Wymogi melodramatu

Wymogi melodramatu

Iwona Kurz

Opowiadana w „Marinie” historia jest opowieścią z happy endem, melodramatem o niekochanym dziecku, które dziś kocha cały świat

Jeszcze 2 minuty czytania

„Dlaczego to jest sztuka?” – tym pytaniem widzowie i dziennikarze dręczyli Marinę Abramović przez większą część jej twórczo aktywnego życia. Niedawno podobno przestali. Kilka dużych wystaw i cenionych nagród dało jej legitymizację (co nie znaczy, że zrozumienie), czego koroną była retrospektywa w MoMA (2010). Tytuł wystawy dał tytuł filmowi dokumentalnemu, a jest to tytuł jednego performance’u, który wydarzył się wówczas w tej szacownej nowojorskiej instytucji. Pozostałe prace, siłą rzeczy, mogły zostać pokazane jedynie w postaci dokumentacji oraz odtworzenia. Było to odtworzenie szczególne, w oryginalnym, by tak rzec, materiale ciała, ale bez ryzyka, które wiązało się z większością prac Abramović: higienicznie, z troską o zdrowie wykonawców, z podziałem na godziny, owszem nago, ale w cudzej skórze i na cudzy koszt, bo w imieniu innej artystki. Młodzi twórcy zaproszeni do tego projektu musieli się przygotować i fizycznie, i psychicznie – w jednej ze scen tego treningu niczym Kopciuszek oddzielają białe ziarenka od czarnych, jak ziarna od plew – w tym procesie mają się dowiedzieć, jaka jest istota sztuki. Ogólne pytanie o definicję sztuki zostaje tu przesunięte do sfery doświadczenia indywidualnego, w którym muszą zostać poświadczone wszystkie odpowiedzi.

Film, zrealizowany w klasycznej formule telewizyjnego dokumentu (na przemian archiwalne urywki i gadające głowy), podporządkowuje narrację opowieści o drodze, jaką Abramović doszła do wystawy w MoMA: zarówno jej drodze twórczej, jak i jej przygotowaniom do tytułowego pokazu „Artystka obecna”. W polskiej wersji, przynajmniej jak dla mnie, tytuł brzmi słabo: obecna w szkole? Brakuje mi tu tego mocnego JEST, podkreślającego zadanie i próbę takiego bycia, które w każdym swoim działaniu prowokuje ciężar i ból – obecne w twórczości Serbki od początku, od „Rhytm 10” (1974). Retrospektywa tak rozumianego performance’u jest z definicji niemożliwa, nawet wierne odtworzenie pozbawione byłoby istotnego elementu laboratoryjnego, ryzyka związanego z zadawaniem jakiegoś pytania po raz pierwszy – niemożliwy jest też o tym film. Występujące w nim postacie, kuratorzy, krytycy, współpracownicy Abramović, i ona sama, często wracają do tego wątku – tylko performance jest prawdziwy: jest w nim ostre doznanie czasu, nie ma w nim iluzji, nie ma keczupu (jak w teatrze, jak w sztuczkach magicznych, jak w kinie).

Są za to w kinie łzy wzruszenia; widz płacze, widząc łzy artystki i widząc łzy tych, których ona wzrusza. Siła performance’u i emocji, które wywołuje, opiera się na zanurzeniu ciała w „tu i teraz”, film proponuje zaś spójną narrację, która jest większa niż życie, która zmusza do płaczu swoją nadmiarowością. Opowiadana w „Marinie” historia jest opowieścią z happy endem, melodramatem o niekochanym dziecku, które dziś kocha cały świat. W takim przynajmniej duchu Marina Abramović reżyseruje swój film – i w takim duchu jest w nim obecna: to ona decyduje o epizodach, którym nadaje rangę, inscenizuje zgodę z Ulayem, pozwala sobie albo nie pozwala na emocję, a przede wszystkim bezustannie gra (performuje) – z tą różnicą, że tym razem uwodzi publiczność globalną. Artystka (rocznik 1946) nie chce więcej być alternatywna, ale też już nie musi: z dumą prezentuje na swym obnażonym ciele – najbardziej znanym ciele świata (sztuki) – gwiazdę orderu. Oto „celebrina”: wszystko pokazała, wszystko straciła i wszystko odzyskała. Jeśli performance jest raną, melodramat ranę zszywa i opatruje, jego łzy są łzami ukojenia, opłakującymi dramat w wersji glamour. Sama Abramović sobie też na łzy (łzę) pozwala, wchodząc do furgonetki – elementu ekspozycji – będącej jej mieszkaniem w „najszczęśliwszym okresie życia!”, z niemieckim artystą Ulayem, z którym przez dwanaście lat pozostawała w symbiotycznym związku ciała i duszy, sztuki i życia. W sztuce się poznali, żyli, za jej pośrednictwem się rozstali („Lovers” 1988) – w niej też dokonują pojednania po latach.

Kiedy Ulay mówi „wow”, słysząc o planie tytułowego performance’u w MoMA, wie co mówi, gdyż sam tego próbował i sam tego nie wytrzymał („Night Sea Crossing”, 1980). Zadanie polegało na nieporuszonym niemal siedzeniu codziennie, przez siedem godzin, w ciągu trzech miesięcy trwania wystawy, przy stole, przy którym siadał zwiedzający – i zostawał minutę, dwie, czasem kwadrans, niekiedy dłużej. Z czasem stół został usunięty, niektórzy widzowie zaczęli wracać, inni walczyć o miejsce na liście społecznej w kolejce do Abramović. Sytuacja powtórzyła się wielokrotnie (podobno 750 tysięcy razy): ktoś przychodził, siadał, a wyczuwając jego/jej obecność artystka podnosiła głowę i zaczynała wpatrywać się w oczy. I tyle. Tu zaczynały płynąć łzy. Z kontaktu ze sławą, ze spojrzeniem, ale też z kimś, kto nie spuszcza wzroku, kto daje poczucie, że w ciągu tych kilku minut (lub więcej) istnieje tylko tu i teraz – że ta twarz, osoba naprzeciwko jest całym światem, wyjątkowym i kompletnym, pięknym w swojej nagości. To uwaga i wyjątkowość, którymi potoczna rzeczywistość z rzadka nas obdarza, to wzajemność, która zapiera dech.

„Marina Abramović. Artystka obecna”,
reż. Matthew Akers, Jeff Dupre.
USA 2012, w kinach od 5 października 2012
Ujawniła się tu zatem obecność radykalna, nadająca niemetaforyczny sens pojęciu „świątynia sztuki”, osiągnięta środkami prostymi, lecz wymagającymi niezwykłego zaangażowania. To chyba ma na myśli artystka, gdy mówi o tym, że performance dąży do niczego, do pustki. Zupełnie odwrotnie niż film w podobnym stylu, jak dokument Akkersa i Duprego. Abramović podkreśla, że siła wydarzenia płynęła przede wszystkim z ludzkiego nieszczęścia, cierpienia, które aktualizowało się wobec uwagi drugiego. Kino melodramatyczne przekracza granice w inny sposób, pozwalając pokazać życie i sztukę w formule raczej harmonijnej niż dramatycznej jedności, zmuszając do odegrania emocji wielkich, niecodziennych. Kiedy wobec Ulaya, i tylko wobec niego, artystka łamie twarde zasady swojego występu w MoMA: wyciąga rękę, płacze, on jakby mówił do niej „Nie trzeba, Marina, nie trzeba”. Ale przecież trzeba. Przyjąwszy pewną filmową konwencję, trzeba też przyjąć łzy, sentyment, by w innym języku, innym medium i dla innej publiczności, po raz kolejny zademonstrować władzę przekraczania rozmaitych granic. Wprost nie stawiając pytania o sztukę, ironicznie jedynie je przywołując, Marina Abramović pozwala sobie na odpowiedź: to ja jestem sztuką.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.