WIEŚ: Skansen
BWA SOKÓŁ w Nowym Sączu / fot. Piotr Droździk

16 minut czytania

/ Sztuka

WIEŚ: Skansen

Karol Sienkiewicz

Jeśli artyści czy kuratorzy interesują się wsią, to zazwyczaj jej obrazem już utrwalonym w kulturze

Jeszcze 4 minuty czytania

Sztuki wizualne są jak opera – uznaje się je za przywilej dużych miejskich ośrodków. Wieś może być źródłem inspiracji, jak u Wyspiańskiego, ale galeria na wsi byłaby jak opera w środku dżungli. Bo galeria czy muzeum sztuki współczesnej, przybytki elitarne, są jednym z atrybutów wielkomiejskości, a w przypadku miejscowości nieco mniejszych – łącznikiem z kulturowymi centrami. W Polsce większość artystów mieszka w Warszawie. I nawet krytyk sztuki w swych zawodowych wojażach rzadko zapuszcza się na prowincję. Tęsknym spojrzeniem spogląda raczej w kierunku centrów z prawdziwego zdarzenia – Nowego Jorku, Londynu, Berlina. Ale tego lata wycieczki w pogoni za sztuką zawiodły mnie do dwóch polskich wsi: jednej prawdziwej, opiewanej w literaturze, drugiej – udawanej.

Nurt wiejski w polskiej sztuce współczesnej, o którym mówi się od kilku lat, płynący bardzo wąskim strumieniem, też zaistniał głównie dzięki muzeom i galeriom w Warszawie, Krakowie czy Toruniu. Legitymizowała go chociażby wystawa „Co widać” w stołecznym Muzeum Sztuki Nowoczesnej, otwarta na początku 2014 roku i prezentująca aktualne tendencje w polskiej sztuce. Z kwerendy kuratorów, Sebastiana Cichockiego i Łukasza Rondudy, wynikało, że niektórzy młodzi artyści tworzą na wsi. Chodziło o twórców, którzy na wieś wracali po studiach, przyglądali się wsi i tzw. Polsce powiatowej z podwójnej, jakby przeczącej sobie perspektywy – tubylca, ale też wykształconego artysty, dysponującego narzędziami i strategiami sztuki współczesnej.

Chłop frasobliwy

O takim zderzeniu opowiadał pokazywany na „Co widać” film Michała Łagowskiego, który przepytywał kobiety z koła gospodyń wiejskich w rodzinnych Osicach o to, z czym kojarzy im się feminizm. W odpowiedzi usłyszał na przykład quasi-cytat z Kochanowskiego: „U nas raczej wioska spokojna”. W tym samym czasie w podróż po Polsce, z Trójmiasta do Wrocławia, udała się trójmiejska artystka Honorata Martin. Opowiadała o niej jako swoistym surwiwalu – zawieszona między strachem przed obcym i wręcz przysłowiową polską gościnnością.

Najbliżej wiejskich problemów jest Daniel Rycharski, też obecny na „Co widać”, który od jakiegoś czasu realizuje wraz z Szymonem Maliborskim objazdowy „Pomnik chłopa”. Zainspirowany grafiką Albrechta Dürera z projektem upamiętnienia wojen chłopskich z początku XVI wieku, współczesny polski „Pomnik chłopa” przypomina swą przekornością wóz Drzymały. Zamyślona postać rolnika wznosi się na podnośniku umieszczonym na przyczepce, przypominającej te używane w rozrzutnikach gnoju. Pomnik peregrynuje po Polsce jak święte obrazy czy objazdowe sklepy (bo przecież jeśli można mówić o wiejskich pomnikach, to raczej nagrobnych). Odwiedzał wsie na Mazowszu czy Małopolsce, ale zdarzało mu się też stawać przed muzeami i galeriami w Krakowie czy Warszawie, w każdym miejscu nabierając nowych, zazwyczaj politycznych znaczeń. Na festiwalu Open City w Lublinie tego lata zatrzymał się naprzeciwko figury Chrystusa Frasobliwego i tak się wspólnie, przeglądając w sobie, zamartwiali.

Ale jeśli chcieć wpisać to zainteresowanie wsią w szerszy kontekst, będzie nim na przykład pytanie: kim jest elektorat obecnej partii rządzącej? Dlaczego mieszkańcy wsi są nadreprezentowani wśród wyborców Prawa i Sprawiedliwości (ponad połowa elektoratu w ostatnich wyborach) i niedoreprezentowani w przypadku elektoratu innych partii? Jak zmieniła się wieś od czasu wstąpienia Polski do Unii Europejskiej? Jakie problemy zajmują mieszkańca wsi? Jakie wartości niesie wiejski etos? Z drugiej strony, jeśli mówimy o polskiej prowincji (i nie tylko), to z przekonaniem, że to brak dostępu do kultury i sztuki jest współodpowiedzialny za wzrost tendencji nacjonalistycznych i ksenofobicznych.

Galeria na kółkach

Takie pozytywistyczne założenia towarzyszyły idei Szalonej Galerii, która wyruszyła w Polskę z niewielką kolekcją dzieł sztuki i rozstawiała się we wsiach i miasteczkach. Czwórka artystów: Janek Simon, Kuba de Barbaro, Agnieszka Polska i jej młodsza siostra, Ewa, spędziła wakacje, jeżdżąc po Polsce z wystawą, czytelnią i plenerowym kinem.

Na pomysł wpadli zimą. Po zmianie rządów przyszłość polskiej kultury stanęła pod dużym znakiem zapytania. Gdy rząd odmawiał publikacji orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego, rosła niechęć wobec uchodźców, często podsycana nieodpowiedzialnymi wypowiedziami polityków, Polska, Simon i de Barbaro zadali sobie pytanie, co sami mogą zrobić. Do tego z wypowiedzi ministra kultury Piotra Glińskiego wyłaniał się obraz kultury narodowej, kościstej, opartej na wąskich horyzontach i jeszcze węziej rozumianej polskości. Poprzednie władze stawiały na spektakularne, medialne wydarzenia, chętnie chwaląc się sukcesami polskich artystów za granicą. Szeroki dostęp do kultury poza dużymi ośrodkami od wielu lat jest polem zaniedbań.

Środki zbierali przez stronę internetową wspieram.to, resztę dołożyli z własnej kieszeni. Udali się tam, gdzie domy kultury odpowiedziały na ich propozycję; wysłali setki maili, odpowiedzi przyszło kilka. Przejechali kraj wzdłuż i wszerz. Galeria działała jak cyrk. Jeździli karawanem złożonym z furgonetki i dwóch samochodów osobowych. Jeden z nich ciągnął niewielką przyczepę kempingową, w której mieszkali we czwórkę. Wnętrze ciężarówki przerobili na galerię. Z daleka dawało się rozpoznać duże płótno Wilhelma Sasnala. Z jednej strony zawieszali biały ekran – to kino plenerowe, z drugiej na czymś w rodzaju sceny rozciągała się dalsza część wystawy. Trafili do Bojadeł pod Zieloną Górą, Sobótki, Chełmka, Czerwonej Szopy obok Smołdzina, pod krzyżacki zamek w Reszlu i do Puszczy Białowieskiej. Ja odwiedziłem ich na pierwszym przystanku – w Lipcach Reymontowskich. Każdemu, kto przerabiał „Chłopów”, nazwa nie może być obca.

Na jednodniowy wypad za miasto namówiłem Gunię Nowik z warszawskiej galerii Pola Magnetyczne. Za Skierniewicami zjechaliśmy z autostrady i zatopiliśmy się w typowym mazowieckim krajobrazie – lśniących w słońcu łanach zbóż ciągnących się po horyzont po obu stronach wąskiej drogi. Za przejazdem kolejowym zaczynała się wieś.

Tu jako dróżnik pracował niegdyś Władysław Reymont. Potem umiejscowił w Lipcach akcję swej najgłośniejszej powieści. Wybór Lipiec Reymontowskich na pierwszy postój Szalonej Galerii był więc niemal symboliczny. Lipce z „Chłopów” to przecież kwintesencja naszych wyobrażeń o polskiej wsi – życie toczące się zgodnie z rytmem pór roku, świąt kościelnych i dosyć okrutnych reguł, gdzieś na dalekim marginesie historycznych zawirowań i wielkiej polityki. Ale nawet Reymont ten obraz wygładził – w powieści nie wspomniał przecież o przebiegającej obok Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej.

Szalona Galeria w trasie: 1. Lipce Reymontowskie 2. Bojadła 3. Sobótka 4. Chełmek

Sezon ogórkowy

Szalona Galeria rozstawiła się na parkingu w sąsiedztwie Gminnego Ośrodka Kultury Sportu i Rekreacji. Obok, pośrodku całkiem wiejskiego stawu, szumiała niepasująca tu zupełnie fontanna, zapewne zbudowana za środki unijne. Ale wieś wydawała się wymarła. Jak powiedziała napotkana lipczanka, większość miejscowych zbierała właśnie ogórki. Trafiliśmy więc w środek prawdziwego sezonu ogórkowego.

Wystawa Szalonej Galerii nie miała jasno sprecyzowanego tematu. Janek Simon mówił, że chodzi o pokazanie alternatywy, innego rodzaju spojrzenia na rzeczywistość, „sztuki jako przestrzeni, w której rzeczy wydarzają się w inny sposób”. Wysoko na rusztowaniu umieścili wielką gałkę oczną – fragment scenografii zaprojektowanej przez Aleksandrę Wasilkowską do opery „Solarize” w reżyserii Krzysztofa Garbaczewskiego. Oko ma dwie źrenicę, jedna spogląda w dół, druga – ku niebu.

Rzeczywistość odbijała się w dziełach sztuki jak w nieco krzywym zwierciadle. Na obrazie Wilhelma Sasnala z filiżanki z kawą wyrasta czarny ludzik. Na mapie Agnieszki Kurant odnaleźć można nieistniejące wyspy i archipelagi, znane jedynie z kart literatury. Bardziej poważnie robiło się w kąciku, który na własny użytek nazwałem galerią portretu polskiego. Wisieli tu obok siebie trzej mężczyźni. Pierwszy to Lech Kaczyński w jaskrawozielonym garniturze, zasugerowanym mu przez Katarzynę Przezwańską. Obok portret całkiem zwykłego mężczyzny – Aneta Grzeszykowska nie tyle go sportretowała, co stworzyła. Galerię portretu zamykał autoportret Rafała Bujnowskiego. Bujnowski wykorzystał go zamiast prawdziwego zdjęcia, gdy ubiegał się o wizę amerykańską.

Reymont

Wyjazd artystów w Polskę to pewien test, ale miałem wrażenie, że przede wszystkim test dla samych artystów – to oni bezpośrednio stykali się z odbiorcami, często niechętnymi sztuce współczesnej, nieoperującymi jej specyficznym językiem. Oprowadzając po Szalonej Galerii, artyści musieli o tej sztuce przekonująco opowiedzieć.

Na parkingu w Lipcach w ciągu dnia było raczej pusto, ale zaczepiali każdego, kto się pojawił na horyzoncie. Zapraszali do galerii i do rozmowy. Pan Mirek trafił tu z takiej łapanki. Przyjechał załatwić coś w urzędzie, a zamiast tego oglądał dzieła sztuki w galerii. Niezręcznie było mu odmówić. Mówił szczerze – w pokazywanych dziełach trudno mu było dopatrzyć się sztuki. Artystyczny wysiłek dostrzegł tylko w pracy Kurant. Rozmowa początkowo przypominała typowe starcie z laikiem, ale z czasem stoczyła się na bardziej abstrakcyjne tematy, np. jakiego koloru są uczucia.

Dla mnie i Guni, przyjezdnych ze stolicy, to Lipce okazały się oferować wiele, także artystycznych, atrakcji. Przy działającym tu Muzeum Reymonta zachwyciliśmy się dożynkową figurą Marii Panny, którą mieszkańcy Lipiec stworzyli z łanów zboża, a w lokalnej karczmie – zupą grzybową. Z artystami odwiedziliśmy też gospodarstwo pana Zbigniewa Stania. Lokalny kolekcjoner i pasjonat oprowadził nas po swojej Galerii Staroci, z którą nawet Szalona Galeria nie mogła stanąć w szranki.

Lipiecka Galeria Staroci to właściwie prywatne muzeum, w które Stań zamienił niemal wszystkie gospodarcze zabudowania. W jednym budynku – łowickie stroje ludowe i hafty, w innym – sanie i wozy, w jeszcze innym – stare narzędzia rolnicze. O każdym przedmiocie pan Zbigniew miał coś do powiedzenia. Pochwalił się ogromnym zbiorem wydań „Chłopów” z całego świata oraz pamiątek z planu filmowego – w Lipcach kręcono film i serial telewizyjny na kanwie powieści Reymonta, a on jako młody chłopak zbierał autografy aktorów i sam wystąpił jako statysta w jednej ze scen. Na pamiątkę kupiliśmy kwiaty z krepiny wykonane przez jego żonę. Chociaż na swojej trasie po Polsce Szalona Galeria święciła triumfy, w Lipcach zdawała się przegrywać z bogactwem lokalnej tradycji i historii, nawet jeśli książkowej, zamkniętej w ramy ludowości.

Bo przecież Lipce, oddalone od dużych ośrodków kulturalnych, a już na pewno od sztuki współczesnej, namaszczone są kulturą wysoką, ba! – Nagrodą Nobla.

Chłopy i pany

Tego samego lata z Mazowsza trafiłem na Sądecczyznę. Szeroko zakrojona wystawa „Pany chłopy chłopy pany”, która gościła w nowosądeckim BWA oraz tamtejszym skansenie, za punkt odniesienia brała pewien wyidealizowany obraz wsi, ten z muzeów etnograficznych i skansenów właśnie, nawet jeśli tytuł, zaczerpnięty z Wyspiańskiego, sugerowałby raczej dyskusję o spuściźnie po pańszczyźnie (zainicjowaną ostatnio m.in. książką Jana Sowy).

Skansen w Nowym Sączu mógłby posłużyć za tło idyllicznej opowieści o „wsi spokojnej, wsi wesołej”, z dworem, malowniczymi chatami, wiejską szkołą, cerkiewką, kościołem pomalowanym wewnątrz na ludowo, a nawet obozem Cyganów. Rozsiane po skansenie prace artystów czasem ten obraz dopowiadały, czasem ujawniały jego sztuczność. W wiejskiej szkole wyświetlany był film Franciszka Orłowskiego, który (w innym skansenie) nagrał firmę sprzątającą wiejską chatę. By utrzymać w niej porządek, potrzeba dziś supernowoczesnego sprzętu. Paulina Ołowska pośrodku pokoju w dworze postawiła kontrastujący z nią stół zastawiony butelkami i bibelotami – wszystko pomalowane na ten sam jaskrawozielony kolor. Zwiedzający reagowali niechęcią na tę ingerencję, bliższą bohemie niż zwyczajom wiejskiej szlachty, a przecież uzmysławiającą – podobnie jak film Orłowskiego – sztuczność całego skansenowego konstruktu.

W siedzibie nowosądeckiego BWA, na drugiej części wystawy, dwaj artyści, Karol Radziszewski i Przemysław Branas, wzięli na warsztat regionalne kolekcje sztuki ludowej i sztuki dawnej, wyciągając również z magazynów narzędzia, których przeznaczenie trudno już dziś odgadnąć bez podpowiedzi, czy stare szkolne tablice poglądowe.

Radziszewski, świeżo po długim pobycie w Brazylii, grał analogiami między wierzeniami ludowymi wymieszanymi z chrześcijaństwem w polskiej sztuce ludowej a przywiezionymi zza oceanu przykładami tamtejszych wierzeń, m.in. candomblé i umbanda. Obok rzeźbionych przedstawień świętego Jerzego pojawia się wspomnienie brazylijskiego, synkretycznego boga Oguna. Kupione w Brazylii afrykańskie tkaniny Radziszewski naciągnął na blejtramy, tworząc wzorzyste abstrakcyjne obrazy. Nagranie konkursu strzelania z bata z Żywca zestawił z indonezyjskim tańcem rytualnym. Apotropaiczne malowidło zdobiące stodołę z nowosądeckiego skansenu – białe kropki na czarnym tle, przeniesione na ścianę w galerii przywodziło na myśl Afrykę, tym bardziej że zawisły na nim m.in. afrykańskie maski.

Te niezwykle atrakcyjne wizualno-religijne analogie rozpięte między Polską, Brazylią a Afryką sprawiały, że nasze rodzime tradycje stawały się egzotyczne. Ale przypomniały mi też podejście Ericha von Dänikena, poczytnego, chociaż samozwańczego astroarcheologa, który na całym świecie dopatrywał się dowodów na swą śmiałą tezę, że u zarania ludzkiej cywilizacji stali kosmici. Z łatwością przyszło mu na przykład porównać słomiany strój Indian Kayapo do kombinezonu kosmonautów.

1. Franciszek Orłowski, Studium z pamięci, 2014 2. Julita Wójcik, Akcja w domu posła, 2016
3. Małgorzata Mirga-Tas, Wesiune thana, 2016 4. Paulina Ołowska, Stół z willi „Kadenówka”, 2016 / Muzeum Okręgowe w Nowym Sączu, Sądecki Park Etnograficzny / Fot. Piotr Droździk

Wieś spokojna

Nawet podczas tych wycieczek po sztukę za miasto, wieś wciąż wydawała się jakaś odległa. Chociaż wszyscy ze wsi pochodzimy i, wydawałoby się, świetnie ją znamy, oglądana przez pryzmat sztuki jawi się obco. Poza wzrokiem nas, odbiorców sztuki, gdzieś tam rolnicy zbierali ogórki. Na przykładzie współczesnych dzieł sztuki nie dałoby się zbudować jakiegoś obrazu wsi, nawet tego wyidealizowanego à la Wyspiański, czy wsi na progu przemian à la Redliński. Moda na tematy wiejskie, jeśli nie liczyć kilku artystów blisko z wsią związanych, okazuje się dosyć powierzchowna, rzadko podparta empirycznym doświadczeniem, odległa od rzeczywistości. Wciąż mierzymy się bardziej z pewnym obrazem wsi utrwalonym w kulturze (stąd zainteresowanie sztuką ludową) niż z jej rzeczywistymi problemami.

Tymczasem gdy do Kuleszy Kościelnych w województwie podlaskim, miejscowości, w której w ostatnich wyborach Prawo i Sprawiedliwość wygrało największą przewagą głosów, wybrała się ekipa portalu Na Temat, usłyszała, że spory o Trybunał to sprawa dla nich odległa, abstrakcyjna, a 500+ to co innego. „To zwykłe zjadacze chleba”, powiedział jeden kuleszanin o swoich sąsiadach. „Niech na całym świecie wojna (…) byle polska wieś spokojna”, jak pisał Wyspiański.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.