Lady bez makijażu

9 minut czytania

/ Muzyka

Lady bez makijażu

Karol Sienkiewicz

Zazwyczaj nie nadążam za muzyką, ale od jakiegoś czasu doganiam Lady Gagę. Właśnie wydała nową płytę

Jeszcze 2 minuty czytania

Nie nadążam za muzyką, a tym bardziej za piosenkarzami. Kiedyś długo nie mogłem pojąć, jak właściwie wygląda Madonna. Na plakacie z „Bravo” była brunetką, w telewizji blondynką. W każdym jej teledysku występowała jakaś inna kobieta. Zacząłem ją rozpoznawać dopiero, jak dorosłem.

Podobnie miałem z Lady Gagą. Znałem ją głównie jako celebrytkę od sukienki z mięsa – typowego gagu bardziej odjechanej studentki ASP. Tyle że Gaga była na świeczniku, a jak się jest na świeczniku, takie gesty nie przechodzą bez echa i w końcu trafiają do muzeum. Do tego, jeśli gdzieś mignęły mi jej zdjęcia, zawsze wyglądała inaczej. Pod makijażem i dziwacznymi strojami ginęła jej twarz. Nigdy też nie słuchałem jej wczesnych płyt. Do tej pory, gdy dochodzi mnie jej chrypkowe rah-rah-ah-ah-ah, przechodzą mnie ciarki.

Przełom nastąpił, gdy spędziłem kiedyś leniwy wieczór przed telewizorem. Leciał właśnie specjalny program z udziałem Gagi i Muppetów przygotowany na Święto Dziękczynienia. W końcu miałem szansę się jej przyjrzeć i posłuchać. Gaga śpiewała piosenki z jej wówczas najnowszego albumu „Artpop”. I nie mogłem oderwać się od telewizora. Bo co innego Gaga w mięsie, a co innego w duecie z Kermitem.

Na wybiegu

Numer 200

Z okazji 200. numeru postanowiliśmy nieco zamieszać: w tym wydaniu krytycy filmowi piszą o teatrze, a teatralni – o literaturze, autorzy związani z literaturą zajmują się sztuką, krytycy artystyczni – muzyką, a krytycy muzyczni – filmem. Czas na interdyscyplinarne odświeżenie!

W pewnym momencie Gaga pojawiła się w brązowej cekinowej sukience, na ogromnych koturnach i w czymś na głowie, co upodabniało ją do prezerwatywy. I zaśpiewała „Fashion”. Podczas refrenu dołączył zaś do niej na scenie nie kto inny tylko RuPaul w jakiejś nowej inkarnacji Wielkiego Ptaka. W gigantycznej, podskakującej rytmicznie blond peruce i wieczorowej sukni utkanej z niebieskich piórek. Nie wiadomo było, czy to haute couture, czy ofiary mody. Ale trochę o tym była też piosenka. Że trzeba każdy pokój traktować jak wybieg, być na językach wszystkich wokół. Gdy przechodzę transformacje, zmieniam ciuchy, czuję, że żyję – śpiewała Gaga. Spójrz na mnie, jestem na szczycie świata!

„Teraz widziałem już wszystko”, „Więc możemy wyjść” – skomentowali muppetowi malkontenci w loży szyderców.

Na marginesie, jeśli nie wiecie, kim jest RuPaul, nie wiecie, na czym świat stoi. RuPaul to najsłynniejszy (najsłynniejsza) drag queen Ameryki. Aktor, piosenkarka, modelka – od kilku lat wprowadza drag do kulturowego mainstreamu za sprawą reality show „RuPaul’s Drag Race” (w Polsce dostępnego na Netflixie). Drag queeny stają w szranki o tytuł „drag supergwiazdy Ameryki” w zadaniach aktorskich, krawieckich, tanecznych, a przede wszystkim – na wybiegu. Jestem pewien, że Lady Gaga świetnie by sobie w tym programie poradziła. Sama jest kimś w rodzaju „drag supergwiazdy”.

Na początku lat 90. RuPaul wyśpiewał hit „Supermodel”. Była to podobno jedna z ulubionych piosenek Kurta Cobaina. W teledysku RuPaul pojawiał się w skąpej sukience i na szpilkach na boisku do koszykówki. Trafiał do kosza, prezentując nienaganną pracę bioder. Ale jak facet rodzi się z takimi nogami, to chyba nie ma wyboru, tylko nałożyć sukienkę. „Nieważne co robisz, bo wszystko na tobie wygląda świetnie”, śpiewał. Nikt lepiej nie pasował do duetu z Gagą w piosence „Fashion”.


Chociaż płyta „Artpop” okazała się finansową klapą i rzeczywiście poza „Fashion” nie było tam specjalnie czego słuchać, pozwoliła mi na to, by Lady Gagę poznać. Bo nie tylko ja otwierałem się na nią, ale też Lady Gaga przechodziła jakiś stopniowy retusz.

Pokerowa twarz

Jej następna płyta była już zupełnie z innej bajki. Lady Gaga zamieniła się w lady u boku Tony’ego Bennetta. Bennett już wcześniej nagrywał płyty w duetach z diwami (polecam „Body and Soul” z Amy Winehouse), ale dzięki Gadze i ich wspólnemu krążkowi z coverami powrócił na tapetę. Dystyngowany pieśniarz starej daty, kontynuator tradycji Franka Sinatry, ramię w ramię z jedną z bardziej ekscentrycznych piosenkarek, królową parkietu – sukces miał być murowany. Rzeczywiście, nie tylko ich wersja „That Lady Is a Tramp” była palce lizać. Gaga udowodniła, że czuje się świetnie w klasycznym repertuarze. I że potrafi śpiewać jazz. Dali serię kameralnych koncertów w salach teatralnych. Sam dałem się skusić.

Siedzieliśmy (za grube pieniądze) na dalekim balkonie, skąd koncert nie wydawał się aż tak kameralny, a Gaga zmieniając sukienki, przeistaczała się z jednego błyszczącego punktu na horyzoncie w drugi. Bennett dał zaś swój popisowy numer, którym jest śpiewanie bez mikrofonu. Tak jak śpiewano kiedyś, dawno, dawno temu. Jakby chciał z jednej strony udowodnić, jak bardzo jest stary, a z drugiej – jak bardzo jest jary. Na ten jeden numer trzeba było bardzo nadstawiać ucha, bo do tylnych rzędów niewiele docierało. Za to Lady Gaga nie zawiodła. Później, gdy na gali oscarowej w 2015 roku wyśpiewywała medley piosenek z filmu „The Sound of Music”, niebezpiecznie zbliżała się do Barbary Streisand. I trudno było powiedzieć, gdzie to wszystko zmierza.


Nową płytą „Joanne” Lady Gaga niby zaskakuje, ale nie do końca. Gdy okładkę do „Artpop” projektował sam Jeff Koons, na okładce jej najnowszego albumu Gaga występuje (podobno) bez makijażu. Mówi, że to krążek bez make-upu, że ta muzyka wychodzi z jej trzewi. Trudno o bardziej zużyty frazes. Przypomniałbym pani Gadze, że już na drugiej płycie twierdziła, że „taka się urodziła” („I was born this way”). Niedawno skończyła trzydziestkę i może stąd te przewartościowania. Tymczasem tytułowa ballada, „Joanne”, mogłaby się mierzyć z „Jolene” Dolly Parton. Gaga śpiewa o swojej ciotce, której nigdy nie poznała, bo Joanne umarła w wieku dziewiętnastu lat. To po niej piosenkarka dostała drugie imię – naprawdę nazywa się Stefani Joanne Angelina Germanotta.


Kiedyś widziałem ją śpiewającą w telewizji śniadaniowej. Na końcu piosenki ściągnęła perukę – jak czasem robią drag queeny, by pokazać, że to wszystko tylko spektakl. Ale dopiero teraz mamy uwierzyć, że Lady Gaga jest szczera jak nigdy dotąd? Nawet jeśli to prawda, nie zmienia to faktu, że przy okazji jest świetnie przemyślanym produktem – na wszystkich wywiadach pojawia się ubrana w ciuchy o określonym różowo-kremowym kolorze i w nieodzownym kapeluszu (jak na okładce płyty). Powiedziałbym więc raczej, że niezmiennie utrzymuje swoją po-po-po-po-po-po-po, po-po-po-pokerową twarz. Ale jednocześnie chyba nigdy nie wyglądała i nie brzmiała tak dobrze.

Hey girl!

Lady Gaga, JoanneLady Gaga, „Joanne”,
Interscope 2016
Nowy album jest jak na Gagę spokojny, stonowany. Mówi się, że to dojrzała płyta, chociaż ja powiedziałbym na to „wypraszam sobie”. Gaga może zmierza w przeciwnym kierunku niż Madonna (panie za sobą nie przepadają), ale ma jeszcze przed sobą wiele lat na dojrzewanie i jeśli już, to ten proces dojrzewania zaczął się chyba zbyt wcześnie. „Joanne” nie nadaje się ani na dyskotekę, ani nie emanuje aurą starego Hollywoodu. Tylko momentami zbliża się do danceflooru – w „Dancin’ in Circles” czy „A-Yo”. W „Diamond Heart” słyszymy starą dobrą Gagę. W niektórych kawałkach przebija się country, w innych – rock’n’roll czy folk. „Hey Girl” w fenomenalnym duecie z Florence Welch brzmi jak hołd złożony Prince’owi, to pochwała kobiecej przyjaźni (bo kto jak nie przyjaciółka przytrzyma ci włosy po imprezie o czwartej nad ranem). Gdy się to wszystko wymiesza, powstaje pierwszorzędny pop.

To płyta o rodzinie, bliskości, przyjaźni i… rozstaniu. Gaga niedawno zakończyła długoterminowy związek. Teraz śpiewa: „Nie chcę złamać serca nikomu innemu, tylko tobie”; „Dajesz mi milion powodów, by pozwolić ci odejść”; „To nie była miłość, to była doskonała iluzja”. Znowu trudno o bardziej spraną sztampę – żal do chłopaka wylewać na krążku. Ale częścią jej wizerunku były zawsze nie tylko wybuchowe stroje i peruki, ale też łzy. Na teledysku do „Give me the Million Reasons” nie raz je wyciera. Potrafi też pochlipać podczas wywiadów. Zresztą, mówiąc szczerze, w wywiadach nie jest najlepsza, często popada w patos. Podobnie jest z jej muzyką – gdy uderza w patetyczną nutę, jak w piosence-hymnie „Angel Down”, robi się nudna.


Nawet bez makijażu nie brałbym jej jednak śmiertelnie serio. Gdy jeden z dziennikarzy zauważył, że chyba zrobiła się bardziej „Lady” niż „Gaga”, odpowiedziała z szelmowskim uśmiechem, że może dzisiaj jest bardziej „lady”, ale jutro – nie wiadomo. Więc jeśli do tej pory jej nie słuchaliście, album „Joanne” jest świetnym powodem, by zacząć. Na Lady Gagę nigdy nie jest za późno.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.