Oh, for a fuck
Pauline Boty malująca Dereka Marlowe'a

Oh, for a fuck

Karol Sienkiewicz

Wydobywana z niepamięci Pauline Boty jest dowodem na istnienie feministycznie uświadomionej sztuki pop. Do tego doprawionej rewolucją seksualną

Jeszcze 4 minuty czytania

Blondynka z obrazu uśmiecha się do nas nieśmiało, choć zalotnie. Jej przymrużone oczy zmieniają się w dwie grube kreski tuszu do rzęs. Takie przedśmiertne uśmiechy potrafiła posyłać jedna kobieta. MM. Za chwilę zaśpiewa „My Heart Belongs to Daddy”, „I Wanna Be Loved by You” albo inną piosenkę o potrzebie bycia kochaną i umrze we własnym łóżku. Róże w tle to może tapeta w jej sypialni.

Pauline Boty i pop-art

kuratorki: Sue Tate, Maria Morzuch, Muzeum Sztuki w Łodzi, do 18 maja 2014.

Obraz z Marilyn Monroe, „Colour Her Gone”, to serce wystawy w Muzeum Sztuki w Łodzi poświęconej jego autorce, Pauline Boty i – szerzej – pop-artowi. Prace Boty, zmarłej przedwcześnie i przez lata zapomnianej brytyjskiej malarki z lat 60., zaczęto odkurzać stosunkowo niedawno. By łatwiej było zrozumieć, w jakim kontekście rozwijała się jej twórczość, na wystawie kręcą się wokół niej mężczyźni – artyści (głównie brytyjskiego) pop-artu. Jest tu i Derek Boshier, i Richard Hamilton, i Eduardo Paolozzi, a nawet nieśmiertelna Warholowska puszka zupy Campbell.

Postać Marilyn w ten czy inny sposób wykorzystywała większość z nich, na czele z Warholem, zwłaszcza po jej samobójczej śmierci. Ale już w 1956 roku, na wystawie „This is Tomorrow” w londyńskiej galerii Whitechapel, którą uznaje się za początek brytyjskiego pop-artu (to z tej okazji Richard Hamilton wykonał słynny kolaż „Co właściwie sprawia, że nasze mieszkania są tak odmienne, tak pociągające?”), Monroe pojawiła się jako element dekoracji – wycięta z kadru słynnej sceny ze „Słomianego wdowca”, w której wywietrznik z metra podwiewa jej sukienkę, a ona kokieteryjnie się z nią zmaga. W ten sposób do sztuki szeroką ławą weszły motywy z kultury popularnej, uznawanej za niższą. U Pauline Boty, która do pop-artu doszusowała kilka lat później, Monroe nie jest jednak płaską ikoną popkultury powielaną w milionach egzemplarzy, lecz idolką, z którą artystka się utożsamia.

„Colour Her Gone”, 1962, Pauline Boty, dzięki uprzejmości Estate of Pauline Boty

Serce i róża

Jeśli interesujesz się sztuką i nazwisko Boty nie jest ci znane, nie wpadaj w panikę. Po pierwsze, to nic szczególnie dziwnego – w książkach i na wystawach gości od niedawna. Po drugie, nic straconego. Wystarczy wybrać się do Łodzi. Wystawa „Pauline Boty i pop-art” to pouczająca lekcja o utalentowanej artystce, na którą czyhają pułapki tzw. fallocentryzmu (to słowo wskazuje na to, co narzuca logikę dyskursu). Ale Boty nie reprezentowała żadnej poprawnościowej wersji feminizmu, o ile takowa istnieje. Do sztuki pop doszła przez niewielkie, zabawne, surrealizujące kolaże, których kilka pokazano na wystawie. Raz wypielęgnowana kobieca dłoń ucina sekatorem głowę podlotka z epoki wiktoriańskiej. Innym razem wydepilowana sylwetka kobiety zestawiona zostaje z naturalnie owłosioną ręką mężczyzny – a wszystko na tle koronek i reklamy farby do włosów – od brunetki po blondynkę. Późniejsze obrazy Boty zdradzają kolażową kompozycję swobodnie łączonych ze sobą motywów.

Kariera Boty rozwijała się zaledwie kilka lat. W 1961 roku wzięła udział w wystawie czterech artystów w Galerii AIA, obok m.in. Petera Blake’a. Plakat do tej wystawy oglądamy w Łodzi w jednej z gablot – każdy z artystów zamienił jedną z liter swego nazwiska w symbol. U Boty „O” to wieniec z róż, u Blake’a – „B” przechodzi w serce. Blake wystawił wtedy obraz-walentynkę dedykowaną Boty, w której miał się podkochiwać. (Potem zasłynął tym, że zaprojektował okładkę płyty Beatlesów „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”). Walentynkowe serce znalazło z kolei odbicie w pracach Boty, na przykład w obrazie z twarzą włoskiej aktorki Moniki Vitti.

W 1962 roku Boty wybrano na bohaterkę filmu „Pop Goes the Easel”, poświęconego czterem młodym artystom pop-artu. W jednej ze scen, iście Hitchcockowskim koszmarze artystki, ściga ją ubrana na czarno tajemnicza kobieta na wózku. To wtedy dostrzeżono aktorski talent malarki i od tej pory występowała w filmach, teatrze i telewizji. Jako wschodząca gwiazdka stała się też przedmiotem zainteresowania prasy kolorowej. I kto wie, może gdyby nie śmierć w 1966 roku (miała wtedy zaledwie 28 lat), stałaby się uwielbianą przez świat PB. Przypomniano ją sobie dopiero w połowie lat 90.

Pl 59 PB w Scandal 63. Ward@ 300 (1)

Pop-art w Łodzi

Brytyjski pop (w przeciwieństwie do kilku nazwisk amerykańskich) jest w Polsce raczej mało znany. Dlatego, by zaprezentować Boty jako artystkę pop, niezbędne okazało się umieszczenie jej dorobku w kontekście prac innych artystów. Musimy wiedzieć, na jakim polu się poruszamy. Tyle że niemal wszystkie prace poza dziełami Boty pochodzą z jednej kolekcji – Wolverhampton Art Gallery, gdzie odbyła się retrospektywna wystawa artystki w poprzednim roku (obie wystawy łączy kuratorka i monografistka Boty, Sue Tate). Dzieje się to niejako kosztem dorobku samej Boty, który – stosunkowo nieliczny – został tu okrojony, chociażby właśnie w porównaniu z wystawą w Wolverhampton.

Na wystawie dużo się dzieje. Urządzono ją z rozmachem. Eleganckie ścianki działowe tworzą rodzaj labiryntu, który sprawia, że prace ogląda się z przyjemnością, bez pośpiechu, z oddechem. Łatwo się tu jednak pogubić. Ograniczenie się do jednej kolekcji powoduje bowiem, że wystawa nie wszędzie się spina, a obecność niektórych prac wydaje się przypadkowa. Dla jasności obrazu warto uważnie przeczytać kuratorski tekst w folderze, a nawet książkę-katalog wystawy w Wolverhampton. Ale radziłbym też przed wycieczką do muzeum przypomnieć sobie kilka raczej dawno zapomnianych piosenek, popularnych w pierwszej połowie lat 60. – obok tych śpiewanych przez MM, także „My Colouring Book” w wykonaniu Barbry Streisand i „It’s a Man’s World” Jamesa Browna.

Z drugiej strony wystawa Boty odbywa się nieprzypadkowo akurat w Łodzi. Przez kilka dekad Muzeum Sztuki było chyba jedyną instytucją na świecie posiadającą obraz Boty w swojej kolekcji. Trzy lata przed śmiercią artystka miała pierwszą indywidualną wystawę w Grabowski Gallery w Londynie. Pan Grabowski zamiast procentu od sprzedaży zachowywał sobie po jednym obrazie z każdej wystawy. W latach 70. ofiarował swój zbiór łódzkiemu muzeum.

Widok wystawy

Listy przebojów

Tym obrazem z łódzkiej kolekcji jest „My Colouring Book” z 1963 roku, jeden z najciekawszych w dorobku Boty. Artystka podąża w nim za słowami popularnej wówczas piosenki. Mowa jest tu o specyficznej książeczce do kolorowania, ilustrującej odejście ukochanego mężczyzny. W poszczególnych partiach obrazu Boty wykonuje więc polecenia z piosenki – oczy maluje na szaro, serce na niebiesko (kolor smutku), korale, które „nosiłam zanim odszedł” – na zielono, wreszcie nieco dramatyczne słowa dotyczą przedmiotu westchnień – „Colour him gone”, czyli „Pokoloruj jego odejście” (do tego wersu nawiązywał też tytuł obrazu z MM „Colour Her Gone”).

Na przełomie 1964 i 1965 roku Boty namalowała dwa obrazy zatytułowane „It’s a Man’s World I”. I nie było już tak cukierkowo. Pierwszy z nich, nieobecny na wystawie w Łodzi, pokazuje słynnych mężczyzn – od Elvisa po Lenina, od Prousta po scenę zabójstwa Kennedy’ego. Z kolei w centralnej części jego pendant, „It’s a Man’s World II”, Boty namalowała nagie kobiety, jakby wycięte z magazynów, bezgłowe, z czarnym trójkątem kobiecego łona w centrum kompozycji.

„My Colouring Book”, 1963, zbiory MSŁ

Gdyby nie fakt, że powstały wcześniej, obrazy te można by potraktować jako ilustrację piosenki Jamesa Browna o tym samym tytule z 1966 roku. Brown śpiewał o tym, że mężczyźni wymyślili samochody, elektryczność, pieniądze, a Noe zbudował arkę, ale ten „męski świat” byłby niczym bez towarzystwa kobiety lub dziewczyny. Adamowi też się przecież nudziło samemu w raju. Wsłuchawszy się dobrze w słowa, zrozumiemy, co to znaczy „fallocentryzm”. Piosenka Browna to kuriozalny szowinistyczny hymn, chociaż nadal słucha się go z przyjemnością. (Wiele lat później odpowiedziała mu Neneh Cherry piosenką „Woman”.)

Męski świat

O tym, że Brown wyrażał opinie ogółu, Boty przekonała się wielokrotnie na własnej skórze. Artystka chętnie fotografowała się w towarzystwie swoich prac, bawiąc się kulturowymi kodami kobiecości – przyjmując półrozebrane pozy kobiet z obrazów czy udając pin-up girl przed płótnem z podobizną Jeana-Paula Belmondo. Igrała ze stereotypowymi wizerunkami kobiety. Jako malarka, autorka prac, z którymi pozowała, mogła sobie na to pozwolić. Tymczasem jedno z pism dla mężczyzn wycięło z fotografii postać półnagiej artystki, odrzucając jej obrazy, przez co na łamach niewiele różniła się od roznegliżowanych modelek. „It’s a man’s world”.

Publiczny wizerunek Boty staje się jednym z tematów wystawy – przykłady artykułów i sesji zdjęciowych wypełniają gabloty. Gdy artystka sama dochodzi do głosu, mówi z feministycznym zacięciem o tym, że emancypacja pozostała pustym hasłem. Ambiwalencję jej postaci streszcza wstęp do tekstu o niej w piśmie „Scene”: „Aktorki mają małe móżdżki. Malarze mają często długie brody. Wyobraźcie sobie łebską aktorkę, która do tego maluje i jest blondynką”. Gdyby nie ukazanie tej skomplikowanej historii, wystawie czegoś by brakowało.

Wskrzeszanie twórczości i postaci Boty to projekt feministyczny w każdym calu – jako interwencja w historyczno-artystyczny kanon. Samo jej życie dostarcza wielu możliwych odpowiedzi na pytanie zadane kiedyś przez badaczkę Lindę Nochlin: „Dlaczego nie było wielkich kobiet artystek?”. To opowieść o „instytucjonalnym seksizmie” (na studiach w Royal Collage of Art w Londynie), a potem – wypieraniu kobiet z historii sztuki przez kuratorów-mężczyzn. To wreszcie właśnie kwestia wizerunku kobiety-artystki – nie przypadkiem kilka lat temu Boty zainteresowała się Paulina Ołowska, a obie znalazły się na wystawie „Niezgrabne przedmioty” w Muzeum Sztuki Nowoczesnej, której główną bohaterką była Alina Szapocznikow. Tak rodzi się kobieca genealogia sztuki.

Ślinka cieknie

W przypadku Boty sprawa jest jednak bardziej skomplikowana. Mamy bowiem do czynienia z pop-artem. A że ten inspirował się, a czasem zlewał z kulturą popularną – reklamą, kolorowymi magazynami, kinem czy konsumeryzmem, pop artyści często reprodukowali obecny w nich wizerunek kobiety-produktu. Można było ulec wrażeniu, że kobieta jako przedmiot pożądania niewiele różni się od nowego modelu Chryslera czy odkurzacza. Niezbędny element wyposażenia kuchni równie opływowy co nowoczesny toster.

I wśród przykładów popartowej sztuki na wystawie co bardziej genderowo wrażliwym zapali się czerwona lampka. U Mela Ramosa naga dziewczyna z nogą założoną na nogę i (chyba) sztuczną opalenizną siedzi na burgerze. Ślinka cieknie. W „Studium do rzeźby” Clive’a Barkera Marilyn Monroe we wspominanej już scenie ze „Słomianego wdowca” zdaje się wyłaniać z butelki Coca-Coli niczym dżinn. A przykłady na wystawie są raczej delikatne. Wystarczy przywołać stół Allena Jonesa, swego czasu obłożonego anatemą przez feministyczną krytykę – półnagą kobietę w fetyszystycznym skąpym skórzanym stroju jako podpórkę dla szklanego blatu. Jones w Łodzi reprezentowany jest pracą bardziej soft, fetyszem są tu kobiece szpilki.

Widok wystawy

To, że Boty była pop artystką mogło przyczynić się zresztą do jej pominięcia czy późnego odkrycia przez feministyczną historię sztuki. Jeśli feministyczne badaczki interesowały się sztuką pop, to raczej chcąc ujawniać ukryte w niej stereotypy. I słusznie. Boty jednak, poruszając się w obszarze pop, czasem nieśmiało, czasem śmielej, afirmowała własną seksualność. I wydaje się, że na to swobodne kreowanie tożsamości pozwalała jej właśnie kultura popularna. (Na przykładzie tej wystawy można by przeprowadzić lekcję o feminizmie drugiej i trzeciej fali!)

Orgazm

W obrazie „5 - 4 - 3 - 2 -1” tytułowe odliczanie na górnym marginesie płótna powtarza słowa piosenki Manfreda Manna, wykorzystane w czołówce popularnego programu muzycznego „Ready, steady, go!”. Występowali w nim Beatlesi, Rolling Stonesi czy The Beach Boys, a także – jako tancerka – właśnie Pauline Boty. Czołówka programu wydaje się kwintesencją popu, pojawia się w niej i serce, i popularna wśród pop artystów tarcza (by wspomnieć obrazy Jaspera Johnsa czy Petera Blake’a). Obraz Boty łączy jej ulubione motywy – różę oraz twarz kobiety z rozwartymi ustami, a także urwane słowa, w których interpretatorzy dopatrują się zwrotu „Oh, for a fuck”. Cytat z popularnej piosenki okazuje się odliczaniem do kobiecego orgazmu. I to miejsce – nadające kobiecie aktywną rolę seksualną – jest w twórczości Boty najbardziej rewolucyjne.

Zresztą jeden z najciekawszych zakątków wystawy dotyczy właśnie rewolucji. W wielkoformatowych kolażach Joe Tilson przywołuje tu takie postaci jak Che Guevara czy Jan Palach. Na intrygującym obrazie Dereka Boshiera (znowu z kolekcji łódzkiego muzeum) logo Pepsi zdaje się zastępować słońce. Sama Boty w jednej z prac przywołuje rewolucję na Kubie, inspirując się filmem dokumentalnym awangardowego francuskiego reżysera Chrisa Markera „Cuba Si”. Nad historią Kuby (na obrazie rozsiane są różne motywy) zastanawia się tu młoda kobieta. Wcześniej Boty stworzyła też serię projektów scenografii do sztuki Jeana Geneta „Balkon”, w której rewolucja na ulicach oglądana jest z perspektywy niecodziennego burdelu. Seks łączy się tu z polityką. A inspiracje kulturą popularną spotykają się z tymi płynącymi z zaangażowanej politycznie kultury wysokiej.

I może czasem serca i ubóstwianie gwiazd filmowych trącą pensjonarskością, ale Boty proponuje inne spojrzenie na kulturę popularną już przez sam fakt, że to spojrzenie kobiety. Czasem boleśnie aktualne. I można zacząć odliczanie. 5, 4, 3, 2, 1!


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.