„Kultura jest podstawą istnienia każdej wspólnoty narodowej, źródłem i filarem tożsamości narodowej oraz fundamentem patriotyzmu. Dzięki kulturze naród polski przetrwał zabory i okupacje, przetrwał brutalne akcje germanizacyjne, rusyfikacyjne i sowietyzacyjne” – tak oto na 192 stronie programu Prawa i Sprawiedliwości wyłożona jest istota projektu kultury według rządzącej partii: ma ona cele tożsamościowe, a jej fundamentem jest historia, opowiedziana w duchu zwycięskiej moralnie martyrologii. To niejedyne takie miejsce w 300-stronicowej broszurze, narracji pełnej nawrotów i powtórzeń, ale to ono otwiera poświęconą kulturze część dotyczącą przyszłości, z horyzontem następnych dwóch kadencji (do 2031 roku).
W tytule programu „Bezpieczna przyszłość Polaków” kryje się pewna sprzeczność, podobnie jak w podstawowej formie działania ministerstwa Piotra Glińskiego, jaką jest tworzenie nowych instytucji pamięci, kolejnych elementów sieci „nowoczesnego muzeum”. Ta sprzeczność polega na obietnicy, że dzięki modernizacyjnym wysiłkom i nakładom finansowym pozostaniemy w miejscu, w którym jesteśmy, i wszystko pozostanie, jak było, jedynie decorum być może ulegnie odnowie – przyszłość będzie jak teraz. Stąd nie używa się już hasła „dobrej zmiany” (mogłoby zresztą zostać zrozumiane opacznie), ale raczej metaforyki zaciętej obrony.
„Wielka polityka kulturalna” (wszystkie polityki PiS są „wielkie”) rzeczywiście dofinansowała kulturę – pod warunkiem jednak, że tworzona jest ona w podporządkowanych polityce ministerstwa instytucjach i w zgodzie z tradycjonalistycznymi wartościami i formami – i podkreśla jej wagę. Mogę jedynie powtórzyć, że to „kop w górę”, ten awans bowiem obciążony jest odebraniem kulturze autonomii, żywotnych sił wynikających ze ścierania się różnych języków artystycznych i szukania nowych. Rządzą powtórzenie i klasyczne upupienie. W efekcie mamy wielką pustynię rzeczywistości przesłoniętą wielką symulacją przewag przeszłości.
Wielkim słabym punktem, obok monopolu na treści, jest niespełniona obietnica demokratyzacji. Procedury przyznawania środków są całkowicie upolitycznione, dialog podjęty początkowo ze stowarzyszeniami twórczymi został zerwany, a publiczność traktowana jest w istocie paternalistycznie. Po pierwsze zatem, mamy wielkie zaniechanie, jakim jest nieprzyjęcie uchwały o zawodzie artysty. Przed drugą kadencją PiS prognozowałam, że to być może jedyna istotna wartość, jaka pozostanie w obszarze kultury po tej partii, ale i tu się pomyliłam. Zadecydowały o tym dwie słabości. Z jednej strony niemożność oparcia się lobbingowi koncernów niechętnych opłacie reprograficznej (co potwierdza też, na marginesie, nieuporządkowana kwestia tantiem od serwisów streamingowych). Z drugiej – kreowanie polityki nawet nie pod własnych wyborców, ale pod własne zaplecze polityczne, co zmuszało ministrów Glińskiego i Sellina do licytacji na radykalność, tylko po to, by się uwiarygodnić przed prawicowym środowiskiem. Los młodych twórców pozbawionych zatrudnienia i jakiegokolwiek wsparcia socjalnego został sprzedany w lęku przed oskarżeniami o pomoc grupie niesprzyjającej władzy, owym strasznym „Jandom” i „Stuhrom” (osobiście niekoniecznie zainteresowanych ustawą).
Po drugie, nie spełniły się hasła przyciągnięcia szerszej publiczności, dające alibi – między innymi – zmianom dokonywanym w instytucjach. Sztuka współczesna jest trudna, ale jej pokazywanie od lat coraz mocniej było wiązane z rosnącą rangą zespołów edukacyjnych przy instytucjach kultury i ich działalnością – otwartą i otwierającą. Zamiana na „zrozumiałą” sztukę konserwatywną odpędziła tę publiczność, ale w jej miejsce nie przyszli „zwykli Polacy”, istniejący w zaklęciach prawicy, ale niekoniecznie w kolejkach po sztukę.
Pragmatycznie rzecz biorąc, program PiS nie jest nawet programem, ale gotowym planem – na fundamencie tradycjonalistycznych wartości kontynuowana będzie polityka kulturalna jako polityka historyczna, realizowana głównie za pomocą kolejnych instytucji wpisanych już na długą listę. Dodać można, że wsparcie, jakie obiecuje w tym kontekście bardzo ewentualny koalicjant PiS, czyli Konfederacja, ma pewien, choć luźny, związek programowy z dominującą narracją o militarnej przeszłości – bowiem zdaniem Bosaka i s-ki „krytycznie ważnym zagadnieniem w kontekście odstraszania zagrożeń zewnętrznych jest promocja postaw proobronnych i kultury posiadania broni”. Kontynuacja tak zdefiniowanej polityki to perspektywa zabójcza dla ludzi kultury, twórców i animatorów, odciętych od możliwości działania i finansowania, i zabójcza dla samej kultury, grzęznącej w archaicznych formach, rytualnych tematach i wytwarzającej nieudane dzieła dla nikogo.
Trzeba jednak pamiętać, że dziś ten nawet najbardziej przygniatający nurt nie jest jedyny i nawet niekoniecznie dominujący, jeśli chodzi o kształtowanie społecznych wyobrażeń i charakteru praktyk. Język martyrologicznej przeszłości – oparty na mitologii czystości i wyższości moralnej – może być wzmacniany przez ideologię Kościoła, choć jego głos, jak się zdaje, słabnie. Jednocześnie państwo nie kontroluje całości kultury instytucjonalnej, duża jej część pozostaje w rękach samorządów, których polityka też nie jest jednolita, ale w których – zwłaszcza w dużych miastach – ciągle jest miejsce na inne propozycje. Poza kontrolą państwa buzuje szeroki, hybrydowy, nieoczywisty obieg popularny, zarówno w obrębie praktyk, na które ministerstwo próbuje mieć wpływ (czytelnictwo), jak i tych, których niemal nie widzi (gry komputerowe). Nie piszę tego w duchu pocieszeń, że nie jest tak źle – przeciwnie, jest gorzej, ponieważ myślenie o polityce kulturalnej musi się zacząć od uwzględnienia tego bardzo złożonego obrazu, a nie jedynie wyrzucenia „patriotów” za burtę.
Nowa czy stara polityka?
O ile będzie jakaś polityka.
Scenariusz, w którym władzę przejmuje opozycja, ma w kontekście kultury przynajmniej dwa warianty, zależne bezpośrednio od tego, jakiej partii i komu personalnie przypadnie to ministerstwo (czy znów nie będzie rekompensatą za „lepszy stołek” albo „okruchem” dla słabszego koalicjanta). Pośrednio – w dużo bardziej fundamentalnym sensie – chodzi o to, jaka ranga zostanie przypisana tej sferze życia. Także w kontekście opozycji grozi nam idea „bezpiecznego” powrotu do tego, co było, czyli uznania, że wystarczy odwrócić decyzje personalne i „odbić” instytucje. Tak można choćby interpretować kulturalny konkret nr 100 w programie Koalicji Obywatelskiej (znamienne – kultura na końcu), gdzie cenzura – ekonomiczna i personalna – wiązana jest jedynie z polityką obecnych władz, a nie na przykład z dyktatem wymogów rynkowych czy wpływem Kościoła.
Prawo i Sprawiedliwość zmieniło myślenie o kulturze i jej język. Zmiana ta jednak dokonała się bez przekształcenia ram formalno-prawnych (PiS je teraz zapowiada); ciągle w użyciu są te same akty prawne, przede wszystkim Ustawa o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej z 1991 roku. Jej przepisy były niemiłosiernie naciągane, ale też zostały odsłonięte jako dziurawe – formalnie przeprowadzone procedury konkursowe skutecznie prowadziły do wybrania właściwych kandydatów. Dochodziło też do naruszeń prawa pracy, ale za przegrane procesy zapłacili podatnicy, a nikt nie został przywrócony na stanowisko. Te problemy były dostrzegane przez środowisko jeszcze przed 2015 rokiem, ale nic z tym wtedy nie zrobiono. Zmiana w kulturze ma zatem wymiar ustrojowy, ale dokonała się bez zmiany dotychczasowego porządku, siłą działania i siłą bezwładu licznych nowych i zmienionych instytucji (co analitycznie demonstruje tom „Przejęte” przygotowany przez redakcję „Dialogu”).
W wyniku zniechęcenia do efektów rządów PiS pojawiają się głosy, nawet jeśli półżartem, że może Ministerstwo Kultury w ogóle nie jest potrzebne. Przypominają one podobne opinie z początku lat 90., kiedy niektórzy artyści sądzili, że „centrala” jest zbędna, a dzieła sztuki świetnie sobie poradzą na wolnym rynku idei i towarów. Przypominam o tym kontekście, bo głównym zadaniem dla opozycji nie jest dziś odbicie wahadła, ale nowe ustawienie domyślne radaru kultury. Kwestia istnienia ministerstwa jest drugorzędna, o ile nie pojawi się namysł nad priorytetami i pomysłami na zarządzanie, które nie może być jednokierunkowe. Wyjście ze ślepej uliczki oznacza jednoczesną troskę o instytucje, infrastrukturę i ludzi oraz wolność tworzenia i odbierania kultury; o reprezentację i ochronę osób twórczych oraz ofertę dla odbiorców; autonomię sztuki i jej wykorzystanie w dialogu społecznym; oparcie komunikacji na uznaniu różnorodności, a nie na nakazie asymilacji do jedynej słusznej tożsamości. Mówimy o sferze, która ma potencjał mediowania w debatach publicznych, tworzenia nowych języków, również w odpowiedzi na konflikty społeczne i turbulencje, jakie niesie lokalna i globalna rzeczywistość, a także dawania wspólnej przyjemności, również z poznawczych wyzwań. Więc dałabym mocne „tak” dla polityki kulturalnej – która przecież nie musi i nie powinna być polityką tożsamościową w dotychczasowym rozumieniu. W tym obszarze spotykają się właśnie kwestie ustrojowe – rozumiane jako fundamenty myślenia o państwie i społeczeństwie.
Pierwsza z kwestii związanych z kulturą, ale fundamentalnie ustrojowych – różnorodność. Pojawia się ona wyraźnie, choć z nie taką samą siłą, w programach partii opozycyjnych. „Konkrety” obejmują między innymi uznanie odrębności języka śląskiego, prawa kobiet i dla osób LGBTQ+, mniej niestety czytelnie obecności w Polsce uchodźców z różnych części świata – zasadniczo zmierzają w stronę dostrzeżenia zróżnicowania podmiotowości tworzących polskie społeczeństwo. Pakiet takich obyczajowych postulatów Lewica umieszcza w dziale „Równość i szacunek”. Co mnie zastanawia – na marginesie, temat na inny tekst zapewne – to czy i jak uda się o tym opowiadać społecznie bez pobudzania afektów.
Drugi problem ustrojowy, już wspomniany, to rola samorządów. Dotyczy ona nie tylko tego, ile będą chciały wydawać na kulturę i czy zostaną zobowiązane do tych wydatków, na podobnej zasadzie, jak związane są w przypadku finansowania edukacji i ochrony zdrowia. Chodzi o to, jak państwo ułoży – jak ułożymy – relacje pomiędzy różnymi szczeblami władzy i różnymi jednostkami administracyjnymi, ile samorządy otrzymają autonomii (i co wolno wojewodzie) i ile pieniędzy na jej realizację.
Trzecia istotna kwestia to przełamanie charakterystycznego dla myślenia instytucji państwowych podejścia silosowego czy też tunelowego. Najbardziej widoczna jest w kontekście edukacji – stałego dyżurnego tematu w obrębie kultury. Dotyczy on edukacji artystycznej i kulturalnej w szkole, ale też programów i systemowego wykorzystania edukacji za pomocą narzędzi kulturalnych do wzmacniania postaw obywatelskich. W Polsce mamy mnóstwo ludzi zaangażowanych w takie działania, kierowane do różnych grup osób – i od lat mamy sytuację, w której nie rozmawiają o tym wspólnie ministrowie kultury, edukacji oraz nauki (odpowiedzialni za kształcenie nauczycieli, artystów i ciągle niedostatecznie tzw. kadr kultury), odpowiednie biura w urzędach i odmiennie sprofilowane instytucje.
Inną wartością, która skorzystałaby na przełamaniu wąskotorowości, jest dostępność. Hasło fetysz, otwierające instytucje kultury dla osób z niepełnosprawnościami czy takich, których nie stać na bilet, ma też inny jeszcze wymiar ekonomiczny, wynikający z wykluczenia transportowego (podkreśla to Lewica). Nawet jeśli nie jest to priorytet dla tych, którzy codziennie dojeżdżają do pracy, to nie zaszkodzi, jeśli będą mogli także dojechać do kina czy teatru.
Co jest do zrobienia?
Wykorzystanie tego potencjału wymaga dowartościowania osób tworzących kulturę: artystów, edukatorów i animatorów. Przyjęcie Ustawy o zawodzie artysty byłoby tego ważnym i sprawiedliwym potwierdzeniem. Problemem nie są, jak wynika z deklaracji polityków opozycyjnych, pieniądze. Podkreśla się, że należy inaczej wydatkować środki obecnie w dyspozycji Ministerstwa Kultury, zapowiadana jest też na przykład likwidacja Funduszu Kościelnego, gdzieś w oddali majaczy wspominana opłata reprograficzna. Skoro jednak tak, to rzeczywiście pozostaje namysł, na co i jak je wydawać. Szacunkowy koszt ustawy to 300–400 milionów rocznie, co w ogólnym bilansie budżetowym nie jest kwotą spędzającą sen z powiek. Pieniądze są jednak potrzebne dla wszystkich osób pracujących w tym obszarze – zarabiają najmniej w najbardziej biednym dziale usług publicznych. Jazda na oparach pasji i małych pensjach straciła swój „misyjny” czar, ale nadal zbyt często bywa praktyką. Podwyżki są niezbędne, choć to tylko jeden z wymiarów uzdrowienia sytuacji pracowniczej. Poza uregulowaniem sytuacji osób niepracujących na etatach to także inne zjawiska patologiczne w instytucjach: projektoza, nadmierne przeciążenie zadaniami czy brak skutecznych uregulowań w sprawach mobbingu i molestowania.
Optymistyczny scenariusz rozwoju sektora kulturalnego musi się opierać na założeniu o współdziałaniu polityków i osób pracujących w kulturze, w instytucjach, w trzecim sektorze, indywidualnie. W tym środowisku stoczono w ostatnich latach liczne dyskusje na temat kultury i dobrze ono wie, co w tym obszarze powinno zostać zmienione. Jest to środowisko bardzo zmęczone, ale też dużo bardziej skonsolidowane niż wcześniej, zrzeszone w stowarzyszeniach twórczych, zsieciowane. Wypracowało bardzo konkretne rozwiązania dla kultury.
Dyskusje toczone powszechnie – jak na Kongresie Kultury w 2016 roku – i lokalnie, wokół polityk miejskich; w obrębie ruchów takich jak Kultura Niepodległa, jak też w obrębie nowo powstałych stowarzyszeń i organizacji twórczych – Kobiety Filmu, Unia Literacka, Gildia Polskich Reżyserek i Reżyserów Teatralnych; w sieciach instytucji i grup, jak Koalicja Miast dla Kultury, także w instytucjach kultury jak Małopolski Instytut Kultury czy Instytut Kultury Miejskiej w Gdańsku – dowodzą świadomości instytucjonalnej i dążenia do stworzenia nowego ustroju dla kultury. (Przepraszam za wybiórczość; jest tych inicjatyw dużo, dużo więcej). Przykładem relacjonowana na tych łamach niedawna debata „Kultura (w) przyszłości” zorganizowana przez wiceprezydentkę m.st. Warszawy Aldonę Machnowską-Górę, Społeczną Radę Kultury oraz Koalicję Miast dla Kultury.
Podobne wrażenia miałam podczas debaty „Kultura kontratakuje” zorganizowanej przez Igora Stokfiszewskiego na Forum Przyszłości Kultury z udziałem osób reprezentujących opozycyjne ugrupowania polityczne oraz stronę społeczną. Postulaty formułowane przez instytucje społeczne – aktywistów i osoby z trzeciego sektora – które przez lata trafiały w próżnię, wydawały się nierealizowalne lub kosmiczne, były przyjmowane ze zrozumieniem i pełną akceptacją. W dyskusji pojawiło się sporo konkretów. Poza ustawą, na przykład symbolicznie ważny gest, jakim będzie usunięcie artykułu 196 o obrazie uczuć religijnych z prawa karnego.
Tu jednak warto skupić się na trzech ideach (wszystkie już były wspominane), które kierują, jak się zdaje, nowym myśleniem o kulturze, ale które zarazem wskazują na nierozwiązywalne napięcia w obszarze kultury, pomiędzy którymi należy mediować.
Pierwsza to dostępność. Dostępność kultury, gwarantowana artykułem 73 Konstytucji RP obiecującym „wolność korzystania z dóbr kultury”, pozostaje Świętym Graalem twórców i decydentów i, jak się wydaje, jest jednym z najważniejszych zadań. Chodzi o otwarcie działalności kulturalnej dla szerokiego grona użytkowników. Wymaga to odczarowania samego słowa „kultura”, które w oczach wielu użytkowników życia społecznego nadal wygradza ten obszar jako niedostępny. W tym ujęciu witryna galerii czy hol teatralny nie odstraszają niczym butik sprzedający jedną sukienkę. Chodzi też o to, by w tym obiegu kultury mogli się podmiotowo odnaleźć poszukujący bezpieczeństwa wyborcy PiS. Dewaluacja kultury realnie dokonana przez PiS ma też swój paternalistyczny wymiar, ponieważ zakłada, że zamknięcie w skansenie jest formą ochrony odbiorców przed nimi samymi.
Druga, zresztą w związku z pierwszą, to uspołecznienie obszaru kultury. W tym szerokim pojęciu mieści się wiele postulatów, zachęcających do horyzontalnego współdziałania: instytucje kultury mogą być społeczne – mogą być zarządzane przez stowarzyszenia lub być nimi; instytucje kultury podlegają kontroli społecznej, a nie politycznej. Pomysły powoływania rad powierniczych czy programowych z prawdziwego zdarzenia są próbą odpowiedzi na nierozwiązywalną sprzeczność: autonomii instytucji i prawa dyrekcji do realizowania swojego programu oraz prawa do wiedzy o tym, jak rzeczywiście program jest realizowany, i kontroli publicznych środków. Wreszcie instytucje kultury odpowiadają na potrzeby publiczności, ale ich programy są współtworzone z całym zespołem. Na innym poziomie powraca tu wskazana w wymiarze ogólnospołecznym kwestia myślenia silosowego. Instytucje i współtworzące je osoby chcą i powinny się widzieć nawzajem: międzysektorowo, międzypoziomowo, międzyinstytucjonalnie, tworząc horyzontalny ekosystem (metafora środowiskowa zamierzona).
Trzecia to edukacja, o której już było wiele, również postrzegana jako część ekosystemu i nakierowana na narzędzia myślenia i tworzenia. Na tych łamach warto zwrócić uwagę na kwestię, która może uchodzić za wąską, ale w szeroko rozumianym procesie edukacji społecznej może odegrać istotną rolę – odrodzenia i wspierania krytyki artystycznej, wolnej od presji rynku i presji ideologii.
Moja optymistyczna teza przed wyborami byłaby zatem taka, że mimo różnic w środowisku kultury istnieje wspólna wizja ładu instytucjonalnego, rodzaj wspólnego minimum. Jest ono wynikiem pracy oddolnej, płynącej z grup i środowisk, niekiedy wspieranej przez samorządy. Do ich realizacji konieczne jest jednak uznanie przez rządzących rangi kultury oraz zawarcie sojuszu między politykami, stroną instytucjonalną i stroną społeczną – w prowadzeniu badań, pisaniu programów, statutów i regulaminów oraz w realizacji polityk kulturalnych.
I jeszcze oczywiście drobiazg, jakim są wygrane wybory.