Rodzina człowiecza 2034
„Rok za rokiem”

14 minut czytania

/ Film

Rodzina człowiecza 2034

Iwona Kurz

Serial „Rok za rokiem” przekonuje, że właściwym zagrożeniem nie jest koniec świata (w końcu nic po nim nie będzie), ale życie w świecie końca

Jeszcze 4 minuty czytania

Charakter filmów o przyszłości często prowokuje do tworzenia obrazów przekombinowanych, przedstawiających świat, w którym dokonała się całkowita przemiana wszystkich elementów. Wszystko, co jest, jest nowe, a relikty przeszłości zupełnie znikają z pola widzenia. Dzięki tej spójności estetycznej, mającej też świadczyć o pomysłowości twórców, świat przedstawiony albo fascynuje, albo przeraża – ponieważ go nie znamy.

Twórcy serialu „Rok za rokiem” („Years and Years”, BBC One – HBO 2019), przeciwnie, pokazują nadchodzące 15 lat jako czas, w którym nie możemy się nie rozpoznać. Przyszłość już tu jest. Czasem w uśpieniu lub w niewielkiej dawce, czasem w przebraniu albo gdzieś, wydawałoby się, daleko. Wszystko przyspiesza, kiedy po narodzinach nowego członka manchesterskiej rodziny Lyonsów jego wuj Daniel w nerwach wypowiada – niczym zaklęcie – swój lęk przed tym, co nowo narodzonemu przyniesie świat pełen zagrożeń: niepewności, bezrobocia, migracji, przemocy, złych polityków i nadciągającej katastrofy klimatycznej.

Czy rzeczywiście nie było tych zagrożeń wcześniej? Czy dziś są większe, czy też widzimy je wreszcie lepiej? Jak w przypadku kryzysu klimatycznego, który dotarł do powszechnej świadomości społeczeństw i polityków (jeszcze poza Polską) po latach apeli i wezwań naukowców i ekologów. Czy ludzie przed drugą wojną światową bali się tak samo czy inaczej, mniej czy bardziej? A przed nowym millenium 2000 roku? W czasie zimnej wojny? Lub stanu wojennego? Nie pytam po to, by sprowadzać współczesny stan rzeczy jedynie do emocji, a raczej by podkreślić wagę momentu, w którym zagrożenie staje się realne, zostaje rozpoznane jako takie, a następnie, być może, prowokuje do przeciwdziałania. Celem tej serialowej opowieści jest nie tylko demonstracja niebezpieczeństw, ale też postawienie pytania „co robić?”. Wielokrotnie w historii wydawało nam się, że „nic nie będzie już takie samo”, a jednak życie toczyło się dalej. Właściwym zagrożeniem nie jest zatem koniec świata (w końcu nic po nim nie będzie), ale życie w świecie końca.

W znanej i często przywoływanej przy takich okazjach „Piosence o końcu świata” Czesława Miłosza apokalipsa wpisana jest w codzienność:

Dopóki słońce i księżyc są w górze,
Dopóki trzmiel nawiedza różę,
Dopóki dzieci różowe się rodzą,
Nikt nie wierzy, że staje się już.

„Rok za rokiem” w samym już tytule podkreśla ten zwykły bieg spraw, choć zarazem podkręca nastroje dzięki montażowi, w którym kolejne „złe” wiadomości z kraju i ze świata rytmicznie łączą się z histerią kolejnych sylwestrów. Wybuchy petard i radości, wzmocnione natarczywą muzyką Murraya Golda, pełnią funkcję „archanielskich trąb”. Tak skocznie zmierzamy ku katastrofie.

Oglądamy ten bieg przez wypadki oczami wspomnianych Lyonsów, pod senioralną opieką babci Muriel, dobranych tak, by prezentowali różne mniejszości. Twórca serialu, Russell T. Davis, ma zresztą swoje zasługi na rzecz bardziej tęczowego społeczeństwa: spod jego pióra wyszedł między innymi serial „Queer as Folk”. Rodzina – jedna dla wszystkich – zrównuje tu prawa i obowiązki, a jednocześnie przesuwa nacisk emancypacyjny ze sztywnych tożsamości na troskę o wspólne dobro, rozumiane nie tylko rodzinnie, ale też obywatelsko.

Wielka Wielka Brytania

Politycznym wydarzeniem globalnym determinującym przebieg wydarzeń jest użycie czerwonego przycisku przez Donalda Trumpa – w 2024 roku pełniącego prezydenckie obowiązki już drugą kadencję (trudno to uznać za scenariusz science fiction). Eksplozja amerykańskiej bomby atomowej na sztucznej wyspie Hong Sza Dao, stworzonej przez Chiny jako baza militarna, to tylko jeden z elementów burzliwego tła politycznego. Przez świat przelewa się fala przemocy, ale krach bankowy zaczęty w Japonii, zajęcie Ukrainy przez Rosję, zamieszki w Madrycie mają realny wpływ na losy serialowej rodziny i jej poszczególnych członków. W dzisiejszej telewizji można zatem zobaczyć również jutrzejsze wiadomości. W świecie po brexicie zmienia się tyle, że pontony z uchodźcami toną u wybrzeży Anglii, a nie tylko na Morzu Śródziemnym.

Świat może płonie, ale „Wielka Brytania jest wielka” – domniemanie wielkości jako narodowe hasło wyborcze trafia do elektoratów Manchesteru i Londynu. Wiemy zresztą, że znajduje posłuch w odpowiednio zmienionej wersji w Warszawie, Detroit, Lyonie czy Dreźnie. Polityczka Viv Rook, obserwowana od pierwszej porażki w wyborach lokalnych, przez rolę premierki, po proces sądowy związany z nadużyciami władzy, wciela całe zło i urok populizmu: z wdziękiem apeluje do emocji wyborców (Emma Thompson odgrywa to z widoczną radością), braki wiedzy ekonomicznej i społecznej nadrabia wiedzą o tym, jak trafić w czuły punkt potrzeb „zwykłych” obywateli, a jednocześnie znajduje się w samym centrum niejasnych powiązań finansowych i jasnych zysków prywatnych oraz bezwzględnie prowadzi politykę segregacji i separacji wszelkich niechcianych podmiotów. W tej grze z czasem „Onegdaj” (Earstwhile) znaczy wykorzystanie dawnych obiektów zbiorowej użyteczności (ośrodków społecznych, wojskowych, szkolnych) jako obozów odizolowania zbędnych ludzi, migrantów lub osób niepożądanych politycznie.

Stosuje się tu swoistą politykę historyczną: skuteczne okazuje się to narzędzie, którego właśnie publicznie nie pamiętamy. Wyparta ze zbiorowej pamięci przemoc, w tym przypadku obozy koncentracyjne zakładane podczas drugiej wojny burskiej przez władze brytyjskie, wraca w niezmienionej postaci. „Zapomnieliśmy o tym, bo to podziałało”, mówi Viv Rook i powtarza rozwiązanie, które umożliwia „znikanie” ludzi bez nadmiernego starania: zabijają ich warunki higieniczne i niedożywienie. Brzmi to niczym przestroga dla wszystkich narodów, które swoją wielkość budują na zapomnieniu o swojej małości.

Ostatecznie diagnoza jest jednak bezlitosna: nie liczmy na polityków. Porażka jednego potwora, jak w pewnym momencie określona zostaje Viv Rook, oznacza nie narodziny nowej polityki, ale nowego potwora.

I don’t give a fuck

Polityczka zwraca na siebie uwagę całego kraju (i całej rodziny Lyonsów) podczas debaty, w której mówi, że „ma gdzieś” konflikt izraelsko-palestyński (ściślej, mówi: I don’t give a fuck). Wreszcie coś elektryzującego! Wśród widzów niedowierzanie, że powiedziała coś tak politycznie niepoprawnego i że powiedziała to z użyciem f-word, łączy się z cichym przyznaniem, że przecież racja, my rzeczywiście chcemy tylko dobrej szkoły dla naszych dzieci i prostych chodników.

Wydarzenia globalne, zapośredniczone telewizyjnie, ostatecznie mają, jak już pisałam, duży wpływ na rodzinę z Manchesteru. „Dobra szkoła” i „proste chodniki” zależą, jak się okazuje, od kursów giełdowych w Tokio, sankcji gospodarczych w Ameryce czy różnego rodzaju przemocy w Kijowie i Madrycie. Katastrofą symbolicznie podkreślającą upadek Wielkiej Brytanii jest jednak koniec telewizji BBC (2029 rok).

„Rok za rokiem” i „Na cały głos”



Kwestia roli, jaką w dzisiejszej polityce odgrywają media, jest tematem innego nadawanego obecnie serialu „Na cały głos” („At Loudest Voice”, ShowTime – HBO 2019), poświęconego twórcy sukcesu Fox News. Roger Ailes trafnie wychwycił to, co jest częścią agendy populistycznej: przekaz trzeba kierować do emocji, a ważniejsze niż informowanie jest sprawianie, by ludzie czuli się informowani. Te zasady podporządkował przekonaniom konserwatywnej części amerykańskich wyborców: ich przywiązaniu do wartości chrześcijańskich i republikańskich oraz wierze w Wielką Amerykę lub Prawdziwą Amerykę, oczywiście głównie dla Amerykanów. Istotne wydarzenia traktowane są przede wszystkim jako pretekst do wytwarzania nowej narracji tożsamościowej.

Sam Ailes zmieciony został przez budzący się ruch wyzwolenia seksualnego; jeszcze przed #metoo stracił pracę w efekcie oskarżeń o molestowanie. W serialu pokazany zostaje właśnie jako mężczyzna władzy. Grający go Russell Crowe wypełnia sobą – otyłym, łysym, pozornie niegroźnym – cały ekran, przejmując kontrolę nad telewizją, współpracownikami i rodziną. Chce mówić w imieniu tych, którzy jeśli już piją cappuccino, to z podwójnym cukrem, czytelnie wykreślając granicę pomiędzy przekazem, który ma zadowolić świat, i tym, który ma zadowolić Amerykanów. Informacyjne stacje telewizyjne wskazane zostają jako reprezentanci establishmentu, który kieruje się opinią świata, a nie dobrem własnego domu. Punktem zwrotnym stał się tutaj 11 września, doprowadzając emocje społeczne do wrzenia. Po nim „nic nie było już takie samo”.

Znamy zresztą tę historię w nieco innej, lokalnej wersji: stacja TVN24 miała świetny start dzięki temu, że jej początki również zbiegły się z 11 września. Nagle było co oglądać na żywo, dzień za dniem. Kilkanaście lat później wiadomości ze świata obejrzeć można na „złotym” kanale TVN24 BiS – Biznes i Świat, a TVN24 nadaje niekończące się sprawozdania z wypadków w Rzeczpospolitej („dziecko zjadło grzyby”) oraz tego, co jedni politycy powiedzieli o tym, co jacyś politycy powiedzieli o innych politykach.

Jeśli „Na cały głos” zawodzi, to właśnie w tym zredukowaniu kwestii roli mediów i tworzenia informacji dla wszystkich do machiawelicznej figury, która zarządza emocjami mas. Jednocześnie jednak ujawnia proces, w przypadku Fox News świadomy, w którym polityczne obietnice wielkości idą w parze ze skupieniem uwagi na własnym terytorium. To zapewne też przejaw lęku przed przyszłością, ale ona już jest – również w niechcianych obrazach z wojen i kataklizmów na świecie.

Rodzina i rebelia

Telewizja ogarnia swoją poświatą całą rodzinę Lyonsów, ale w istocie ich udział w sieci komunikacyjnej jest bardziej złożony. Bohaterowie są przedstawieni zdecydowanie jako ci, którzy chcą być informowani – telewizory, laptopy, komórki i stała łączność z całą rodziną, również za pomocą wirtualnego asystenta Signore. Być może dlatego, że Stephen i Celeste mają (mieli) pieniądze w międzynarodowych bankach, Daniel – chłopaka z Ukrainy, a Edith – biografię międzynarodowej aktywistki.

Przede wszystkim jednak dlatego, że twórcy serialu nie szukają przyczyn zła w czynnikach zewnętrznych wobec człowieka. Inaczej niż w „Black Mirror”, gdzie kolejne epizody wyolbrzymiają – niczym szkło powiększające – zagrożenia płynące z określonych rozwiązań technicznych, by w oparach dydaktycznego smrodku postraszyć konsekwencjami ich użycia, tu technologia nie staje się głównym winnym. Z jednej strony mamy eksplozję atomową i ataki za pomocą „brudnych” bomb czy niepokojące doniesienia o stosowaniu w walce politycznej tzw. deep fake, czyli cyfrowo generowanych przekazów, które pod twarz określonej osoby podkładają dowolne wypowiedzi. Z drugiej – nowe możliwości medyczne i scalenie człowieka z maszyną, które tu pokazywane jest jako piękne marzenie, nawet jeśli ma swój mroczny rewers w potencjale wszechmocnej inwigilacji. Da się ją zresztą obrócić na dobre.

Problem nie w tym, że technologia się zmienia, ale w tym, że niezmienne pozostają podstawowe struktury społeczne – władza używająca siły i pieniądza. Kiedy okazuje się, że możliwe jest całkowite wyleczenie zwyrodnienia plamki żółtej, jedyną przeszkodą jest opłata; na darmowy zabieg trzeba czekać wiele lat. W tym epizodzie widzimy jeszcze inny obraz przyszłości: ona również już jest, kryje się we wszystkich systemowych zaniedbaniach związanych z opieką społeczną, zdrowotną, edukacją. Ale jednocześnie jest to okazja do wyrażenia nadziei. Jak mówi Muriel w przypływie niepoprawnego entuzjazmu: „Ten świat jest okropny, ale chcę zobaczyć każdą jego sekundę”.

To, co może ocalić nasz świat końca, również już tu jest. Po pierwsze – przekaz Russella T. Davisa, który ostatni odcinek filmu dedykował swojemu wieloletniemu nieżyjącemu partnerowi, jest prosty i paradoksalnie konserwatywny – najważniejsza jest rodzina. Taką, którą znamy: babcia trochę przynudza, oczywiście nie lubi żony wnuka, napięcia w małżeństwie prowadzą do zdrady etc., etc. I taka, której istnienie nie do końca jest w Polsce uznawane. Nie jest to już bowiem rodzina nuklearna, mająca być modelem życia ludzkiego w uniwersalizującej wizji czasu po wybuchu atomowym – jak chcieli twórcy fotograficznej wystawy „Rodzina człowiecza” z 1955 roku. To rodzina bez pokolenia rodziców, w pewnym sensie osierocona – średnie pokolenie wyraźnie zawiodło. Zarazem rodzina patchworkowa, poharatana, ale i pozszywana, w której najważniejszym kryterium są miłość i wzajemna troska o siebie, obejmująca osoby różnych płci, orientacji, ras i ciał – od niepełnosprawnych, zrośniętych z wózkiem, po te, które marzą o zlaniu się w jedno z komputerem. Obejmuje ona także tych, których kochają jej członkowie (i nie wyklucza nawet za czyny niegodne, o ile stoi za nimi miłość).

Po drugie – konieczne jest podtrzymanie ducha rebelii, przejmowanie narzędzi władzy, mówienie nie, stawianie oporu – tak codziennego, jak codzienna jest apokalipsa. Muriel mówi: „To wy jesteście winni, odpowiadacie za świat, w jakim żyjemy”. To ten brak protestu, kiedy likwidowano kolejne stanowiska pracy kasjerek na rzecz automatów, to ten kolejny T-shirt za funta, kupiony tylko dlatego, że można. Paradoksalne zatem, że ta historia o świecie, który płonie, jest w istocie krzepiąca. Lub raczej – może być krzepiąca, pod warunkiem że przyjmiemy jej przesłanie. Twórcy przedstawiają dia-prognozę społeczną, zarazem wyrazistą i złożoną, ale formułują też w istocie lewicowe wezwanie do obywatelskiej odpowiedzialności. Wyrażają wiarę w siłę słabych i codzienne gesty oporu, które sprawią, że jutro będzie jednak inne niż dziś – innego ocalenia świata nie będzie.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL