Przy końcu niedługiego przecież – ledwie godzinnego – seansu „Wędrówki na Zachód”, najnowszego filmu Tsai Ming-lianga, pojawia się dziwny stan uwagi, z jednej strony wreszcie rozluźnionej, wyzbytej nadmiernego napięcia; z drugiej, odwrotnie, właśnie skupionej. Ostatnia sekwencja toczy się na pięknym marsylskim placu, pokazanym w odbiciu do góry nogami, będącym przestrzenią rozproszonych aktywności. Jedni spieszą celowo lub bezcelowo przed siebie; ktoś, zapewne zbierając pieniądze, robi pokaz wielkich baniek mydlanych; akompaniuje mu ktoś inny przy pianinie; wokół gapie – nastrój raczej leniwy i beztroski. Widz, zanurzony w seansie, już nauczony poprzednimi scenami, osobnymi, pozbawionymi jakiegokolwiek fabularnego wiązania, czeka jednak na pojawienie się czerwonej plamki, na wejście w ten obraz – i przeformułowanie go – sylwetki buddyjskiego mnicha (wciela się w niego ulubiony aktor Tsai Ming-lianga – Lee Kang-sheng). Mimo skupienia, łatwo ten pierwszy moment przegapić; wymyka się on uwadze, choć potem można już towarzyszyć niestrudzonym wysiłkom Kang-shenga, by po prostu być w swoim ciele.
Tsai Ming-liang luźno nawiązuje tutaj do postaci świętego mnicha Xuanzanga opisanej w „Wędrówce na Zachód”, klasycznym chińskim dziele Wu Cheng’ena, którego bohater wyruszył na poszukiwanie świętych ksiąg. W tej XVI-wiecznej ludowej opowieści Zachodem były Indie, ale od tamtej pory świat się skurczył. O tyle to drugorzędne, że w istocie poszukiwania te w dużym stopniu skupiają się na samym sobie: wyrażają dążenie do panowania nad sobą i uwolnienia zarazem.
„Wędrówka na Zachód”, reż. Tsai Ming-liang
Rytm wędrówki mnicha – a potem postaci granej przez Denisa Lavanta, która próbuje go naśladować – kłóci się z rytmem poruszeń mieszkańców zachodniego miasta. Niekoniecznie chodzi tu o radykalne przeciwstawienie wschodniej mądrości i skupienia zachodniemu rozproszeniu i rozbieganiu. W obrazie placu czy choćby bywalców bistro, którzy przyglądają się – może nieco nachalnie – przemieszczającemu się mnichowi, nie ma nerwowego napięcia. Przechodnie na schodach czy na ulicy, owszem, mijają go pospiesznie, ale obraz placu jest raczej obrazem czasu wolnego, a w każdym razie spowolnionego. Spacerowanie, przyglądanie się i przysłuchiwanie, bezinteresowność puszczania baniek i uliczna forma zarobkowania: wszystko to tworzy jednak gęstą sieć bodźców, które być może nie są dotkliwe, być może nie atakują, ale świadczą właśnie o rozproszeniu, o jednoczesnym odbieraniu wielu impulsów, odrzucaniu jednych i odpowiadaniu na inne, nieliczne jedynie. W tym obrazie mieszkańcy zachodniego miasta zostają zamknięci jako osoby, które robiąc coś, zawsze robią coś jeszcze innego, i jeszcze coś. Ich ciała bezustannie zajęte są pracą – nieefektywną i nieefektowną.
„Wędrówka na Zachód”, reż. Tsai Ming-liang. Francja, Tajwan 2014, w kinach od 24 kwietnia 2015Tymczasem obok jest cały świat momentów pełnych doznań, z których wszystkie warte są odczucia; wypełnionych sensem chwil bez celowego znaczenia. Mnich cały jest swoim poruszeniem, swoją wędrówką, swoją stopą, którą z żółwią powolnością, precyzyjnie stawia na podłożu.
Sens tego zderzenia odmiennych czasowości czytelny staje się w ćwiczeniu, które zadaje widzom Tsai Ming-liang. Ponieważ nie sposób, ze względu na odmienność rytmów, śledzić jednocześnie poruszeń i mnicha, i mijających go osób, zmuszeni jesteśmy bądź do wyboru, bądź bezustannego przerzucania uwagi, co okazuje się męczące. Naocznie przekonujemy się, że skupienie bywa konieczne – i że bywa bardzo trudne.
Wszystko, co istnieje
jest fragmentem snu.
Zjawa, kropla rosy, błysk pioruna.
Tak trzeba je chłonąć.
Tak trzeba je postrzegać.
W kończącym film haiku przywołana zostaje metafora snu. Niezależnie jak bardzo byłaby ryzykowna (różne rzeczy dzieją się przecież w snach), oznacza obraz, w który jesteśmy wpisani, rzeczywistość, wobec której nie możemy zająć stanowiska na zewnątrz, zdystansować się, bo w niej jesteśmy. Śnienie tutaj to nie ucieczka od rzeczywistości lub rzeczywistość inna – lecz rzeczywistość sama, rzeczywistość pozbawiona ograniczeń czasowych.
Film, wizualnie wysmakowany, daleki jest jednak od traktatów obrazowych, którymi reżyser stawiał wyzwanie swoim widzom w poprzednich dziełach. Nawet ten czas trwania jest wymowny: niczym lekcja wprowadzająca lub po prostu ćwiczenie – spróbuj choć raz, spróbuj na chwilę. Jednocześnie wpadając na godzinę – na chwilę – do kina, trzeba zapomnieć, że się wpadło na chwilę. Nie nazwałabym jednak godzinnego seansu z Tsai Ming-liangiem wyłącznie usypiającym czy wyłączającym – wręcz przeciwnie: to starannie zaplanowane ćwiczenie z patrzenia, zmuszające do zmiany przedmiotu skupienia, rytmu, przekomponowania percepcji. Nakaz brzmiałby: stań się tym, co widzisz, tak jak mnich staje się swoim wędrowaniem. Przechodnie go mijają, on nie mija, jest.