę było to w duchu Centralnego Biura Wystaw Artystycznych). Wreszcie w czerwcu 2012 roku, jako swoisty Pomnik Polskiej Prezydencji, na placu Zbawiciela w Warszawie, w pobliżu siedziby Instytutu, odtworzono „Tęczę”.

I cokolwiek by o niej mówić, którąkolwiek księgę Biblii cytować, okazało się, że „Tęcza” jest niedoróbką. Wyglądała na coś zdecydowanie tymczasowego. Kwietna tęcza wcale nie była łukiem, lecz wielokątem − budowało ją kilka prostych odcinków. W dodatku rachityczne proporcje tego kanciastego tworu ignorowały architektoniczne walory placu. No i te sztuczne kwiaty. Na potrzeby promocji powstało za to kilka zgrabnych zdjęć. Oficjalnie tęcza miała być piękna i oficjalnie piękna była. Nie potwierdzam, nie zaprzeczam. Z pewnością jednak postawienie łatwopalnej instalacji pośrodku jednego z najbardziej imprezowych miejsc w Warszawie musiało się skończyć wybrykami. Osoby przechodzące po konstrukcji na drugi brzeg tęczy na stałe wpisały się w nocny krajobraz placu Zbawiciela.

Gdy po raz pierwszy „Tęczę” podpalono, dyrektor Potoroczyn wystosował egzaltowany apel pisany białym wierszem, pełnym apostrof do „wandala” i „nieuka”. Ciekawe, co według Potoroczyna zostało zniszczone. Było to: dzieło sztuki opłacone z naszych podatków, „praca tysięcy wolontariuszy − kobiet, mężczyzn i dzieci naznaczonych wykluczeniem, bezrobotnych, biednych, upośledzonych, którzy poświęcili swój czas i energię, by sprawić radość innym”, „obiekt, który wywoływał uśmiech na twarzach tysięcy warszawiaków, przyjezdnych z całego świata, a nawet kibiców”. „Zniszczyłeś, nieuku, znak Przymierza”, wygrażał Potoroczyn. Znowu cofnęliśmy się do czasów biblijnego potopu.

Tęcza versus palma

Potoroczyn pisał też na wyrost, że „Tęcza” „od pierwszego dnia pięknie się zrosła z naszym miastem”. Tyle że zanim dzieło Wójcik stało się ofiarą podpaleń, miało być tymczasowym projektem, upamiętniającym (politycznie niezbyt udaną, ale artystycznie − jak zwykle − okraszoną sukcesami) polską prezydencję w Unii Europejskiej. W pewnym momencie uznano jednak, nie bez wsparcia „Gazety Stołecznej”, że tęcza będzie drugą palmą. I co raz szukano nowych wolontariuszy, chętnych poświęcić swe nieopłacane roboczogodziny na rzecz dzieła Julity Wójcik. Wycinali papierowe kwiaty i nawlekali je na druciki. Trochę jak świstak i sreberka.

Jednak palmę i tęczę dzielą lata świetlne. Gdy tęcza ukwiecała polską politykę zagraniczną, palma Rajkowskiej od początku stała ością w gardle władzy, a nawet nie podobała się samym warszawiakom. Palma na sympatię musiała sobie zapracować. W zamierzeniu artystki palma, czyli „Pozdrowienia z Alej Jerozolimskich”, miała przypominać o żydowskiej przeszłości miasta, utrwalonej w nazwie ulicy. Niejako przy okazji stała się symbolem różnorodności i przyzwolenia na inność. Sama palma była inna, była tworem obcym. Rajkowska wykorzystywała też palmę, by wesprzeć określone cele polityczne. Gdy trwał strajk pielęgniarek, na znak solidarności palma nałożyła pielęgniarski czepek. A na dzień otwarcia Euro 2012 z palmy znikły liście. Niestety nie wszystkie, więc gestu protestu nie odczytano, a sami protestujący przeciw piłkarskim igrzyskom znikli w przytłaczającym tłumie rozentuzjazmowanych kibiców.

W porównaniu z palmą „Tęcza” była treściowo pusta i pozostawiona przez artystkę samopas. Więcej, Wójcik wolała, mimo skojarzeń z symbolami ruchów emancypacji gejów i lesbijek, by tęcza była „wolna od społecznego i politycznego zaangażowania”. Artystka twierdzi, że tęcza „miała być po prostu piękna”. Stąd, w zależności od potrzeby, można jej było przypisywać rożne znaczenia. W Wigrach − radosnego dzieła wykonanego wspólnymi siłami, w Brukseli − tęczy euroentuzjastki, w Warszawie − bliżej niezdefiniowanego „symbolu Przymierza”. Paradoksalnie, pierwsze podpalenia zrobiły jej całkiem dobrze. Częściowo spalona, odsłaniająca spod wierzchniej tandety osmalone żelastwo, lepiej odzwierciedlała to, co dzieje się w Polsce, oraz napięcia związane z tęczą jako symbolem. Bo jakie my tu mamy przymierze i jaką tolerancję? Śmiech na sali.

Tęcza albo życie

Sytuacja zmieniła się radykalnie po ostatnim listopadowym święcie, gdy na tle płonącego łuku podczas marszu narodowców przeprowadzała swoją relację TV Republika, a akt wandalizmu poparli niektórzy prawicowi politycy i przywódcy religijni. Wcześniej artystka czy IAM prawie nie zauważyli, że „pedalska” tęcza jest dziś symbolem o wiele silniejszym niż tęcza − biblijny znak przymierza człowieka z Bogiem. Bo przymierze z Bogiem mało kogo dziś interesuje, a obecność gejów i lesbijek w przestrzeni publicznej oraz walka o ich prawa są w centrum politycznej debaty. Zwłaszcza gdy patrzy się na „Tęczę” z okien Charlotte czy Planu B, modnych knajp przy placu Zbawiciela.

Rzeczywiście byłoby absurdem, by kraj, którego prawo jest homofobiczne i traktuje gejów i lesbijki jako obywateli drugiej kategorii, promował symbole walki o prawa LGBT. Ale gdy tęczę atakują narodowcy, którzy bezbłędnie odczytują w niej symbol ruchów emancypacji homoseksualistów, „Tęczy” nie wypada nie bronić. Stąd stanęła za nią murem nawet Hanna Gronkiewicz-Waltz i chce ją odbudowywać po każdej pożodze. Takie deklaracje składa prezydent Warszawy, której nie stać nawet na prosty gest solidarności, jak wywieszenie tęczowej flagi na ratuszu w dniu Parady Równości, nie mówiąc już o objęciu jej patronatem.

Sytuacja zakrawa na paradoks. Nacjonaliści podpalają inną tęczę, tę − jak słusznie zauważa poseł Kownacki − „pedalską”, a inną tęczę buduje artystka, IAM i władze miasta − tęczę biblijno-euroentuzjastyczną (czy „piękną” to kwestia indywidualnego osądu).

Geje na arce

Dzisiaj nie jest w dobrym tonie dzieła Wójcik nie lubić. Jednak przyznam, że gdy w szkielet spalonej tęczy zaczęto wtykać kwiaty, wydało mi się to komiczne i co najmniej przesadzone. Tymczasem za Edytą Górniak (czy uroniła przy tym łzę?) podążył nawet ambasador Szwecji. Ale gdy ruch wtykaczy przybrał rozmiary niemal masowe, nie wypadało już się nawet z tego śmiać. Okazało się, że żałoba po tęczy wymaga podobnych gestów jak śmierć księżnej Diany. Znaleźliśmy się w klinczu. Skoro jest ofiara, należy ją opłakać, a potem wskrzesić.

Oczywiście, potrzebujemy symboli i pewnie też potrzebujemy znajdować ujście naszym afektacjom. Szkielet tęczy świetnie spełnia dziś to zadanie. Ale broniąc tęczy jako „Tęczy”, dajemy się wmanewrować w tematy zastępcze oraz ciąg podpaleń i odtworzeń. Sprawa wyszła poza artystyczne intencje i aspiracje Julity Wójcik. Nie o dzieło sztuki się dzisiaj rozchodzi. Przecież podpalanie kwiatków na tęczy nie było wymierzone w żadne przymierze z Bogiem, ale w konkretne środowisko − w gejów i lesbijki w Polsce. Tymczasem artystka tłumaczy w wywiadach, że przecież symbolem LGBT jest tęczowa flaga, a nie tęcza jako taka.

Mam nadzieję, że na placu stanie coś wyrażającego bardziej sprecyzowane wartości, co tolerancję tłumaczyłoby w konkretach, przez określony stosunek do imigrantów, gejów, biednych, wolontariuszy, i co nie padałoby łatwą ofiarą zideologizowanych i niezideologizowanych podpalaczy. Tyle że na prawdziwe gesty tolerancji nie stać dziś nawet tych decydentów, którzy bronią tęczy jako symbolu tolerancji. Tęcza stała się symbolem „przeciwko” (narodowcom, aktom wandalizmu), ale gdy ma być „za”, niestety kończy się na pięknie brzmiących ogólnych hasłach. Jeśli odbudować „Tęczę”, to tylko „pedalską”. Bo Noe na swoją arkę żadnej gejowskiej pary nie zabrał. Na arce liczyła się prokreacja.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.