Wchodzę na wystawę i jakbym się ciągle znajdował na polskiej ulicy. Skądś wciąż dochodzą kościelne śpiewy. Jeszcze przed chwilą wdychałem jod – bo to Sopot, molo – a tu znowu to. Niepokornym owieczkom sierść się jeży na te dźwięki. Ale spokojnie, to tylko wystawa, wszystkie te śpiewy trzeba wziąć w cudzysłów.
Artur Żmijewski w Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie pokazuje prace z kilku ostatnich lat (2011–2014), ale tylko „Prace warsztatowe”, jak głosi tytuł wystawy. Filmy i inne odpryski powstałe jako efekt warsztatów, które przeprowadzał w różnych miejscach i z różnymi osobami. To prace zlecone, wynikające z konkretnej sytuacji. I może dzięki temu – bezpretensjonalne. Do tego zmaganie się artysty z formułą mszy świętej, tutaj też w randze warsztatu.
Makijaże
Artur Żmijewski, „Prace warsztatowe”, kurator: Adam Mazur, Państwowa Galeria Sztuki, Sopot, do 5 kwietnia 2015.
W większości to raczej nieskomplikowane filmy, pozbawione komentarza czy dialogów, często niewymagające dopowiedzeń. Wszystko rozumie się samo przez się. Kamera podąża za grupą osób wchodzących do więzienia. Rozsuwają się zbrojone bramy, by za chwilę zamknąć się za naszymi plecami. Zgrzytanie zamków. To teren zamknięty – więzienie dla kobiet, Areszt Śledczy Warszawa Grochów. Żmijewski zaproszony do przeprowadzenia warsztatów z więźniarkami, znajduje pomocników, by na chwilę, na jeden dzień, na kilka godzin, stworzyć wyrwę w więziennej rutynie. A to zaprasza kobiety do wspólnego malowania, a to do gotowania z niespotykanych w więzieniu ingrediencji, a to do przejścia zmiany wizerunku, w ruch idą makijaże, tipsy i kolorowe ciuchy.
materiały promocyjne Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie
Filmy powstają jakby przy okazji, chociaż kontynuują dobrze znaną metodę Żmijewskiego – kreowania sytuacji i obserwowania, jak zachowają się ludzie, jak rozwinie się akcja. W tym wypadku kontekst jest szczególny, bo wolnemu człowiekowi trudno jest wyobrazić sobie życie w zamknięciu. Jakieś jego skrawki zawarte są w tych krótkich filmach. Gdy kamera podąża za gośćmi zakładu, słychać jakiś harmider, operator podąża tam wzrokiem-kamerą, korytarzem biegną zdenerwowane strażniczki – ale co się tam dzieje, nie dowiemy się. Mamy tu ujęcia krojenia owoców o egzotycznych nazwach, smażenia steków i gotowania homarów – jakby humorystyczne nawiązanie do słynnej sceny z „Annie Hall” z Diane Keaton i Woodym Allenem walczących w kuchni z homarami. I tu, i tu żywe jeszcze homary trafiają do garnka z wrzątkiem. Te luksusy Żmijewski zestawia z obrazami z więziennej kuchni, hurtowego smażenia wątróbki, jakiejś brei mieszanej w ogromnych garach – sam artysta porównuje ją do paszy. Przez ten kontrast łatwiej zrozumieć odświętność sytuacji.
Innym razem, w pełnym makijażu i w mało więźniarskich ubraniach kobiety zamieniają więzienny korytarz w wybieg jak z pokazu mody. Paradują dumne, kobiece, dobrze się bawią. Wracając do cel, przechodzą jednak konieczną procedurę – gdy strażniczka otwiera drzwi, muszą się odwrócić i oprzeć rękoma o ścianę. Przedtem jednak wyraźnie wzruszona brunetka żegna się z makijażystkami, fotografem, rzuca się Żmijewskiemu na szyję. Zastanawiam się, jak mogłyby wyglądać takie warsztaty w męskim więzieniu.
Rysuję, więc jestem
Wzdłuż ściany wiszą akwarelowe rysunki. Jak po lekcji plastyki – kartki z bloku rysunkowego, jedna obok drugiej. To abstrakcje, niemal taszystowskie – plamy, rozmazania, kolorowe zacieki. Prace powstały podczas warsztatów z więźniarkami. Jedna z nich palcem napisała w farbie swoją wiadomość do świata albo po prostu oddała swój stan emocjonalny: „Fuck off”. Gdy rysunki pokazywano rok temu na wystawie „Co widać” w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, jej kuratorzy mówili o „plastyce politycznej”.
Żmijewski sięga po proste działania plastyczne. W wywiadach mówi o sztuce „bezjakościowej”. Nie liczy się efekt końcowy, ale sam akt wspólnej kreacji, jakiegoś mentalnego połączenia. Mistrzem tej metody stał się kolega Żmijewskiego, Paweł Althamer. Żmijewski przygląda mu się z nieskrywanym podziwem. Mówi o nim, że jest „jedną z nielicznych osób, które mają otwarty dostęp do »rzeki twórczości«. […] Paweł płynie w tej rzece kraulem, żabką, w lewo, w prawo, nurkuje. Kiedy się z nim przebywa, wtedy twórczość jest nieodróżnialna od życia – wszystko jest twórczością”.
Althamer na całym świecie przeprowadza „Kongresy rysowników” (ostatnio w Indiach), wcielając dosłownie w życie hasło Beuysa. Tu każdy jest rysownikiem. Rysowanie jest narzędziem komunikacji, jakby bardziej autentycznej, bardziej spontanicznej, nieskrępowanej jeszcze regułami języka. Pierwszy „Kongres” odbył się na VII Berlin Biennale w 2012 roku, którego kuratorem był Żmijewski. W 2013 roku razem urządzili kilkutygodniowe działania plastyczne w Salonie Akademii na ASP w Warszawie. Na wspólne tworzenie nie obowiązują licencje.
Plamy i zacieki
Rysowanie czy malowanie na filmach Żmijewskiego spełnia różne funkcje – w zależności od kontekstu, miejsca i osób, które zaprasza. Na filmie „Na ślepo”, pokazywanym m.in. na wystawie Żmijewskiego „Pracując” w warszawskim CSW na przełomie 2012 i 2013 roku, malowali niewidomi; skonfrontowani z własną niemocą, otwierali się, by o niej opowiedzieć. Na filmach pokazywanych w Sopocie, grupa dzieci odczarowuje Cmentarz Żydowski przy Okopowej w Warszawie. W lesie w Palmirach malują bezpośrednio na drzewach czy leśnych ścieżkach. Może intuicyjnie oddają atmosferę miejsca. Jedna z osób nazywa swą pracę „Drzewem umarłych”. Deszcz kończy dzieła – zespół prac z cmentarza pokazywany w Sopocie to właściwie destrukty, błota i szarości.
Artur Żmijewski, Pejzaż totalny, 2015, kadr z filmu
Symbolem wystawy stał się jednak wrak samochodu, który ustawiono tuż przy wejściu. Takiemu autu nie pomoże nawet warsztat samochodowy. Na wernisażu straszył jeszcze zardzewiałą karoserią. Nie był to jednak pusty ozdobnik – Żmijewski wykorzystał go przy warsztatach z dziećmi, które zorganizował w galerii. Dziś auto, niczym symbol radosnej kreacji, pokrywają kolorowe esy-floresy, plamy i imiona dzieci: Daria, Zuza, Marta, Lenka.
I tylko jeszcze przyglądam się pracom więźniarek, próbując wyczytać z nich coś poza wdzięcznym wulgaryzmem w języku angielskim. Analizuję je jak plamy Rorschacha. I nic.
Widok wystawy, fot. K. Sienkiewicz
Msza w teatrze, kościół w galerii
Żmijewski wnosi też do galerii wyposażenie kościoła, buduje ołtarz, ustawia buteleczki, otwiera księgi liturgiczne tam, gdzie trzeba; tylko drewniany krzyż, jakby nie mieścił się w niskim pomieszczeniu, spoczywa na boku przy ścianie, przypominając, że to jednak nie kościół, lecz zbiór rekwizytów. Inaczej niż w kościele, tu można przyjrzeć się z bliska – sprawdzić, co czyta ksiądz w mszale, rzucić okiem do wnętrza tabernakulum. Dzwonki aż proszą się, by nimi zadzwonić, kadzidło – by się nim zamachnąć. No i wiadomo, skąd te kościelne śpiewy.
Wszystko wygląda realistycznie – to te przedmioty posłużyły Żmijewskiemu do zbudowania ołtarza na scenie, gdy na deski teatru przenosił katolicką mszę świętą. Eksperyment zaczął się w Teatrze Dramatycznym w Warszawie (w czasach, gdy było tam miejsce na tego typu eksperymenty), a ostatnio artysta powtórzył go przy okazji festiwalu Reminiscencje w Krakowie, gdzie w rolę księdza wcielił się sam Jan Peszek. Skróconą dokumentację obu przedstawień Żmijewski pokazuje na wystawie. I jak to w teatrze, są próby, widownia zapełnia się, a po spektaklu są brawa, ukłony, kwiaty, a sala pustoszeje. A podczas przedstawienia jest niemal jak w kościele, tylko księża-aktorzy jakby jeszcze nie skazili się rutyną, a widownia (poza kilkoma klakierami) nie reaguje tam, gdzie powinna – nie wstają, nie klękają, nie biją się w piersi. Ale kto kiedyś przeszedł ten trening, nawet po latach niepraktykowania odkrywa, że zna te teksty na pamięć, a melodie wciąż dźwięczą w głowie. Jak msza w teatrze stawała się spektaklem, tak w galerii kielichy mszalne i krzyże stają się niemal dadaistycznymi ready mades, tracą swą sakralną moc.
materiały promocyjne Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie
Ze spektaklu w Dramatycznym najbardziej utkwiło mi w pamięci kazanie, które na tamtą okazję napisała Kinga Dunin. Wynosiło się z niego wrażenie, że chrześcijaństwo i współczesna lewica mają wspólne korzenie. Jezus jawił się lewakiem. Nawet zebrane na tacę pieniądze szły na samotne matki. Tego kazania nie ma w pokazywanej w PGS dokumentacji. Jest za to złowrogie kazanie z Krakowa, bliższe właściwej nauce Kościoła. Peszek grzmi i wypunktowuje, co bóg lubi, a czego nie lubi – dosłownie. To nauka współczesnego Kościoła katolickiego pozbawiona woalu, nieopakowana w bibułkę, bliska „Naszemu Dziennikowi”. Katolicy są tu ofiarami: „Każde przyjście do kościoła to katolicki coming out” (wśród moich znajomych na pewno). Matka Boska mogłaby być krakowianką czy murarką, ale już nie Rosjanką czy Cyganką. Jakkolwiek brzmiałoby to dziwnie, msza święta doczekała się recenzji. Jest w tym coś karykaturalnego. Ale na podobną karykaturę natykam się już poza galerią – oto sopockie molo, w bezpośrednim sąsiedztwie którego znajduje się galeria, okazuje się nosić imię JPII. Jego imię chwalą nieświadomi spacerowicze skąpani we wczesnowiosennym słońcu.
Formy egalitarne
Wszystko to – malowania, gotowania, msze – wydaje się niewymuszone, bez nadęcia, bez silenia się na artyzm. Nawet architektura wystawy jest niemal niewidoczna. Artysta wycofuje się ze światła reflektorów. Żmijewski mówi, że od autorstwa woli słowo „sprawstwo”. Zresztą nie on jeden wykonuje „prace warsztatowe”. Tak jak niektóre metody dzieli z Pawłem Althamerem, tak wielu artystów przekłada zlecone „prace warsztatowe” na język filmu – by wspomnieć działania z imigrantami Piotra Wysockiego czy dziecięce demonstracje Huberta Czerepoka. „Prace warsztatowe” mogłyby być wystawą zbiorową. Sam Żmijewski mówi, że „warsztat to forma egalitarna”.
Genealogii Żmijewskiego można doszukiwać się w pracowni Grzegorza Kowalskiego, u którego studiował, i słynnym zadaniu Obszar Wspólny, Obszar Własny. „Kowalski nie uczył nas samotności”, mówi Żmijewski. Jednak od wielu lat artysta krytykuje akademicki charakter działań swego nauczyciela. Na jednym z filmów zaprasza studentów uczestniczących w warsztatach Kowalskiego w CSW, by wyszli z laboratoryjnej przestrzeni i skonfrontowali się z rzeczywistością – w muzeum mierzą się z cierpliwością strażników, na ulicy – z każącym wzrokiem przechodniów. Ale warsztaty z nieartystami czy osobami nieaspirującymi do roli artysty okazują się ciekawsze. Nie trzeba przełamywać artystycznych konwenansów. Na filmach rzadko pojawia się moment, w którym Żmijewski tłumaczyłby cel tych warsztatów. Filmy z więzienia właściwie obywają się bez słów. Barwy mieszają się. Farba cieknie po kartkach papieru, a pędzel próbuje ją okiełznać, nadać kierunek.