Ważne epizody w historii XX i XXI wieku mają swoje wizualne reprezentacje – ikoniczne fotografie, które nie tylko wyświetlają się nam w głowie, gdy przywołujemy głośne kataklizmy czy konflikty, ale też miały bezpośredni wpływ na opinię publiczną i bieg wydarzeń. Myśląc o wojnie w Wietnamie, widzimy zdjęcie Nicka Uta z nagą dziewczynką rozpaczającą po ataku napalmem. Jeśli kończy się wojna, chcielibyśmy zobaczyć namiętny pocałunek kobiety z marynarzem, jak na zdjęciu Alfreda Isenstaedta z Times Square w Nowym Jorku z 1945 roku. Wielki kryzys w Stanach Zjednoczonych pamiętamy przez zdjęcia Dorothei Lange, wydarzenia na placu Tiananmen w 1989 roku – przez samotnego mężczyznę z torbami zakupów w dłoniach powstrzymującego czołgi, sfotografowanego przez Jeffa Widenera, a zamach na World Trade Centre – przez zdjęcia osób, które zdecydowały się skoczyć z okna. Gdy na światło dzienne wypłynęły obrazy z Abu Ghraib, poznaliśmy prawdę o wojnie w Iraku.
W 2015 roku media na całym świecie obiegło zdjęcie ciała chłopca, Alana Kurdiego, wyrzuconego przez morze na piaszczysty brzeg. Rodzina trzyletniego kurdyjskiego uchodźcy próbowała dostać się do Grecji, gdy fale wywróciły ich łódź. Fotografia wykonana przez Nilufera Demira, poza dyskusją o tym, czy powinno się ją publikować, uruchomiła współczucie i złość. Europa musiała zmierzyć się z moralnymi konsekwencjami zamknięcia granic, a w Kanadzie, która wcześniej odmówiła przyjęcia rodziny Kurdich, zmieniła bieg wyborów – Justin Trudeau wygrał je z postulatem przyjęcia uchodźców z Syrii.
Tymczasem pandemia koronawirusa, najważniejsze jak dotychczas wydarzenie XXI wieku, wypada niezwykle blado. Pochłania dziesiątki tysięcy ofiar, ale ich cierpienia trudno sobie zobrazować. Teksty o postępach wirusa ilustrują zdjęcia z baz stockowych. Jakby fotografowie zostali w domach. Albo po prostu nie wpuszczono ich tam, gdzie wirus naprawdę atakuje. Większość ofiar pozostaje bezimienna.
Niedobór obrazów
Próbując mobilizować społeczeństwo i zachęcać obywateli do przestrzegania obostrzeń, rządzący chętnie sięgają po metafory militarne. Jesteśmy na wojnie, medycy – na pierwszym froncie; rodacy, jeszcze jeden wysiłek. Ale to tylko słowa, a przy nich obrazy pandemii są wyjątkowo nudne, wręcz leniwe. Moim obrazem czasów pandemii pozostanie do znudzenia ten sam widok z okna, zza którego przez ostatnie tygodnie obserwowałem pojawianie się pąków na drzewach, zmieniające się barwy wieczornego nieba i sąsiadów wyprowadzających psy na spacer.
Pandemię reprezentują głównie liczby, wykresy i krzywe, które mamy spłaszczać, oraz mapy z różnej wielkości czerwonymi kółkami. Typowe obrazy pandemii przedstawiają puste ulice zazwyczaj tętniących życiem metropolii, ewentualnie powracające do miast zwierzęta, naprawdę lub na niby (jelenie w Zakopanem i delfiny w kanałach Wenecji). Do tego mamy printscreeny ze spotkań na Zoomie, koniecznie otagowane, i przystawiane do skroni termometry pistolety. Powstają liczne memy i umieszczane w internecie żarty – niemal każdy z nas widział człowieka w przebraniu smoka wyrzucającego śmieci, ale też niesmaczne, rasistowskie dowcipy z Chińczyków jedzących nietoperze (koniecznie żywcem). Widzimy to wszystko, ale nie widzimy śmierci. Mimo ciągłego naporu obrazów nie ma wśród nich tych właściwych.
Otwieram portal gazeta.pl – na kilkanaście zdjęć reklamujących teksty większość to twarze polityków, w tym oczywiście ministra zdrowia. To w dodatku twarze bez maseczek – to nie znaczy, że ci politycy w maskach nie chodzą, to redakcja wybiera takie zdjęcia. Kilkukrotnie powraca też mikroskopowy symbol wirusa z charakterystycznymi wypustkami zakończonymi mackami ośmiornicy. Dzisiaj w Polsce koronawirusem zaraziło się ponad 400 osób – czytam – zmarło kilkanaście.
Nie widzimy cierpienia pacjentów w szpitalach ani ciężkiej pracy lekarek i pielęgniarzy. Takie zdjęcia należą do niezwykle rzadkich. Obliczem epidemii koronawirusa w Polsce stał się minister zdrowia. Z wyrazu twarzy Łukasza Szumowskiego próbujemy więc odczytywać, jak ma się nasze państwo. Czy minister oby nie jest zmęczony? Zdenerwowany? Czy te oczy mogą kłamać?
Kolczasta kulka
Porównując na łamach „Dwutygodnika” malarstwo historyczne, przedstawiające zarazy z przeszłości, oraz komputerowo-mikroskopowe wizualizacje koronawirusa, Maria Poprzęcka zwracała uwagę na „zmianę w stosunku do tradycji wyobrażeń epidemicznych”. „Koronawirusy są bajecznie kolorowe”, pisała. „Telewizja dawno nie miała tak efektownej scenografii”. Oczywiście, magia obrazów spod mikroskopu to nic nowego, hipnotyzowały artystów od dawna, nawet w filmie Małgorzaty Szumowskiej „33 sceny z życia” mikroskopowe obrazy raka odkrywała dla swojej sztuki główna bohaterka, artystka z zawodu.
Jednak nie jesteśmy przyzwyczajeni do oglądania katastrof w taki sposób. Tradycyjne, siejące grozę wyobrażenia pandemiczne zostały zastąpione przez zabawne, pokryte przyssawkami kulki, ale nie dlatego, że mikroskop jest atrakcyjniejszy. Obrazów śmierci i cierpienia powodowanych koronawirusem po prostu nie ma. Tragedii musimy się domyślać. Jest zapośredniczona. Pewnie jak już uruchomi się przemysł filmowy, powstanie kilka szpitalnych pandemicznych dramatów i zobaczymy tę tragedię na własne oczy, chociaż w świecie fikcji.
Nawet fotografie, które towarzyszą popularnemu w ostatnich dniach błyskotliwemu tekstowi Paula B. Preciado, który ukazał się w „Artforum”, wpisują się właśnie w taką tendencję. Preciado pisze o biopolityce. Mamy tu więc probówki z Instytutu Pasteura, symboliczny obraz syfilisu z początku XX wieku, fiolki z penicyliną, pielęgniarki w białych strojach, migrantów na granicznym płocie, wreszcie łóżko Hugh Hefnera – dowód na to, że jedni są pracownikami horyzontalnymi (jak Hefner czy ja sam), inni wertykalnymi.
Ale znów nie widzimy prawdziwego cierpienia. Bo też filozofowie i komentatorzy bardziej skłonni są zajmować się konsekwencjami pandemicznego wzrostu kontroli niż samą pandemią i sposobami na to, jak sobie z nią radzić. Jesteśmy w potrzasku – zdajemy sobie sprawę z tego, jak łatwo te obostrzenia mogą zostać wykorzystane przeciwko nam, ale akceptujemy je, chcąc zachować się odpowiedzialnie.
Trumny z Bergamo
Im dłużej trwa pandemia, tym trudniej przychodzi nam stawiać czoła niewidzialnemu wrogowi. Na początku epidemii w Europie pojawiły się filmy z nocnych transportów trumien w Bergamo. Te nagrania przygotowały nas na to, co mogło wkrótce wydarzyć się także w Polsce, i na chwilę zmobilizowały do samoizolacji. Do tego pasowały jak ulał do opisów epidemicznych powieści Alberta Camus i Daniela Defoe. I właściwie na trumnach z Bergamo się skończyło. Chociaż dzisiaj liczba zakażonych w Polsce jest podobna do tej we Włoszech sprzed dwóch miesięcy, w mediach nie widzimy nic, co by nami wstrząsnęło.
Były jeszcze czekające na zapełnienie zbiorowe groby na publicznym cmentarzu na Hart Island w Nowym Jorku (zdjęcia wykonano z drona, fotografowanie cmentarza jest zabronione). No i robione ukradkiem zdjęcia kolejek w Wuhan – ludzi czekających, by odebrać prochy swoich bliskich po zakończeniu lockdownu w mieście, gdzie się wszystko zaczęło.
Także obieg zdjęć stanowi przedmiot kontroli. Wizualizacja to potężne narządzie i władze też zdają sobie z tego sprawę. Nieprzypadkowo w Wuhan zabroniono fotografowania kolejki po prochy – na podstawie jej długości eksperci oceniali, że podawana liczba ofiar wirusa w prowincji Hubei jest niedoszacowana. Chińskie władze wolą, byśmy zachwycali się zbudowanym w kilka dni szpitalem.
Podobnie przez prawie dwie dekady w Stanach Zjednoczonych zakazywano fotografowania trumien amerykańskich żołnierzy transportowanych z miejsc konfliktów. Przepis wprowadził w 1991 roku prezydent George Bush. Oficjalnie zakaz miał chronić prywatność i godność rodzin poległych. Ale przede wszystkim pomagał kontrolować opinię publiczną i publiczny gniew, czynił obraz wojen w Iraku i Afganistanie bardziej znośnym.
Abstrakcyjność liczb
Mirosław Bałka nagrał kiedyś film z pulsującą cyfrą „4”. Inspiracją do niego było zdanie z filmu „Shoah” Clauda Lanzmanna, w którym kobieta zapytana o liczbę wymordowanych Żydów w pobliskim obozie, nie mogła sobie przypomnieć. 40 tys. czy może 400 tysięcy? Jedno zero więcej – co za różnica. Pamiętała jedynie, że liczba zaczynała się od czwórki („I Knew It Had 4 in It”). Bałka opowiadał w swym krótkim filmie o pamięci, ale też o tym, jak mało znaczą liczby wobec obrazów. Sam bardziej przejmowałem się, gdy liczba chorych w Polsce dobiegała pięciuset, niż teraz, gdy wynosi kilkanaście tysięcy.
Psychologowie mają nawet na to określenie – identifiable victim effect, czyli efekt zidentyfikowanej ofiary (przypomniał o nim ostatnio „New York Times”). Jeśli widzimy ofiarę jesteśmy bardziej skłonni udzielić jej pomocy niż w przypadku dużej grupy osób w tej samej sytuacji, których nie potrafimy sobie zwizualizować. Jedna ofiara, którą możemy zidentyfikować, znaczy dla nas więcej niż tysiące bezimiennych. Dlatego wizualne reprezentacje mają większą siłę perswazji niż abstrakcyjne statystyki.
Bez negatywu
Od XIX wieku obrazy katastrof i wojen kształtuje fotografia. Obrazy kształtują zachowania i pozwalają ocenić, po której stronie leży racja. Głównie dlatego, że potrafią wywoływać empatię. Po trzęsieniu ziemi w Japonii w 2011 roku wzruszaliśmy się widokiem dziewczyny owiniętej kołdrą. To artyści stworzyli obraz chorych na AIDS i śmierci (przypomnijmy umierającego Petera Hujara sfotografowanego przez Davida Wojnarowicza).
Niektóre zachodnie gazety, jak „Guardian” czy „New York Times”, za zgodą rodzin publikowały zdjęcia i biogramy ofiar koronawirusa. W Polsce niezwykle rzadko dowiadujemy się, kim były ofiary choroby. Trudno się dziwić – ich rodziny musiałyby liczyć się z niesprawiedliwym społecznym napiętnowaniem. W ostatnich tygodniach przekonaliśmy się, jak sąsiedzi zastraszają medyków.
Zbigniew Libera nie miałby materiału, by stworzyć „Pozytyw”, odwrócone obrazy z czasu pandemii. Bo negatyw nie istnieje. Pozostają nam jedynie liczby. Czy bez tych obrazów możemy uświadomić sobie rzeczywistą skalę choroby? Bo bez wątpienia ten brak obrazów ma wpływ na nasze zachowania i oceny.
Przed zbliżającą się epidemią często porównywano liczby procentowe śmiertelności koronawirusa i zwykłej grypy. Porównam inne liczby. Gdy kończę pisać ten tekst, według oficjalnych statystyk na koronawirusa umarło prawie ośmiuset Polaków. W katastrofie smoleńskiej zginęło około stu osób. W Stanach Zjednoczonych – umarło już 80 tysięcy osób. Podczas ataku na World Trade Center zginęło około 2,5 tys. Dziś nikt nie składa kwiatów i nie pali zniczy.
Gdy nie ma obrazu katastrofy ani nawet nazwiska, nie ma ofiary. Gdy nie ma ofiary, nie przechodzimy też procesu żałoby.