Zbłąkane obrazy

Zbłąkane obrazy

Iwona Kurz

Andrzej Wajda stworzył opowieść mitologiczną dla wojny i powojnia, zanim jeszcze mieliśmy historię tego okresu. Nie ma dziś polskiego romantyzmu, historii PRL i historii jego debat bez tego twórcy

Jeszcze 2 minuty czytania

Wraz ze śmiercią Andrzeja Wajdy rzeczywiście można mówić o końcu epoki. Nie tylko dlatego, że zmarł twórca wybitny, o niepodrabialnym idiomie. Jego styl odcisnął nieusuwalne piętno na polskiej kulturze – od debiutanckiego „Pokolenia” z 1955 roku po film ostatni, „Powidoki” z roku 2016. Te dwa tytuły symbolicznie zresztą spinają tę twórczość, która wyrasta z pokoleniowego doświadczenia klęski Drugiej Rzeczypospolitej i klęski drugiej wojny światowej, ale stale odnosi się z jednej strony do działania pamięci w zbiorowości i na zbiorowości, z drugiej – do roli i zadań artysty.

Reżyser nieodmiennie pozostawał na czele rankingów na najlepszy film – tyle że w latach 90. poprzedni zwycięzca, „Popiół i diament”, został wyparty przez „Ziemię obiecaną”. Był to wyraźny sygnał, że pojawiła się w Polsce silna potrzeba zmiany dominującej narracji: historię założycielską dla PRL zastąpiła opowieść o narodzinach krwiożerczego kapitalizmu.

Adaptacja powieści Reymonta zyskała zatem nowe odczytanie, ale opowieści aktualizującej najnowszą historię według tego nowego paradygmatu Wajda nie zrealizował, a kamień rzucony w finałowej scenie nie powrócił. Tych ostatnich 25 lat reżyser nie umiał opowiedzieć – rozliczał się sam ze sobą, jak w „Pierścionku z orłem w koronie”, nieprzekonująco, bo nadto dosłownie, dodając niecenzuralne niegdyś obrazy; próbował sięgać do opowieści współczesnych, jak w „Pannie Nikt”, ale tu zawodził go słuch literacki; i film, i powieść przepadły w piekle nieudanych wcieleń w małe dziewczynki. Ostatecznie z tych lat pozostały w pamięci powroty: do trudnych lub zapoznanych tematów wojennych (w PRL reżyser nie mógł zrobić filmu o Katyniu, nie pozwolono mu także na realizację „Wielkiego Tygodnia”) oraz do mitu romantycznego, ale już wziętego w cudzysłów, już literackiego, jak w „Panu Tadeuszu”.

Wajda słynął z tego, że był bardzo ciekaw młodych ludzi; oglądał ich filmy, doradzał, bywał na zajęciach – to wcale nieoczywiste w przypadku wielkiego artysty, choćby i dawał imię szkole. Zgubił jednak język porozumienia z szeroką publicznością – świetnie to ilustrują zdjęcia dokumentujące reakcję reżysera na wyniki kolejnych wyborów, oczy okrągłe ze zdumienia, że „nasi” nie wygrali – a nawet najlepsze jego filmy nie wzbudzały już podobnych reakcji jak niegdyś, choć nadal pobudzały dyskusje; być może dlatego, że nie znalazł w nich również nowego języka obrazowania.


Kiedy w tym roku reżyser odbierał honorowe obywatelstwo Gdańska, został nazwany królem Midasem, który wszystko, czego się dotknie, przekształca w złoto sztuki. Reżyser rzeczywiście miał niezwykły dar przetwarzania filmowego obrazu w pulsującą rzeczywistość wyobraźni. Ale przecież ryzykowne to porównanie – król Midas w końcu zapada na głód rzeczywistości, gdy każdy jego dotyk zamienia się w cenny metal. W tym sensie można się nie zgodzić z frazą, którą wypowiada jedna z postaci w „Był sobie Andrzej, Andrzej, Andrzej i Andrzej” Pawła Demirskiego – tak, był Wajda „inżynierem naszej wyobraźni”, ale „kiedy się cała wyobraźnia zawalała”, on już na niej daleko nie ujechał.

Wraz ze śmiercią Wajdy można zatem mówić o końcu pewnej epoki, także dlatego, że jego odejście symbolicznie wyraża też koniec świata, w którym możliwa jest jedna wyobraźnia i jej inżynierowie. Przez wspólnotę wyobraźni rozumiem tu jej zogniskowanie na tych samych tematach i posługiwanie się tymi samymi obrazami – ich twórcą był właśnie Wajda. Dziś jednak film stał się jednym z wielu języków, także mówienia o przeszłości, i nie ma już takich kin i takiej telewizji, którą oglądają „wszyscy”. Także romantyzm, choć to nadal silny idiom, nie jest już wspólny, a tam, gdzie żyje, żyje siłą wampirzą.

 Ale to należy podkreślić – nie ma też innego twórcy, który umiałby tak jak Wajda dokonać aktualizacji historii, i nie tylko Wajdzie nie udało się opowiedzieć nam historii najnowszej, od tzw. transformacji po katastrofę smoleńską. To, co stworzył, to opowieść mitologiczna dla wojny i powojnia, zanim jeszcze mieliśmy historię tego okresu. Nie ma dziś polskiego romantyzmu, historii PRL i historii jego debat bez tego twórcy.

„Inżynier naszej wyobraźni” był przede wszystkim jej malarzem – zaludnił ją niezliczonymi sekwencjami organizującymi spory i zamykającymi w wizualnym skrócie istotę polskich problemów z historią i tożsamością. Dość wspomnieć sekwencję szarży ułańskiej na czołgi w „Lotnej”: ona jedna wystarczyłaby na półroczne seminarium na temat relacji między historycznym faktem a jego obrazem w kinie, między historią a mitem, obrazem filmowym a malarskim, na temat heroizmu, tragizmu – oraz ironii. Celowo zakomponowana, naładowana symbolicznie, nie tyle nawet trafiała w sedno dyskusji o romantyzmie, ile na nowo ją orkiestrowała.

Tych koni, i nie tylko koni – było bardzo dużo, podobnie jak innych powracających motywów i symboli – często aż po granice parodii. Być może niekiedy ich wykorzystanie było przesadne, z czasem zbyt natrętne, same symbole traciły zresztą swą poruszającą moc, rozsypując się pod ciężarem prostej alegorii. Udało się jednak Wajdzie zmaksymalizować działanie obrazu jako wieloznacznego, niosącego gęste sensy, negocjującego różne postawy i wartości. Spierając się o jego filmy, często gorąco, spieraliśmy się o naszą historię, za każdym razem przywołując obrazy, które niczym słynny kaczko-królik – w zależności od przyjętej perspektywy raz pokazujący kaczkę, raz królika – jest wielostabilny, żyje własnym życiem, opalizującym różnymi barwami i znaczeniami.

Te obrazy były poręcznym narzędziem, pozwalającym na przekraczanie cenzury – jak choćby w finale „Kanału”, z zakratowanym widokiem na wschód – ale przede wszystkim na syntetyczny skrót. Kwestia, na ile wszystkie one – te obrazy i ich sensy – były zaplanowane i celowe jest drugorzędna. Trzeba artysty, żeby je wywołać, a następnie tak otworzyć widzów, by wszystko, z czym mają do czynienia, uruchamiali otwartą pracą wyobraźni i odnawiania znaczeń (jak napisałaby Maria Janion).

Biały koń pojawia się po raz pierwszy w „Popiele i diamencie”, podchodzi do bohaterów podczas ich spaceru – nie wiadomo, skąd, nie wiadomo, po co. Ale zapada w pamięć niczym cień śmierci, który towarzyszy romantycznym kochankom. Ich egzystencja nieuchronnie kurczy się pod ciężarem historii. Być może to koń zabłąkany, być może obraz trafił się przypadkiem. Tych przypadków w twórczości Wajdy jest jednak tak dużo i tak pięknych, że trzeba mówić o regule, nawet jeśli obłąkańczej, że trzeba uznać ten dar trafiania widzów obrazem – niczym zbłąkaną kulą.

Malarski rozmach i symboliczne rozbuchanie często przecież ustępowały u Wajdy scenom kreślonym subtelnie albo w swojej witalności mówiącym o sile życia (nawet jeśli w cieniu śmierci) – by wspomnieć oczywiście ekranizacje opowiadań Jarosława Iwaszkiewicza. To one dziś wracają z dużą siłą, może większą niż romantyczne poświadczenia naszej przeszłości. W chwilę po ogłoszeniu informacji o śmierci Andrzeja Wajdy wiele osób na Facebooku zamieściło ulubione fotosy z jego filmów. Tak, był tam oczywiście „Popiół i diament” – nadany zresztą nazajutrz przez telewizję – z kadrem ze zrujnowanego kościoła. Ale wśród tych fotosów przeważały inne: liryczne, czasem raczej z planu niż z filmu, skupione na emocjach postaci, na egzystencji bez historii, często z mniej znanych filmów.


Jesteśmy dziś w momencie przekształcania naszych mitów i naszego zbiorowego języka – prawdę mówiąc, mam nadzieję, że tak jest. W tym również sensie kino Wajdy jako kino mitologii narodowej odchodzi do historii. Ale jednocześnie otwiera się na nowe odczytania starych scen, a być może zostaną z niego wydobyte nowe sceny, które zaczną inaczej uruchamiać – i inną – wyobraźnię (co zresztą się dzieje, by przypomnieć książkę Sebastiana Jagielskiego o polskim kinie czy teksty Grzegorza Niziołka). Myśląc o tej twórczości, trzeba oczywiście pamiętać o tych obrazach, których nie puściła cenzura (jak worek z obciętymi na cmentarzu głowami Żydów w „Pokoleniu”; pisze o tym właśnie Niziołek) – wyobraźmy sobie nasze dyskusje o Polakach i Żydach, gdyby scena ta została pokazana w 1955 roku – i o tych, które są niezwykłym suplementem (jak teledysk promujący „Ziemię obiecaną”), a przede wszystkim tych, które aż proszą się o skłirowanie, o nowe spojrzenie, z ukosa, bez patosu, z szerokim gestem zagarniania nowych sensów.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.