„We don’t need another hero”, śpiewała kiedyś Tina Turner. Gabi Ngcobo, główna kuratorka 10. Berlin Biennale, powtarza za nią te słowa w tytule imprezy. Nawet dziś Tina Turner śpiewająca te słowa brzmi buńczucznie. Ngcobo dopowiada: nie potrzebujemy bohaterów, proroków, nie potrzebujemy wielkich idei, nie potrzebujemy utopii. I rzeczywiście takowych na wystawie nie znajdziemy. Ale Ngcobo, wraz z międzynarodowym teamem kuratorów, idzie dalej. Unika jakichkolwiek stwierdzeń. Wiadomo, czego nie potrzebujemy, nie zawsze wiadomo, do czego dążymy.
Tegoroczne biennale w Berlinie jest celowo skromne, daleko mu do skali i rozmachu Documenta czy biennale w Wenecji. Ale także poprzednich edycji Berlin Biennale. Całość mieści się w trzech lokalizacjach: KunstWerke, organizatora biennale, Akademie der Künste oraz ZK/U (Zentrum für Kunst und Urbanistik). By zobaczyć całość, wystarczy jeden dzień. Do tego, jak na tak mało rozbudowaną wystawę, BB10 okazuje się też mało spójne. Powracają problemy spadku po kolonializmie czy współczesnego feminizmu, ale żaden z tematów nie jest potraktowany radykalnie. Nikt nie organizuje rewolucji, raczej obserwujemy stan rzeczy. Temperatura BB10 jest letnia, mimo że na wystawę składają się świetne prace.
Zmierzch bohaterów
Dlaczego wielkie idee są groźne, tłumaczy instalacja Heby Y. Amin, w której rozwija ona swój projekt „Operation Sunken Sea”. Oto Afryka i Europa mają zostać połączone w jeden kontynent przez wysuszenie Morza Śródziemnego. Amin fotografuje się jak dziewiętnastowieczny podróżnik przy ogromnym biurku w otoczeniu map. Oglądamy ją też na konferencji, przemawiającą jako liderka zjednoczonej Europy, jakby decyzja o osuszeniu Morza Śródziemnego już zapadła.
We don’t need another hero
10. Berlin Biennale, kuratorka: Gabi Ngcobo, Berlin, różne lokalizacje, do 9 września 2018
Na jej instalację składa się jednak szereg innych ekranów, na których obecni i dawni liderzy polityczni wykładają swe geopolityczne pomysły, od Mussoliniego, przez Chruszczowa i Erdoğana, po przywódcę Chin Xi Jinpinga wychwalającego swą inicjatywę Pasa i Szlaku, nowego jedwabnego szlaku. Amin jednak drwi z polityków. Chiny przeszły już do realizacji flagowej idei Xi, ale jej pomysł jest celowo przerysowany. To kolejna utopia, której – jak twierdzą kuratorzy BB10 – nie potrzebujemy.
Jeszcze bliżej kuratorskiej koncepcji będzie instalacja Dineo Seshee Bopape w największej sali KW. W miejscu, gdzie zazwyczaj prezentowane są najbardziej spektakularne prace, oglądamy efektowną ruinę. Salę wypełnia gruz, powalone kolumny, zwały pomarańczowych cegieł, wszystko w pomarańczowej poświacie, co nawiązuje do występu Niny Simone z 1976 roku, wyświetlanego na niewielkim ekranie. Z sufitu kapie nawet woda do rozstawionych wokół kubłów. Bopape zaprosiła do udziału innych artystów. Przy schodach wisi ogromna kula ze zgniecionej tektury Jabu Arnella. Lachell Workman wyświetla zaś na tiszercie napis „Justice for _____”. Każdy sam może uzupełnić to zdanie. Jeden tiszert to za mało, by zmieścić wszystkich, którzy potrzebują sprawiedliwości. Ale w kontekście biennale to również symbol nieobecności bohatera.
Niemcy – Haiti
Chociaż biennale w wielu miejscach dokonuje geograficznych przetasowań, punktem odniesienia wydaje się jednak wciąż Zachód – Europa i Stany Zjednoczone. Jakby do Zachodu właśnie większość z prac była adresowana. Wprawdzie w jednym z wywiadów Ngcobo powtarza, że kuratorowane przez nią biennale „nie jest postkolonialne, bo wszyscy jesteśmy postkolonialni”, jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że to właśnie postkolonialne warunki dyktują główne wątki wystawy i co krok pojawiają się prace analizujące relacje między centrum i peryferiami, większością i mniejszościami.
Na jedną z głównych artystek BB10 urasta Firelei Baez, amerykańska artystka urodzona w Dominikanie. To Baez nadaje ton części wystawy mieszczącej się w Akademie der Künste. Na trawniku przed budynkiem Akademii stanęła jej rzeźba – sztuczna ruina, replika fragmentu dziewiętnastowiecznego pałacu Sans-Souci z Haiti, który sam naśladował osiemnastowieczny niemiecki pałac Sanssouci. Gdy niemiecki pałac wciąż przyciąga turystów, ten na Haiti jest ruiną. W innych pokazywanych jej pracach, obrazach i serii rysunków na mapach, temat kolonialnego bagażu Karaibów powraca jeszcze bardziej dosadnie. W holu Akademii Baez umieściła w rokokowej sztukaterii portret czarnoskórej kobiety.
Thierry Oussou tworzy fikcyjną archeologię. U benińskiego rzeźbiarza zlecił wykonanie tronu należącego do ostatniego króla Dahomeju, Béhanzina, który walczył przeciwko kolonizacji swego kraju. Oryginał znajduje się we Francji, która pod koniec XIX wieku pokonała Dahomej, jedno z ostatnich tradycyjnych afrykańskich królestw, zagrabiając też tron. Swą kopię Oussou zakopał w rodzinnej Alladzie, by jakiś czas później przeprowadzić wraz ze studentami archeologii i historii profesjonalne wykopaliska.
Problem kolonialnego spadku europejskich i amerykańskich muzeów podejmuje również w swym filmie. Sondra Perry, łącząc go z amerykańską koszykówką i grami komputerowymi. Bo nawet w nowojorskim Metropolitan Museum of Art Afroamerykanie mogą się poczuć nieswojo. Tymczasem właśnie w Hamburger Bahnhof, berlińskim muzeum sztuki nowoczesnej, trwa ogromna wystawa przewartościowująca berlińskie kolekcje sztuki – wciąż niewystarczająco radykalnie, ale tak, by na nowo napisać historię sztuki, m.in. bez europejskiej dominacji.
Intymne ustawienia
Jeśli jednak unikamy bohaterów i idei, pytanie brzmi raczej – jak utrzymać się na powierzchni. Co jeszcze da się z tego bałaganu uratować, na czym budować przyszłość. Tu odpowiedzią będą artystyczne introspekcje – spojrzenie na ciało, pamięć czy własną tożsamość. Nie wielkie pytania i próby odpowiedzi na nie, lecz studia przypadków i indywidualne historie.
Tu pierwsze skrzypce grają artystki. Fabiana Faleiros w podziemiach KW urządziła Mastur Bar, swój flagowy projekt. To miejsce adoracji kobiecej masturbacji (mężczyzn przecież nie trzeba zachęcać). W niemal darkroomowych klimatach można tu posłuchać piosenek, siedząc na pufie przypominającej kobiece organy rozrodcze. „Kocham moją waginę”, brzmi oprawiony napis, feministyczny powrót do źródeł. Julia Phillips tworzy intymne grafiki, odbijając na papierze rozciągniętą damską bieliznę. W swym filmie Natasha A. Kelly opowiada historie czarnoskórych Niemek. W Akademie der Künste przypomniano nawet intymne rysunki Any Mendiety.
Świetnie wypadają fotografie Joanny Piotrowskiej, inspirowane metodą ustawień hellingerowskich. Proste konstelacje bohaterów jej zdjęć zdradzają bliskość i napięcie międzyludzkiej relacji. Podobne terapeutyczne podejście powraca w rysunkach Tessy Mars, grafikach Gabisile Nkosi, obrazach Lydii Hamann i Kaj Osteroth z cyklu „Radykalna admiracja”, dedykowanego niedocenionym artystkom. Blisko Piotrowskiej są też prace Liz Johnson Artur, która fotografuje czarne społeczności, ale zdjęcia pozostawia bez komentarza. Sama córka Rosjanki i Ghańczyka, tworzy rodzaj fotograficznego archiwum, pełnego nieujawnionych relacji.
W rytmie słów
W tle, a często też jako temat samych prac, majaczą jednak bieżące wydarzenia. Mario Pfeifer powraca w swym filmie do sprawy irackiego imigranta w Niemczech. Bohaterką filmowego portretu Luke’a Willisa Thompsona jest Diamond Reynolds, czarnoskóra kobieta, której partner Philando Castile, Afroamerykanin, został zabity przez białego policjanta (historia, jakich w Stanach wiele). Film to rodzaj screentestu, w którym kobieta ma okazję odzyskać swój własny wizerunek.
Ale artystą, o którym podczas otwarcia BB10 mówiło się najwięcej, jest Amerykanin Tony Cokes, autor tekstowych animacji, którego miniretrospektywa zajmuje piwniczne pomieszczenia ZK/U. Cokes łączy cytaty w rodzaj kolorowego pokazu slajdów, zawsze z towarzyszącą muzyką – popularnymi piosenkami. Jak na prace, które trzeba przeczytać, wszystkie okazują się zaskakująco atrakcyjne. Do ekranów przykuwają nas znane dla ucha piosenki i rozpoznawalne czcionki.
Cokes bierze na tapetę najbardziej nośne tematy (jego nowy film dotyczy rasizmu), ale zawsze z poczuciem humoru i gorzką ironią. Jeden z filmów jest w całości złożony z szowinistycznych wypowiedzi Donalda Trumpa. Na innym do dźwięków „I’m every woman” Whitney Houston Cokes zestawił argumenty pro-life i pro-choice. Wreszcie w „Torture Music” opowiada o metodzie tortur, stosowanej przez CIA. Do tortury służy muzyka popularna. Podobno jednego z oskarżonych o terroryzm dręczono Christiną Aguilerą. No i w końcu nie tylko my będziemy skazani na Britney Spears. Oglądając ten film, sami jednocześnie jesteśmy poddawani podobnej torturze, piosenki zmieniają się co kilka sekund i naprawdę trudno to wytrzymać.
Przemysł rozrywkowy nie jest niewinny, mówi Cokes. Ale to właśnie z takich popularnych kanałów czerpiemy dziś informacje. Te filmy są jak pułapki, uwodzą i obnażają także własne mechanizmy utrzymywania uwagi widza.
Zwątpienie
Cokes jest jednak jednym z nielicznych zaskoczeń. Nawet jeśli nie widzieliśmy wcześniej tych prac, sztuka na BB10 wydaje się bardzo znajoma. Podobne wątki przewijały się na wszystkich dużych imprezach w ostatnich latach, zwłaszcza na zeszłorocznych Documenta, gdzie nikt jednak nie deklarował ucieczki od idei. Kuratorzy tegorocznego biennale wydają się przesadnie ostrożni, ważą każde słowo. To osłabia też same prace. W wielu miejscach, zwłaszcza w Akademie der Künste, wystawa wydaje się dyktowana wyborami czysto estetycznymi.
W opublikowanej w katalogu dyskusji kuratorzy narzekają, że gdy ogłoszono skład zespołu kuratorskiego, podkreślano ich kolor skóry (żaden z nich nie jest biały), a w tekstach zaroiło się od słowa „afrykański” (Gabi Ngcobo pochodzi z RPA, Nomaduma Rosa Masilela ze Stanów Zjednoczonych, Serubiri Moses z Ugandy, Thiago de Paula Souza z Brazylii, a Yvette Mutumba mieszka w Niemczech). Ale – chociaż wiele prac na wystawie odnosi się do różnic rasowych i dyskryminacji – sami kuratorzy tego nie problematyzują. Jakby pozbawiali się głosu.
Gdy przyjrzeć się bliżej BB10, okaże się, że to biennale kobiet, przede wszystkim czarnoskórych kobiet. Na zreprodukowanej w katalogu kartce z tekstem piosenki Tiny Turner, opatrzonej komentarzami, w słowie „hero” zamazane są dwie ostatnie litery. Wychodzi: „we don’t need another he” – nie potrzebujemy kolejnego faceta. W epoce Trumpa i #metoo, to ważna deklaracja, ale na tym się kuratorzy zatrzymują. Niewiele dopowiada nawet katalog wystawy, który okazuje się przeskalowaną wersją miniprzewodnika po wystawie. Zamiast bohaterów mamy rodzaj inercji.
Co teraz
Gdy dwa lata temu w Berlinie prym wiodła sztuka postinternetowa, kolektyw DIS nie miał podobnych wątpliwości. Można to było lubić lub nie, ale przekaz był wyraźny: „Teraz my”. Sześć lat temu biennale i stojącymi za nimi instytucjami wstrząsnął Artur Żmijewski, zamieniając biennale w aktywistyczny obóz. Znowu, nawet krytycy Żmijewskiego zapamiętali to wydarzenie na lata, a 7. Berlin Biennale stało się punktem odniesienia dla wszystkich późniejszych edycji imprezy.
Tegoroczne biennale to przykład bardziej delikatnego kuratorstwa, ale jednocześnie gładkiego. Nic tu nie drapie, nie kąsa. Dyskusje wokół najbardziej kontrowersyjnych prac też już przebrzmiały – w odniesieniu do filmu Thompsona przywoływana jest kwestia wykorzystywania traumy Afroamerykanów przez białych artystów (rok temu prezentowany Whitney Biennial w Nowym Jorku obraz Dany Schutz „Open Casket” wywołał z tego powodu liczne protesty). BB10 obrazuje przewartościowania, które już od jakiegoś czasu zachodzą – otwarcie na sztukę z regionów wcześniej pomijanych, zwłaszcza Afryki, kobiece parytety, konieczność zniesienia relacji centrum – peryferie. Brakuje rewolucyjnej energii, jasnej tezy, zakorzenienia w teraźniejszości. Kuratorzy ukrywają się za słowami piosenki sprzed lat.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).