W 2009 roku Paweł Althamer zabrał swoich sąsiadów z bloku na wycieczkę złotym samolotem do Brukseli. Wszystkich przebrał w złote kombinezony. Spektakularną akcją „Wspólna sprawa” świętowaliśmy dwudziestą rocznicę wyborów kontraktowych i końca komunizmu w Polsce. Zdjęcie złotego tłumu zwykłych Polaków na płycie lotniska w Brukseli znalazło się na okładce prestiżowego „Artforum”.
Do Brukseli poleciał też Jacek Adamas, przyjaciel Althamera, artysta i aktywista. Bynajmniej nie fetował jednak sukcesów dwóch pierwszych dekad III RP. Adamas mieszka z rodziną w popegeerowskiej wsi Worławki na Warmii, gdzie miał okazję obserwować inne oblicze transformacji. Gdy w jego ręce trafił numer „Artforum” ze „Wspólną sprawą”, na tylnej okładce magazynu jako antytezę nakleił zdjęcie wraku tupolewa ze Smoleńska.
Rozkraczone pismo ujawnia skrajnie odmienne spojrzenia na Polskę: świętujące sukces III RP (i neoliberalnego kapitalizmu) oraz opłakujące nieudolność państwa. Adamas nazwał „Wspólną sprawę” – „lotem Midasa”. Midas był głupcem, miał ośle uszy; jego pociąg do złota zemścił się na nim w brutalny sposób. W Polsce niezadowoleni wpadli w ręce populistów. Przed wyborami Adamas wywiesił na swym domu w Worławkach plakat Beaty Szydło.
„Robiąc użytek. Życie w epoce postartystycznej”, kuratorzy: Sebastian Cichocki, Kuba Szreder.
„Chleb i róże. Artyści wobec podziałów klasowych”, kuratorzy: Łukasz Ronduda, Natalia Sielewicz.
„Po co wojny są na świecie. Sztuka współczesnych outsiderów”, kuratorzy: Katarzyna Karwańska, Zofia Płoska.
Wszystkie wystawy odbywają się w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, do 1 maja 2016.
Przerobione „Artforum” znalazło się na wystawie „Chleb i róże” w Muzeum Sztuki Nowoczesnej, jednej z trzech ostatnich ekspozycji w pawilonie Emilia, którego los wydaje się przesądzony – długo nie postoi. MSN żegna się z modernistycznym pawilonem. Historia kilku ostatnich lat budynku to stopniowe interwencje odsłaniające jego urok. Jeszcze gdy funkcjonował tu dom meblowy, Muzeum namówiło go do usunięcia z fasady szmaty reklamowej. Na koniec zrezygnowano ze ścian działowych, światło wypełnia całą Emilię. To piękny oddech przed śmiercią budynku, mimo że ta otwartość przestrzeni nie zawsze ułatwia zwiedzanie.
Ale to otwarcie następuje w momencie nie tylko lokalowej niepewności. Mam na myśli ciągłą niewiadomą, jaki los spotka galerie i muzea ze strony ministra Piotra Glińskiego. Już wiemy, że muzea nie dostaną dotacji na powiększanie kolekcji. Czy będą w stanie kontynuować bieżącą działalność? Czy nastąpi próba ich przejęcia przez nową ekipę, jak to miało miejsce z telewizją publiczną i stadninami koni arabskich? Czy PiS sięgnie po rozwiązania zastosowane wobec kultury przez Fidesz na Węgrzech? Ile z tego, co udało się zbudować w ostatnich latach, ocaleje? Rekordowe otwarcie w MSN (w ciągu jednego wieczoru Muzeum odwiedziło prawie 4 tys. osób) miało coś z bachanalii. Były gołe torsy męskie i damskie.
Wszystkie trzy nowe ekspozycje wyrastają ze wspólnego pnia. Chodzi o poszerzanie pola sztuki. I tak „Chleb i róże” skupia się na relacjach ekonomicznych i tym, jak sztuka jest w nie uwikłana; jak próbują sobie z tym uwikłaniem radzić artyści. „Robiąc użytek” to wystawa o przechodzeniu ze sztuki do życia i z powrotem. Wreszcie wystawa „Po co wojny są na świecie” pokazuje artystów samozwańców, artystów amatorów, outsiderów robiących sztukę z wewnętrznego przymusu.
Kapitał w XXI wieku
Intelektualne zaplecze wystawy „Chleb i róże”, kuratorowanej przez Łukasza Rondudę i Natalię Sielewicz, stanowią głośne lektury z ostatnich lat: „Kapitał w XXI wieku” Thomasa Piketty’ego, publikacje Immanuela Wallersteina, a na polskim gruncie – Andrzeja Ledera czy Jana Sowy. Ten ostatni zresztą służył kuratorom radą i streścił ten intelektualno-badawczy kontekst w kilku plakatach, zaprojektowanych przez Michaela Oswella. Na nierówności społeczne i rosnącą rolę kapitału nakłada się tu kwestia sztuki jako symptomu współczesnej kondycji świata. Artyści z jednej strony „flirtują” z elitą, spośród której rekrutują się klienci galerii i dobroczyńcy muzeów, z drugiej – sami dążą do emancypacji, wspierają mniejszości, krytykują neoliberalizm. Kuratorzy za Pierre'em Bourdieu nazywają artystów „zdominowaną częścią klasy dominującej”.
„Im większy rozziew między bogatymi i biednymi, tym wyższe ceny na rynku”, zauważa artystka Andrea Fraser w tekście „1% to ja”, który można przeczytać na wystawie. Przypomina, że działania świata sztuki są często wspierane przez te same mechanizmy, które generują nierówność. Artystka kieruje też postulat do muzeów: „Zamiast zwracać się do kolekcjonerów po wsparcie zakupu dzieł sztuki w groteskowo rozdętych cenach, europejskie muzea powinny odwrócić się od rynku sztuki, a także sztuki i artystów, których on waloryzuje”; „Niech kuratorzy, krytycy i historycy sztuki, a także artyści wycofają z tego rynku swój kapitał kulturowy”. Na razie cały świat sztuki stoi w rozkroku. O tym rozkroku mówi też tytuł wystawy, pochodzący z robotniczej piosenki, „Chleb i róże”.
Wystawa pokazuje w większości artystów, którzy starają się sobie radzić z tym rozkrokiem. Na różne sposoby. Na przykład ujawniając swoją pozycję, właśnie jak Andrea Fraser. Li Liao zatrudnia się w chińskiej fabryce produkującej m.in. urządzenia dla firmy Apple, a za zarobione pieniądze kupuje iPada Mini. Andrew Norman Wilson zatrudnia wirtualnego asystenta z Azji (popularna metoda outsourcingu), by dowiedzieć się o jego warunkach pracy.
Najwyraźniej to uwikłanie widać w działalności Renzo Martensa. Martens bezwstydnie wykorzystuje neoliberalne mechanizmy rządzące sztuką i swoją uprzywilejowaną pozycję na rynku sztuki. Rzeźby powstałe w zorganizowanym przez siebie domu kultury w Kongu odlewa w czekoladzie (kakao to główny produkt eksportowy Konga) i sprzedaje na rynku sztuki. Zyski wracają do Afryki. Jednak my na wystawie wciąż podziwiamy te kosztowne cuda z czekolady. A tuż obok – zrekonstruowaną przez Rafała Jakubowicza metalową płytę, niewielkie podwyższenie wykorzystywane na wiecach robotniczych w Zakładach Cegielskiego w Poznaniu. To właśnie ten rozkrok.
Sztuka i tym podobne
Kuratorzy drugiej z wystaw, „Robiąc użytek”, Sebastian Cichocki i Kuba Szreder, stawiają tezę, że żyjemy w epoce postartystycznej, której nadejście przed kilkoma dekadami wieścił Jerzy Ludwiński. Wystawę obrasta siatka teoretyczna – na dzień dobry dostajemy zestaw pojęć, którymi następnie kuratorzy operują w długich podpisach do poszczególnych „raportów”, przykładów wykorzystywania „kompetencji artystycznych”.
Nie jest to bowiem wystawa dzieł sztuki, to raczej projekt, który pokazuje, jak różnorodne mniej lub bardziej sformalizowane organizacje czy jednostki wykorzystują sztukę (i tym podobne) dla celów pozaartystycznych, lub na odwrót – jak osoby niezwiązane ze sztuką sięgają po „kompetencje artystyczne” w swoich działaniach, by uczynić je bardziej efektywnymi lub efektywnymi inaczej. Mówiąc krótko, w różnorakiej działalności aktywistycznej, politycznej, społecznej kuratorzy szukają „współczynnika sztuki”. Wychodzą więc z pola sztuki tylko na niby. W gruncie rzeczy cały czas jej pierwiastki śledzą. To ona, chociażby w cudzysłowie, jest wspólnym mianownikiem wszystkich „raportów”.
Wszystko tu jest na kółkach, wszystko można przesunąć, to najbardziej dynamiczny i zmienny projekt w Muzeum. Poznajemy tu sytuacje, w których artyści instrumentalnie wykorzystują swoją artystyczną autonomię. Jak Peter von Tiesenhausen, Kanadyjczyk, który skutecznie odstraszył firmę budującą rurociąg ze swojej posesji, deklarując to miejsce jako swoje dzieło sztuki. Albo Gulf Labour Coalition, ruch walczący o poprawę skandalicznych warunków pracy na budowach filii słynnych muzeów, Guggenheima czy Luwru, w krajach Zatoki Perskiej. Do głoszenia swoich poglądów wykorzystują chociażby wystawy – ich postulaty pojawiły się m.in. na ostatnim Biennale w Wenecji. Tania Bruguera tworzy nawet całe archiwum takich „użytecznych” artystów i projektów.
Mam większe wątpliwości co do doszukiwania się „kompetencji artystycznych” i „współczynnika sztuki” poza samą sztuką. Na przykład Tools for Action buduje dmuchane klocki, które łatwo mogą posłużyć do stawiania oporu podczas protestów. Andrzej Haręza tworzy specjalny przyrząd do robienia hałasu na manifestacjach (tyle że przypomina niektóre rzeźby Jerzego Beresia). Albo zjawisko brandalizmu – umieszczania w przestrzeni publicznej antyreklam, tu reprezentowane przez plakat zaprojektowany przez Jonathana Barnbrooka, który w imieniu koncernu Volkswagen i w kontekście afery z nim związanej mówił „We’re sorry that we got caught” (Przepraszamy, że daliśmy się złapać).
Współczynniki
Porównując lub przypisując te działania do sztuki, możemy po drodze zatracić ich sens. Bo nawet jeżeli żyjemy w epoce postartystycznej, to funkcjonujemy też w ramach dosyć ekskluzywnego klubu, a Muzeum jest dysponentem zaproszeń. Mimo niektórych proroctw, bańka rynku sztuki nie pękła. A bardziej niż „do czego” ta sztuka czy niesztuka jest używana, kuratorów interesują zmienne losy statusu dzieła sztuki. W efekcie nie wiadomo więc do końca, o czym jest ta wystawa: o grach sztuki i niesztuki czy o użytku?
Wiele prac między wystawami „Chleb i róże” oraz „Robiąc użytek” można by zamieniać miejscami. Ale, co zaskakujące, kuratorzy obu ekspozycji stawiają zgoła odmienne tezy. Gdy Cichocki i Szreder pokazują, jak poza polem sztuki można z powodzeniem wykorzystać „kompetencje artystyczne”, Ronduda i Sielewicz piszą, że „Awangardowe marzenie o twórczości, która przekraczałaby granice między sztuką a życiem, wydaje się przebrzmiałym mitem”.
I znowu, paradoksalnie, to wystawa „Robiąc użytek” ma właściwości zgoła upupiające. Pokazuje się tu na przykład kilka prac z kolekcji Salvage Art Institute (SAI), organizacji, która zbiera prace wycofane z obiegu przez ubezpieczycieli, uznawane za kategorię „No Longer Art”. Na przykład obrazy Sasnala „Eksplozja I” i „Eksplozja II” (2001), które zostały uszkodzone przez wodę. Ubezpieczyciel wypłacił odszkodowanie, a obrazy zabrał do magazynu. Teraz możemy je oglądać w muzeum, ale jako nie wiadomo do końca co. Oficjalnie Sasnal to już nie jest, jako taki nie mógłby zostać sprzedany. Ale przecież to wciąż płótna, na których malarz coś namalował. Ja nie widzę różnicy.
Na wystawie „Robiąc użytek” te obrazy ilustrują złożony status współczesnego dzieła sztuki, uwikłanego w skomplikowane reguły prawne i sieci interesów, wpisują się w intelektualną układankę kuratorów (SAI uznaje „stwierdzenie, że obiekt jest już niesztuką za symetryczne odwrócenie stwierdzenia, że każdy obiekt może być sztuką”). Gdyby jednak przesunąć je piętro niżej, na wystawę „Chleb i róże”, byłyby krytycznym komentarzem do traktowania sztuki jako inwestycji, rynku sztuki jako rynku towarów luksusowych.
Na „Robiąc użytek” większość obiektów i „raportów” czuje się obco, nawet jeśli Muzeum podwyższa ich „współczynnik widoczności”. Bo Muzeum w ogóle nie potrzebują. Są tu wciągnięte w strategie kuratorskie. To kuratorzy, narzucając język, egzekwują swoją władzę dyspozytorów… jednak nadal sztuki.
Cios w policzek
Trzecia z wystaw, „Po co wojny są na świecie”, kuratorowana przez Katarzynę Karwańską i Zofię Płoską, staje okoniem wobec dwóch poprzednich. Kuratorki poszukiwały artystów, którzy funkcjonują poza obiegiem instytucjonalnym świata sztuki, takich, którzy zaczęli tworzyć z wewnętrznej potrzeby. Ale ich twórczość to już coś więcej niż „plastyka”; wymykają się kategoriom sztuki ludowej czy naiwnej. To tak zwani artyści outsiderzy. W tej dość pojemnej kategorii mieszczą się aktywiści na własną rękę, osoby umysłowo chore, więźniowie... Łatwo dać się im uwieść.
Kuratorki interesowały takie postawy, które są w jakiś sposób krytyczne, chcą wpływać na rzeczywistość. Daniel Stachowski, autor trochę nieudolnych rysunków satyrycznych o ostrym lewicowym zacięciu, mówi w wywiadzie, że „faceci pokroju Balcerowicza boją się niezależnych artystów”. O sobie dodaje: „Komentuję rzeczywistość, która mnie otacza. Mam otwarte oczy. (…) Sztuka ma zmuszać do myślenia. Jest jak cios w policzek. Jak się dostaje taki cios, to się w końcu zaczyna myśleć”. Ale krytyczna jest również tajemnicza Pisarka M.H., kobieta przyłapana 18 lutego 2014 roku przez krakowskich strażników miejskich, gdy rysowała kredkami na murze Sukiennic. Obok rysunku napisała: „Jestem królikiem doświatczalnym bez mojej zgody”.
Jest tu miejsce i na schizofreniczkę-mistyczkę Marię Wnęk, i skazanego na dożywocie samouka Radosława Perlaka, który mówi, że „Sztuka to jedyne, co po mnie i po nas pozostanie” (na razie namalował hiperrealistyczny portret Tracey Emin). I na Tomasza Machcińskiego tworzącego zwariowane autoportrety w klimacie witkacowskich grymasów, i na erotyczne autoportrety Mariana Henela w przebraniu pielęgniarki.
W większości przypadków integralną częścią prac jest tekst – to komentarze do obrazów, wizje, satyra polityczna, a nawet czysty aktywizm. Jak w przypadku Stanisława Grabarczuka, który ozdabia swój dom pisanymi na czarnych tablicach hasłami, krytykującymi polską transformację: „W dupie mam rząd / nie wyjadę stąd”. Władysław Matlęga, który ma już ponad 70 lat, a maluje od niecałych dziesięciu, w swoich kolorowych obrazach na dykcie komentuje polityczne wydarzenia: „Dał odpowiedź Katyń tak jak naruszony wulkan”. U Iwony Mysery tekst zamienia się w natrętny enigmatyczny kod, nie do odszyfrowania pewnie nawet dla samej autorki.
„Po co wojny…” stanowi dopowiedzenie wystawy „Robiąc użytek”. To – używając terminologii tej drugiej wystawy – postawy zaangażowane, z dużym nasyceniem „współczynnika sztuki” oraz o dużych „kompetencjach artystycznych”. Dlaczego więc na „Robiąc użytek” się nie znalazły? Przecież outsiderzy dowodzą, że splot życia i sztuki jest jak najbardziej możliwy. Nierzadko stawiają sobie cele polityczne. Tutaj jednak powstaje specjalnie dla nich osobna kategoria, z punktu widzenia Muzeum – silniejsza.
Rozkrok
Wystawy świetnie ilustrują rozkrok Muzeum, które miało realizować koncepcję muzeum krytycznego Piotra Piotrowskiego i wydawało się, że to robi. Instytucja chce być blisko rzeczywistości, reagować na wydarzenia społeczno-polityczne, a czasem nawet je antycypować. By to robić rzetelnie – podkreślał Piotrowski – muzeum najpierw samo musi się określić, opisać, zdefiniować; krytyczność instytucji miała polegać na nieustannej autoanalizie. Tymczasem od paru miesięcy żyjemy w zmienionej rzeczywistości i taka autoanaliza musi ją uwzględniać. Przygotowując te trzy wystawy, MSN najwyraźniej antycypowało rozwój wypadków. Bo czy faktycznie oczekujemy od publicznych instytucji, że otwarcie wystąpią przeciwko obecnemu rządowi?
Na wystawie „Chleb i róże” możemy odnaleźć diagnozę źródeł niezadowolenia społecznego, które umiejętnie wykorzystują populiści. Figurą tego niezadowolenia w Polsce jest wspomniany na wstępie Jacek Adamas, który spokojnie pasowałby do każdej z trzech wystaw: jako artysta zaangażowany, jako outsider, jako aktywista wykorzystujący „kompetencje artystyczne”. Adamas jak mało kto „robi użytek” i płynnie przechodzi od sztuki do życia, od życia do sztuki. Zajmuje się nierównościami społecznymi, sam czuje się wykluczony, ale na swoich sztandarach nosi „żołnierzy wyklętych”, jakby to od nich zależała nasza przyszłość.
Może to jest właśnie zadanie Muzeum, by te dwie kwestie oddzielić? I właściwie się to dzieje. Nawet Adamas występuje tu jako oburzony obywatel, krytyk transformacji, ale już nie jako autor świni z kolorowych kwiatów, ironicznego (i homofobicznego) komentarza do „Tęczy” Julity Wójcik.
Dla MSN jest to więc moment szczególny. Deweloper, właściciel Emilii, postawi na jej miejscu wieżowiec. Emilia i rykoszetem Muzeum padają ofiarą typowych neoliberalnych procesów. Gdy przyjrzeć się bliżej, to te same procesy, które już wiele lat temu uderzyły w Worławki. Jednak Adamas jest raczej outsiderem świata sztuki, zazwyczaj działa na nielegalu, na własną rękę, z poczucia potrzeby i sprawiedliwości społecznej. A Worławki to nie to samo co MSN.
Dotychczas MSN z każdą wystawą próbowało tworzyć nowe paradygmaty. Czasami można odnieść wrażenie, że wszystko dzieje się tu na psychotropach. Kuratorzy chcą przegonić teraźniejszość. Muzeum raz się kruczy, raz się wydyma. Raz skupia się na artystach, próbując mapować pole sztuki i zmieniać kanony, to znowu udowadnia, że jako instytucja jest samowystarczalne, a sztuka się skończyła. Trzy wystawy zamykające działalność MSN w Emilii to mieszanka obu faz, rodzaj zadyszki, schizofrenii.
Tymczasem Muzeum już zapowiedziało powstanie nowej tymczasowej siedziby. Składany budynek, wcześniej wykorzystywany do celów wystawienniczych w Wiedniu i w Berlinie, ma stanąć na początku przyszłego roku na Powiślu. Będzie to otwarcie nowego etapu w dziejach Muzeum, wciąż tymczasowego. Pytanie jednak brzmi: jak Muzeum definiuje obecnie swoją misję? Bo nie ma tu już mowy o modernizacji, która była muzealnym hasłem jeszcze kilka ostatnich lat. Więc co? Przetrwanie?