Dziś trudno w to uwierzyć, ale gdy pod koniec lat 90. Wojciech Fangor po kilku dekadach spędzonych w Stanach Zjednoczonych powrócił do Polski, był artystą niemal zapomnianym. Dużą retrospektywę zorganizowała mu w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie Milada Ślizińska. To wtedy Fangor dokonał pierwszej próby odtworzenia legendarnej „Kompozycji przestrzennej”, uznawanej za pierwszy polski environment. Pierwotnie przygotował go w 1958 roku wraz ze Stanisławem Zamecznikiem w warszawskim Salonie „Nowej Kultury”. Dziś Fangor to artysta z jednej strony podręcznikowy, z drugiej – niebywale atrakcyjny; jego opartowe obrazy biją rekordy w polskich domach aukcyjnych.
O popularności Fangora najlepiej świadczy fakt, że w setną rocznicę urodzin artysty posypały się poświęcone mu projekty. Po dużej wystawie w Toruniu ostatniego lata przyszły wystawy w Gdańsku i Radomiu. 15 listopada, w dniu urodzin artysty, Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie zainaugurowało jego cyfrowe archiwum. Niewielką urodzinową wystawę poświęconą Fangorowi zorganizowało nawet Centrum Sztuki Współczesnej Piotra Bernatowicza w Warszawie. Każdy chce kawałek Fangorowego tortu dla siebie.
Fangor. Poza obraz
kurator: Wojciech Zmorzyński, Muzeum Narodowe w Gdańsku, do 5 lutego 2022.
Czy to rocznicowe zainteresowanie sztuką Fangora wnosi coś nowego do recepcji jego twórczości? Warto to nieskoordynowane pospolite ruszenie przeanalizować i z perspektywy sztuki Fangora, i z perspektywy polityki wystawienniczej instytucji. Problem bowiem w tym, że niewiele z niego wynika. Za chwilę nic z tych wystaw i projektów nie pozostanie. Mamy rzeczywiście do czynienia z urodzinową celebracją. Wszystkie te problemy skupia w sobie ogromna retrospektywa artysty w Muzeum Narodowym w Gdańsku, a dokładnie – w Pałacu Opatów w Oliwie.
Po obu stronach kurtyny
Kariera Wojciecha Fangora nie była typowa dla polskiego artysty. Urodzony w zamożnej warszawskiej rodzinie, jako nastolatek bywał z matką na francuskiej Riwierze, a w 1937 roku miał okazję na własne oczy zobaczyć „Guernicę” Picassa na Wystawie Światowej w Paryżu. Nigdy nie uczęszczał do akademii. Dyplom otrzymał eksternistycznie już po wojnie, nawet za okupacji mając prywatnych nauczycieli, m.in. Tadeusza Prószkowskiego i Felicjana Szczęsnego Kowarskiego. W latach 40. został cenionym socrealistą – dziś pamięta mu się zwłaszcza obraz „Postaci”, ale wtedy sukcesy święciła „Matka Koreanka”, monumentalny obraz umierającej kobiety z małym dzieckiem, ofiary wojny w Korei. Z socrealizmu Fangor wychodził przez projektowanie plakatów oraz współpracę z architektami. Ci ostatni wnieśli do sztuki Fangora zainteresowanie przestrzenią, która na zawsze pozostała kluczowym pojęciem dla jego twórczości.
Muzeum Narodowe w Gdańsku, fot. A. Rezulak
Potrafił zrezygnować z wygodnej pozycji w Polsce i wyemigrować. Przez Wiedeń, Paryż, Berlin, Bath trafił na stałe do Stanów Zjednoczonych. Tam jego twórczość nabrała prawdziwie amerykańskiego rozmachu. To rozmach znany chociażby z malarstwa abstrakcyjnych ekspresjonistów, Rothki czy Pollocka. I to dlatego amerykańskie malarstwo powinno być głównym punktem odniesienia dla jego sztuki, o czym nad Wisłą często zapominamy.
Grzegorz Kowalski, artysta o pokolenie młodszy od Fangora, który w Ameryce spędził zaledwie kilka miesięcy na stypendium, o doświadczeniu żelaznej kurtyny mówi gorzko. Na jednej ze swych prac umieścił zdanie: „Gdyby Jasper Johns urodził się gdzieś tu, robiłby co innego”. Była to smutna refleksja na temat różnych warunków pracy, problemów i politycznego kontekstu. Artyści z Europy Wschodniej nie mogli znaleźć się w głównym nurcie światowej sztuki, nawet gdyby chcieli.
Fangor był jednym z nielicznych wyjątków. Miał nawet swoje piętnaście minut amerykańskiej sławy. Brał udział w głośnej wystawie „Responsive Eye” w nowojorskiej MoMA, definiującej zjawisko op-artu. A szczytem jego kariery była indywidualna wystawa w Muzeum Guggenheima w 1970 roku. Wykładał, mieszkał na opuszczonej farmie w miejscowości Summit, a nawet – w ślad za innymi amerykańskimi artystami, jak chociażby Georgią O’Keeffe – wyjechał do Nowego Meksyku.
Był artystą, który wciąż poszukiwał. Tworzył formy przestrzenne, zmieniał formułę swego malarstwa, powracając do malarstwa figuratywnego, a jednocześnie zawsze tworząc rozpoznawalnie „Fangorowe” obrazy. Punktem wyjścia były zawsze obserwacja, badanie recepcji rzeczywiści, poszukiwanie nowych możliwości iluzji. Na przykład telewizor zainteresował go przez zniekształcenia obrazu, śnieżenia i różne niepożądane przez innych efekty wizualne. Do tego wiele jego prac zdradza poczucie humoru, bliskie chociażby Picassowi. Dożył sędziwego wieku, cały czas tworząc. Można powiedzieć, że był artystą spełnionym. I dlatego jego retrospektywy są tak odmienne od wystaw artystów, którzy całe życie spędzili w Polsce.
Muzeum Narodowe w Gdańsku, fot. A. Rezulak
Płasko to widzę
Gdańska wystawa to retrospektywa o tyle, że pokazuje Fangora z różnych okresów jego twórczości. Jednak przede wszystkim jako malarza. Szczególnie zaś podkreślony jest opartowy etap jego działalności. Sporo miejsca poświęcono również wczesnej twórczości Fangora, od lat szkolnych, przez zachłyśnięcie się sztuką Picassa, po socrealizm. Wprawdzie nie ma tu „Postaci”, ale jest i „Matka Koreanka”, a obok „Lenina w Poroninie” – inny, bardziej plakatowy portret rosyjskiego rewolucjonisty, który wydaje się umykać socrealistycznym kliszom i dominującemu wówczas modusowi realizmu. Na wystawie znalazło się też kilka plakatów – i propagandowych, i filmowych.
Największy akcent położono na płótna opartowe, te najbardziej znane, z charakterystycznymi dla Fangora gradientami, kołami i obłymi kształtami. Wyróżniono zwłaszcza kilka ogromnych prac. To w tych salach widzowie się najbardziej tłoczą i tutaj powstaje najwięcej zdjęć. Opartowa twórczość Fangora świetnie sprawdza się na Instagramie, to być może kluczowe dla jego obecnej popularności.
Wystawą w Muzeum Narodowym w Gdańsku wydają się rządzić podobne przesłanki co aukcjom w Desie. Fangor wypada płasko. Nie znajdziemy tu żadnej formy przestrzennej. Na tak poważnej, dużej i przekrojowej wystawie ten brak razi. O istnieniu rzeźb Fangora i jego współpracy z architektami dowiadujemy się jedynie z filmów dokumentalnych, puszczanych na wystawie.
Tymczasem jego nowatorstwo leżało przecież w odchodzeniu od pojmowania malarstwa jako pokrywania farbami prostokątnego blejtramu. W latach 50. podejmował się współpracy z architektami, m.in. Jerzym Sołtanem. Wspólnie ze Stanisławem Zamecznikiem przygotował zaś przełomowe i odrzucone wówczas przez widzów „Studia przestrzeni”. Sam Fangor mówił, że wchodzące w ich skład blejtramy były bardziej elementami całości niż obrazami.
Muzeum Narodowe w Gdańsku, fot. A. Rezulak
Potem wielokrotnie do tego doświadczenia powracał, zarówno w modusie abstrakcyjnym, jak i – później – figuratywnym. Jakimś echem tych doświadczeń jest pokazany w Gdańsku stół z kompletem krzeseł, pomalowany przez Fangora jeszcze w Stanach Zjednoczonych. To zabawna scenografia, w której krzesła stają się bohaterami spektaklu, ale prawdziwa gra toczy się między tym, co płaskie, a tym, co trójwymiarowe. Na podobnej grze opierały się wszystkie formy przestrzenne Fangora.
To podstawowe niezrozumienie sztuki Fangora odbija się też na wystawie w inny sposób – w niefortunnym projekcie wystawienniczym. To tym bardziej przykre, gdy przypomnimy sobie, że Fangor pracował z tak wybitnymi wystawiennikami jak chociażby wspomniany Zamecznik. Projektanci potraktowali twórczość Fangora jako rodzaj stylu czy maniery, wyciągając z niej jego charakterystyczną sygnaturę oraz mgliste przechodzenia kolorów. Okraszono nimi całą wystawę. Nie udało się ujednolicić przestrzeni, lecz do już skomplikowanej, historycznej architektury oliwskiego opactwa dodano nowe elementy, przyczyniając się do panującego tu wizualnego chaosu. Jeśli coś wprowadza tu porządek, to jest nim sama sztuka Fangora, zwłaszcza w tych salach, w których króluje wielkoformatowe malarstwo z lat 70.
Kosmos
Wystawa w Muzeum Narodowym w Gdańsku pokazuje więc Fangora w większości bardzo dobrze znanego, takiego, jakiego można poznać, śledząc aukcje w Desie.
Na szczęście znalazł się tutaj jeden wyjątek. W najciekawszym fragmencie ekspozycji zerwano z chronologią całości, by położyć akcent na astronomicznych pasjach Fangora. Wszak artysta pierwszą lunetę skonstruował jeszcze jako gimnazjalista. Obok domu na opuszczonej farmie w Summit zbudował nawet obserwatorium astronomiczne. Wszystko dla pasji oglądania nieba i ciał niebieskich. Jak sam mówił, nigdy nie miał ambicji naukowych, astronomia interesowała go głównie dla wrażeń wizualnych. W ten sposób podchodził do aparatów astronomicznych i lunet – ciekawiły go na przykład rozszczepienia kolorystyczne, moment nastawiania ostrości narzędzi optycznych.
Zgromadzono tu prace Fangora różnie do tych astronomicznych aspiracji nawiązujące, m.in. wczesne obrazy, na których rysował szklane soczewki, portret Kopernika czy mniej znane, fascynujące płótno „Świat”, rodzaj kosmogonicznej wizji przedstawionej z lekkim przymrużeniem oka. Uwagę zwracają też rysunki z zaćmienia słońca, które Fangor obserwował wraz z żoną na plaży w Meksyku. Zasłonięte księżycem słońce staje się wielkim Okiem Opatrzności.
Szkoda tylko, że nie dokonano próby uczynienia z astronomii klucza do zrozumienia całej twórczości Fangora, zwłaszcza tej opartowej. Sala z kosmicznymi obrazami i rysunkami w Gdańsku jest zaledwie przypisem.
Muzeum Narodowe w Gdańsku, fot. A. Rezulak
Urodziny
Problem z rocznicami często polega na tym, że zatrzymują się na celebracjach. Świadczy o tym katalog wystawy w Gdańsku, w którym poza krótkimi tekstami kuratora, zapowiadającymi poszczególne części wystawy, nie znalazło się prawie nic, czego nie byłoby już we wcześniejszych poświęconych mu publikacjach (np. monografii wydanej kilka lat temu przez wydawnictwo Skira).
Jednak jeszcze bardziej pozbawiona ambicji jest wystawa w Zamku Ujazdowskim, która poza podkreśleniem, że Fangor ma urodziny, i przypomnieniem, że kiedyś w CSW wystawiał, nie wnosi zupełnie nic. Prześcigające się w Fangorowych projektach instytucje już wiedzą, że warto Fangora pokazywać, ale jakby nie wiedziały jeszcze dlaczego.
Jest od tego jeden wyjątek. Podczas gdy Muzeum Narodowe w Gdańsku nie potrafi nawet wydać katalogu z prawdziwego zdarzenia, Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie w setną rocznicę urodzin artysty upubliczniło jego bogate archiwum oraz odsłoniło rzeźbę „MSzN”, którą Fangor zaprojektował specjalnie dla muzeum pod koniec życia. Rzeźba na kilka dni stanęła pod Pałacem Kultury. Fangor odszedł w niej od przestrzenno-literniczych zabaw znanych z wcześniejszego cyklu „Sygnatury” i obrał nowy, typograficzny kierunek.
Archiwum Fangora to zaś prawdziwa kopalnia wiedzy. Artysta był skrupulatny, zachowywał korespondencję, dbał o swój dorobek. Już to, co zostało udostępnione, rzuca nowe światło na jego twórczość. Przede wszystkim zaś pokazuje Fangora w bogatej różnorodności. Po nawet pobieżnym przejrzeniu zgromadzonych na stronie materiałów widać, jak wiele można na tej wiedzy zbudować i jak wiele wystaw Fangorowi zorganizować.
Muzeum Narodowe w Gdańsku, fot. A. Rezulak
Kolejki po sztukę
Wystawy Fangora wpisują się też w inny trend w naszych muzeach narodowych w ostatnim czasie – celowania w projekty, które przyciągną do muzeów tłumy widzów. Najlepiej, jak przed gmachami ustawią się kolejki, znęcone obietnicą czy to wielkiego nazwiska, czy to lajków. Muzeum Narodowe w Warszawie najpierw kusiło ekspozycją nowo zakupionych rysunków Chagalla (co w żadnym szanującym się muzeum na Zachodzie nie byłoby wydarzeniem tej rangi). Okazało się jednak, że równie popularny co Chagall jest nasz rodzimy Witkacy. Muzeum Narodowe w Krakowie postawiło z kolei na wciąż popularną Tamarę Łempicką, chociaż jej wystawa składa się z zaledwie kilku obrazów. Popularność nazwisk artystów podkręcana jest dodatkowo gagami w mediach społecznościowych. I (pozorny) sukces gotowy.
Fangor to co innego. Nawet przy niedociągnięciach wystawy w Gdańsku jak mało który artysta nadaje się na blockbustera. Był artystą totalnym. Do dziś imponuje swoim rozmachem. Ale jak pokazuje archiwum udostępnione przez MSN, wokół niego jeszcze wiele do zrobienia i odkrycia. Jednak instytucje muszą stawać na wysokości zadania i nie spłaszczać recepcji jego sztuki, bo to już się dzieje i na rynku sztuki, i na Instagramie. Fangor to dużo więcej niż płótna z pulsującymi kolorowymi kołami. A i w nich samych można wiele doczytać. Jestem przekonany, że za kilka lat odkryjemy Fangora raz jeszcze.