„A rwało go tak do karczmy, że wydzierżeć nie mógł”
W powieści „Chłopi” (1904–1909; to z niej pochodzi tytuł i śródtytuły w tym tekście) Władysław Reymont sumiennie opisuje trudy chłopskiego życia. Lokuje je jednak w bardzo złożonej czasoprzestrzeni. Akcja powieści – będąca poniekąd akcją mitu – ma jednocześnie jakieś tło historyczne i jakieś wieści dochodzą ze świata. To zarazem wieś z przełomu XIX i XX wieku i Wieś, przedstawienie, które nie stroni od brutalnych wymiarów życia, ale wpisuje je w uniwersalny ład Natury. Bohaterowie pozostają odlegli od zmieniającego się świata: z Lipiec daleko i do miasta, i do kolei. To świat niemal autarkiczny, samowystarczalny. W planie społecznym istotne wątki dotyczą sporów z dworem, ale nawet on jest gdzieś tam, na obrzeżach – istotna hierarchia społeczna i ekonomiczna obowiązuje w istocie wewnątrz samego świata chłopskiego. Bogaci gospodarze, biedni parobkowie, pozbawione samodzielności społecznej kobiety tworzą rzeczywistość nie tylko ciężkiej pracy, ale też wielu niesprawiedliwości.
Nie jest to już jednak świat pańszczyzny, którego emblematycznym przejawem była propinacja. Zacytuję za Józefem Bursztą, który w książce „Społeczeństwo i karczma” wykładał: „Każdy, kto posiadał dobra ziemskie, miał w ich obrębie prawo propinacji; mógł z tego prawa ciągnąć zyski zarówno w formie czynszów pobieranych od tych, którzy warzyli trunki, jak i czynszów z założonej własnej karczmy czy wprost ze sprzedaży wyprodukowanych u siebie trunków”. Ta ostatnia prerogatywa ulegała jeszcze wzmocnieniu – jak wzmocniony był sam trunek, którego dotyczyła. Tak zwany przymus propinacyjny nie tylko dawał panu prawo, by sprzedawać, ale też kazał chłopu kupować, po określonej cenie i w określonej ilości, chciał czy nie chciał. Gorzelniany monopol pański naruszał wolność rynku, ale przede wszystkim – wolność osobistą. W propinacji tkwi zatem istota pańszczyzny, ukazująca całość władzy pana nad chłopem.
Jej przekroczeniem miało być wspólne społeczne picie, które – przynajmniej w wymiarze symbolicznym – obrazowało budowę zgody narodowej, będącej oczywiście zgodą stanów. Łączące chłopów z panami, a otwierające polski wiek XX „Wesele” Stanisława Wyspiańskiego (1901) nie jest weselem bezalkoholowym. Widma, które przychodzą do uczestników zabawy, zjawiają się w oparach gorzałki, w pijackim tumanie – co tak plastycznie pokazał w swoim filmie Andrzej Wajda. To wódka wytwarza niepokojące wizje i krwawe wspomnienia, jakże polskie przecież. To ona też wyrywa do czynu, który jednak kończy się kacem raczej niż dziełem.
„Sam pijanica zatracony, cięgiem siedzi u Jankla, to myśli, że wszyscy!”
Nie trzeba zatem dodawać, że to wesele, nawet jeśli skonsumowane, jest nieudane także w aspekcie integracyjnym. Przez dno szklaneczki widać nie tylko tę niemożliwą zgodę i długie trwanie „kompleksu folwarcznego” w kulturze polskiej, ale także wszystkie te momenty, kiedy pijaństwo stawało się symptomem całkowitego rozpadu chłopskiego świata. Inteligent mógł to opisać, a czasem pochylić się nad chłopskim losem i ewentualnie go oświecić (lub oświetlić).
Widoczne jest to w dwóch przełomowych momentach, jakim najpierw było instalowanie na wsi prawideł gospodarki socjalistycznej po 1944 roku, a następnie demontaż tego systemu po roku 1989. I tak, w „Jasnych Łanach” Eugeniusza Cękalskiego (1947) cała wiejska społeczność, której lideruje młynarz, żyje z produkcji bimbru. Do wsi przybywa jednak nauczyciel, który za pomocą szkoły, świetlicy i elektryczności zwycięża ze wsią w walce o wieś. Jedynym przegranym, poza oczywiście młynarzem, jest Jasiek, który traci wzrok na skutek spożycia bimbru. Podobny obrazek pokazuje też jeden z felietonów Polskiej Kroniki Filmowej z tego samego roku: gdyby ktoś nie zrozumiał, dlaczego naruszanie państwowego monopolu jest niewłaściwe, pojawia się argument stary jak świat – bezpieczeństwo. Zdecydowanie lepiej pić „państwowe”.
Pół wieku później wiele emocji wywołał film dokumentalny „Arizona” Ewy Borzęckiej (1997). Tanie wino, które dało filmowi tytuł, miało być jedynym celem i sensem życia mieszkańców w niewielkiej popegeerowskiej wsi. Z perspektywy czasu widać, że był to jeden z pierwszych ważnych głosów podważających jednokierunkowy opis transformacji jako postępu. Dyskusja mniej się jednak skupiła na tym, jak to się stało, że zakłady rolnicze upadły, pociągając za sobą całe społeczności, a bardziej na etyce twórczej. Krytyka filmowa nie tyle pytała o to, co pokazała kamera, ile o postawę osoby za kamerą; w znamienny sposób zatem zajmowała się raczej sobą i pytaniem, jak ma pokazywać „innych” – „wewnętrznymi innymi” kultury polskiej nazwał chłopów Roch Sulima.
Pomiędzy rokiem 1944 a 1989 mamy wiele obrazów picia: po polsku, heroicznie, samobójczo – łączą one wieś i miasto. Różni je jednak estetyka. Marek w „Strukturze kryształu” Krzysztofa Zanussiego (1969), zabrany przez Jana, meteorologa z prowincji, do lokalnej knajpy, pyta – patrząc na mężczyzn, którzy popijają wódkę pod jajko na twardo – „możesz tak żyć, patrząc na te twarze?”. Jan odpowiada: „Zależy, jak się patrzy”, a widz ogląda raz jeszcze panoramę po wnętrzu lokalu. Wódka miejsko-inteligencka topi smutki lub zalewa robaka, tymczasem na wsi raczej pokutuje wiara, że „kiedy ciało wódką najdzie, wszy tak nie gryzą”, jak mówi jeden z bohaterów „Kamienia na kamieniu” Wiesława Myśliwskiego (1984). Ani jedna, ani druga forma zatopienia nie jest skuteczna – tu los chłopski i inteligencki znów się spotykają.
Według Diagnozy Społecznej 2015 „rolnicy produkcji roślinnej” znajdowali się jednak bardzo nisko w rankingu przedstawicieli zawodów spożywających największe ilości alkoholu. Odsetek osób deklarujących nadmierne spożycie w tej grupie wynosił niewiele ponad 6% (w zestawieniu przewodzili przedstawiciele wolnych zawodów i artyści – 21%). Również inne badania pokazują, że na wsi pije się mniej niż w mieście: nieco rzadziej, w mniejszych ilościach, zdecydowanie mniej przy tym piją kobiety. Te dane, które można wyjaśnić zapewne kilkoma przyczynami, w tym nadal silniejszą na wsi kontrolą społeczną, sprzeczne są z pewnym trwałym wyobrażeniem, w którym stałym elementem wiejskiego pejzażu jest picie. Mem z pijanym rowerzystą-wieśniakiem w rowie nieodmiennie śmieszy.
„Gorzałka nie grzech, byle jeno przy godnym sposobie i z bratami, to na zdrowie idzie, krew czyści i choróbska odciąga!”
Picie czystej wódki jest w Polsce, niezależnie od miejsca i klasy, piciem gwałtownym, na hasło, do dna i „po calaku”. Wyłożone jest to celnie w innej scenie z powieści Myśliwskiego (1984), w której bohaterowie rozmawiają o koniaku:
– To nie wódka. Koniak. Piłeś kiedy?
– Nie pamiętam. Różne się pijało, to może i piłem.
– To się po troszeczku pije. Nie tak jak gorzałkę.
– To chyba nie piłem.
Wódki się nie sączy, tu nie ma po troszeczku. Tu się przepija, wykonuje gesty, wznosi toasty – w polskiej kulturze równie krótkie, jak haust gorzałki, ale jednak wyraźnie rytmizujący picie jako wspólne. Alkohol jest bowiem szczególną formą daru, czyli w antropologicznym sensie – narzędziem społecznej mediacji. Nie chodzi o handel wymienny, choć alkohol w różnych czasach trudnych – i w czasie wojny, i w czasie stanu wojennego – był ważną walutą. Jak u Myśliwskiego: „Jak chłop chłopu może się odwdzięczyć? Na wódkę go zaprosić. Wódka nie łapówka. Nie ma, że jeden daje, drugi bierze, tylko obaj piją”. W różnych czasach trudnych, należy powtórzyć, był zatem alkohol narzędziem budowania więzi społecznych, szukania integracji tam, gdzie przeszkadzało jej obce państwo, zagrożenie czy gwałtowne przeobrażenia społeczne. Relacje te realizowały się jednak w pijaństwie, wymagały wódki do każdej niemal sytuacji wymiany czy handlu. Za każdym razem – i za każdym łykiem na nowo – były one potwierdzane za pomocą gorzałki.
W innym rytmie wspólne picie – podczas niedzielnych odwiedzin karczmy – malował Władysław Reymont:
„Do karczmy napływało coraz więcej ludzi, bo już mrok gęstniał, zapalili światło, muzyka raźniej się ozwała i gwar się podnosił; naród kupił się przy szynkwasie, pod ścianami albo i zgoła w pośrodku izby i raił, pogadywał, użalał się, a kto niekto i przepijał do drugiego, ale z rzadka, bo nie na pijaństwo przyszli, jeno tak sobie, po sąsiedzku postać, pogwarzyć, skrzypic posłuchać abo i basów, coś niecoś posłyszeć nowego; niedziela przeciech, to odpocząć ni folgę dać ciekawości nie grzech, a choćby i ten kieliszek wypić z kumami… byle przystojnie i bez obrazy boskiej się obyć obyło, to i sam dobrodziej nie bronił…”
Bez kłótni zatem i bez nadużycia, przy kieliszku gorzałki, ale nie więcej – gromadzi się społeczność. Oczywiście, jeśli to nie zabawa, odbywa się to raczej bez kobiet. Im zresztą obyczaj nakazuje wzdragać się przed piciem, co widać, kiedy Boryna częstuje dziewczyny podczas wspólnego przygotowania kapusty na kiszenie – wspólna praca staje się jednocześnie wspólną rozrywką. Dziewczyny „piły, odwracały się, przysłaniały twarz ręką, resztę chlustały na ziemię, krzywiły się, mówiły »mocna« i oddawały kieliszek Borynie” (ku pamięci można dodać, że Jagna nie piła w ogóle).
Nie jest to jednak staccato wzniesień, haustów i odstawień, ale gwar rozmowy, któremu wódka łagodnie towarzyszy. Reymont buduje, raz jeszcze przypomnę – zmitologizowaną – wizję ludowej kultury sympozjonu.
Zaktualizowała się ona w serialu „Ranczo” (2006–2016), największym bodaj przeboju polskiej telewizji ostatniej dekady. Jego swoisty refren tworzyły spotkania lokalnych mędrców, zasiadających na ławeczce przed sklepem, by rozważać sprawy tutejsze oraz egzystencjalne, spożywając przy tym wino Mamrot (25%). Jest w serii wiele motywów picia i upijania się, a jeden z jej głównych bohaterów, Kusy, artysta notabene, dzięki żonie porzucił picie, które zaczął po śmierci pierwszej żony. Jednak Stach Japycz, Solejuk, Hadziuk oraz Pietrek, najmłodszy z tego chóru, przede wszystkim podrzucający mu pytania, reprezentują tu – na Ławeczce – formę picia stałego, ale wstrzemięźliwego, w zgodnym rytmie legato.