I tak właśnie kończy się świat. Nie hukiem, ale „Baja-Bongo”, festiwalową piosenką w stylu polo exotico.
W „Zimnej wojnie” muzyka od początku komentuje podskórną dynamikę relacji Wiktora (Tomasz Kot) i Zuli (Joanna Kulig), będąc zarazem metakomentarzem do samego filmu, a może nawet twórczości Pawła Pawlikowskiego. Reżyser powtarza tu przecież formułę z sukcesem zastosowaną już w „Idzie”, afirmując obraz przefiltrowany przez czarno-biały sentyment w telewizyjnym formacie 4:3. Dokładnie taki jak pocztówki z uliczkami Montmartre’u, które można kupić na paryskich stoiskach turystycznych. Czym różnią się od pocztówek dźwiękowych, które nagrywają Wiktor i Irena (Agata Kulesza), objeżdżając zapadłe polskie wsie tuż po wojnie, by zebrać archiwum pieśni ludu polskiego? Obraz i muzyka spotykają się w tej historii i rozchodzą dokładnie tak jak bohaterowie. I dokładnie tak jak te spotkania i odwroty powraca pytanie o prawdę artystycznej ekspresji i prawdę uczucia.
Pawlikowski opowiada historię miłości – dedykowaną rodzicom, którzy, jak mówi w wywiadach, ani nie umieli żyć ze sobą, ani bez siebie. Wiktor i Zula kochają się namiętnie (przynajmniej w scenariuszu), ale historia – i temperament – nie dają im żyć razem. Opowieść toczy się w dwóch częściach podzielonej berlińskim murem Europy: i w tej, w której jest nie do życia, i w tej, w której jest nie do wytrzymania, jak pisał o powojennym świecie Marek Hłasko (Janusz Głowacki, współscenarzysta, zapośredniczył tu nieco jego ducha). Tych dialektycznych napięć jest w filmie więcej, poczynając od samych głównych bohaterów, których dzieli pochodzenie, ale łączy nowy ustrój, jedną ręką awansujący klasę ludową, a drugą ją uniformizujący i stylistycznie formujący za pomocą wykształconych „państwa”.
Tłem dla początku związku bohaterów jest opowieść o powstaniu Zespołu Pieśni i Tańca „Mazurek” (bliska historii „Mazowsza”). To wtedy, wśród młodych talentów, Wiktor, kompozytor i dyrygent, dostrzega „tę swoją”, a ona zauważa i odwzajemnia jego spojrzenie. Jednocześnie młodzi ludzie ściągnięci ze wsi i miasteczek dostają pałac i szansę na sukces; to jednak działanie chóralne, uniemożliwiające indywidualną ekspresję i kanalizujące źródłową ekspresję w sceniczny, uładzony występ. Kulminacją tego procesu jest odśpiewanie przez zespół „ludowej” pieśni dla Stalina.
Konstrukcję filmu wzmacnia przemiana piosenki „Dwa serduszka, cztery oczy”, którą śpiewa najpierw – jeszcze podczas poszukiwań terenowych – wiejska dziewczynka, a potem zespół „Mazurek”, jeszcze później Zula wykonuje ją na jazzowo i wreszcie, raz jeszcze, nowocześnie i po francusku. Kiedy wkrada się fałszywa nuta? Ta, która sprawia, że grana przez Kulig bohaterka nie lubi swojej paryskiej płyty, nazywając ją „bękartem”? Czy to muzyka, czy miłość „nie daje rady”? Jedna część odpowiedzi jest taka, oczywiście, że i w Paryżu, i w Warszawie trzeba iść na kompromisy, czy to ekonomiczne, czy polityczne. Między bohaterami nie ma zgody co do tego, które przychodzą łatwiej i na które warto się godzić. Pawlikowski pokazuje wytwarzanie obrazu ludu, ale też nie redukuje tego tylko do propagandy – dla Zuli „Mazurek” to przecież możliwość rzeczywistego awansu.
Jednak historia, którą opowiada muzyka, niedokładnie odpowiada historii, którą opowiada fabuła i obraz. Siłą muzyki jest również to, że daje się przetwarzać, że żyje dzięki kolejnym wariacjom – choć ostatecznie może umrzeć w jakimś „Baja-Bongo” (albo dzwonku do telefonu). Jazz w Polsce próbowano zresztą chronić przed cenzurą za pomocą odwołania do jego źródeł: pieśni czarnych niewolników. W przypadku Zuli jest odwrotnie: ona nie tyle jest z ludu, ile znikąd, ze świata, owszem, plebejskiego, ale już bez tożsamości. Na przesłuchanie przychodzi z piosenką zasłyszaną i zapamiętaną z radzieckiego filmu. Ma wielką energię i talent – ale do naśladownictwa.
„Zimna wojna”, reż. P. Pawlikowski. Polska, Francja, Wielka Brytania 2018, w kinach od 8 czerwca 2018Trochę jak sam Pawlikowski – w tych miejscach, gdzie wybiera obrazy, które już widzieliśmy. Robił tak w „Idzie”, robi tak w „Zimnej wojnie”, która składa się z pożyczonych obrazów – może z „Pożegnań” (1958) Hasa, może z „Casablanki” (1942). Kino żywi się samo sobą właściwie odkąd istnieje, a reżyser we współpracy z operatorem (Łukasz Żal) umie tym powtórzonym obrazom nadać niezwykłą urodę. Ma też jednak do nich wyraźną słabość, powiedziałabym, że za urodę sprzedaje niekiedy ich sens, a na pewno – jak dla mnie – emocjonalną siłę. Raczej nie wzrusza. Wystudiowane, czasem przekoncypowane, te obrazy pozostają w efekcie wychłodzone. Nie wierzę choćby w namiętność, którą reżyser podporządkowuje obrazom nocnego Paryża jako miasta miłości.
Reżyser jest mistrzem skrótu i kondensacji i za wieloma pojedynczymi scenami, ba, kadrami, kryje się cała opowieść. Pierwsza część filmu kipi od szczegółu, otwiera obraz na znaczenia, pokazuje rodzenie się i obumieranie relacji – ludzkich i muzycznych – precyzyjnie i zarazem subtelnie (świetna Agata Kulesza w roli współpracowniczki Wiktora), a w tle, czasem w pojedynczej scence – jak wieszanie propagandowego hasła na „pałacu dla ludu” – ukazuje istotę nowego systemu, i z jego obietnicą, i z jego przemocą.
Druga część, której rytm nadają spotkania bohaterów co kilka lat, staje się sekwencją klisz – naprawdę bardzo ładnych, ale podporządkowanych raczej tej urodzie oraz melodramatycznemu efektowi niż logice relacji pomiędzy bohaterami. Jednocześnie sama miłosna opowieść gdzieś się łamie, dostaje zadyszki, pędzi do zamkniętego, inaczej niż obrazy, końca. Do końca też nieprawdopodobnego, bo chce być wzniosły, ale – parafrazując poetę – „miłosna łódka rozbija się o patos”. Kino bywa większe niż życie, o ile jest w nim życie.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).