Końcówkę roku kalendarzowego trwale naznaczyła przedświąteczna i sylwestrowa gorączka. Do woli można by dworować z oparów konsumpcjonizmu, w których pogrążają się miejskie społeczności. Ale grudzień, początek zimy jest także czasem rzeczywistego oczadzenia, nadejścia smogu. Intensywny smog przychodzi prawie jak Święty Mikołaj, ukradkiem, jednak nie na niby. Z rózgami, które chłoszczą ludzkie drogi oddechowe i układy nerwowe. Warto o nim pomyśleć poważnie, na bogatym tle bilansów, noworocznych planów i postanowień. Gdy zaczynam czynić to ja sam, w drugi dzień Bożego Narodzenia (jeszcze przed zerwaniem się wiatru, informującego Warszawę o obecności orkanu Barbara na Bałtyku), stan stołecznego powietrza okazuje się zaskakująco dobry. Temperatura wiosenna, niewymagająca dogrzewania czy nieskłaniająca do rozpalania kominków (w dzielnicach obrzeżnych), ruch uliczny (w centrum) w stanach niskich. Niczego nie wymawiając słoikom – samochody zostały po prostu tam, dokąd Warszawa wyjechała do stołu na święta. A jeszcze niecałe dwa tygodnie temu (15 grudnia) władze stolicy wprowadziły bezpłatne przejazdy środkami transportu publicznego z powodu prognozowanej przez Wojewódzki Inspektorat Ochrony Środowiska złej jakości powietrza.
Zanieczyszczenie chemiczne i niska jakość powietrza stanowią problem wielkomiejski, łączą się z arytmetyką produkcji: tam, gdzie znacznie większe populacje w jednakowym czasie ogrzewają swoje mieszkania i przetwarzają surowce naturalne, procesy spalania przynoszą znacznie więcej produktów ubocznych, szkodliwych cząsteczek wydalanych do atmosfery. W Europie problem ten jest bardzo dobrze udokumentowany, poczynając od XVI wieku. Wiadomo jednak, że już średniowieczny angielski władca Henryk I Długonogi sprzeciwiał się nadmiernemu wykorzystywaniu węgla na opał jako dostrzegalnemu, powszechnemu źródłu zanieczyszczenia środowiska. Za pierwsze na świecie dzieło światłego umysłu, tj. tekst naukowo-publicystyczny poruszający problem ochrony czystości powietrza, należy uznać „Fumifugium” Johna Evelyna z 1661 roku (barokowy tytuł w pełnym brzmieniu: „Fumifugium or The Inconveniencie of the Aer and Smoak of London Dissipated Together with Some Remedies Humbly Proposed By J.E. esq. To His Sacred Majestie, And To the Parliament Now assembled”).
Jak łatwo się domyślić, nauki ścisłe usiłują odesłać genezę skażenia atmosfery w jak najgłębszą przeszłość. Wedle jednej z najnowszych koncepcji w bryłkach lodu na Grenlandii – nieco upraszczając przebieg badania – można znaleźć ślady metanu z czasów starożytnego Rzymu. Rzecz w tym, że nie chodzi o metan będący produktem zmian klimatycznych w ciągu wielu wieków, lecz będący śladem gospodarczej aktywności człowieka sprzed ponad dwóch tysięcy lat: starożytni Rzymianie hodowali owce czy kozy, metan był produktem procesów trawiennych. Obecność molekuł gazu w grenlandzkim lodzie odsyła do jakże aktualnej problematyki zmian klimatycznych. To o wiele szersze zagadnienie od smogu, którego najdalszych antecedencji trzeba upatrywać po prostu w ogniu i pożarze – spalaniu w tlenie, naukowo opisanym dopiero w epoce oświecenia przez Antoniego Lavoisiera, natomiast u zarania niewymagającym w ogóle sprawstwa istot ludzkich. Seneka Młodszy jednakże zauważał, że prócz kloacznych wyziewów, utrapieniem dla Rzymu są wyziewy z kominów; rzymskie powietrze nie nadaje się do oddychania.
Zwracając się w swoim ekologicznym traktacie bezpośrednio do Karola II Stuarta i wpływowych polityków, John Evelyn, na świecie znany głównie jako wybitny diarysta i konkurent w tej dziedzinie dla Samuela Pepysa, przeciwstawiał węglowi aromatyczne drewno. W żadnym razie nie antycypował późniejszej rewolucji przemysłowej, która spalaniu węgla nie przeciwdziałała, ale dopiero podniosła je do naprawdę masowej skali. Dlatego mieszkańcy Londynu mówią od pierwszej połowy XIX, na poły żartobliwie, o częstym raczeniu się pea soups. Porównywanie smogu do zupy z groszku przenikało jednocześnie do publicystyki; ówczesny smog nie przypominał koniecznie sadzy, barwił się na zielonkawo czy żółtawo. Jedna z pierwszych ustaw o ochronie zdrowia publicznego (Public Health Act), uchwalonych przez parlament Zjednoczonego Królestwa (w 1875 roku), uwzględniała – prócz priorytetu rozwoju sieci wodociągowej i kanalizacji spławnej – kwestię miejskiego powietrza. Z punktu widzenia pionierów nowoczesnej higieny walka ze smogiem winna być toczona równolegle do walki z rynsztokami i przepełnionymi śmietnikami.
Obraz smogu tworzy tedy integralny element obrazu miasta przemysłowego. Albo inaczej: postęp i przyśpieszenie pociągają za sobą wzrost zadymienia. Z tego samego względu smog ze zdwojoną siłą uderza dziś w Indiach czy Chinach, w tak zwanych krajach rozwijających się, które, choć w zupełnie innych, zglobalizowanych warunkach, nadrabiają rewolucję gospodarczą. Jeśli wierzyć kalkulacjom przedstawicieli nauk przyrodniczych i medycznych, mieszkańcy Pekinu czy New Delhi wdychają codziennie „substancje smoliste” odpowiadające wypaleniu trzech paczek papierosów. Dwa kraje o najszybciej rozwijającej się gospodarce – Chiny i Indie właśnie – notują największą na świecie umieralność osób w wieku produkcyjnym, około półtora miliona ludzi każdego roku. Dla porównania: w Stanach Zjednoczonych z zanieczyszczeniem powietrza wiąże się w XXI wieku „zaledwie” 60–65 tys. przedwczesnych śmierci w skali roku – takimi przynajmniej danymi operuje profesor Marc Z. Jacobson, autor wydanej w 2012 roku monografii „Air Pollution and Global Warming. History, Science, and Solutions”.
Wielce instruktywny film „The City”, wyprodukowany w 1939 roku na zlecenie Amerykańskiego Stowarzyszenia Urbanistów, z komentarzem napisanym przez Lewisa Mumforda (historyka i teoretyka cywilizacji, o obszernym dorobku wywierającym wpływ na wielorako rozumiane Urban Studies), zakrawa na propagandę „zielonego miasta”. Osuwa się w utopię, gdyż chce skutecznie rozwiązać opozycję miasto – wieś. Fabryczne kominy i ulice amerykańskiej metropolii wypełnione samochodami są więc w nim trywialnie zaliczane do wyznaczników „zmierzchu cywilizacji”. W gruncie rzeczy opatrywanie biegunów opozycji „brudne miejskie powietrze – czyste wiejskie” znakiem dodatnim albo ujemnym zależy od przyjętej postawy; akceptacja dla kominów i podziw dla lejącej się surówki hutniczej mają swoje miejsce w dziejach przemian cywilizacji. Z perspektywy społeczeństwa przemysłowego zadymienie oznaczało postęp, podczas gdy z perspektywy postindustrialnej – szybko staje się symptomem niebezpieczeństwa, stopniowej samozagłady ludzkości. Na przełomie XIX i XX wieku nie brakowało naiwnych turystów, którzy „groszkową zupę” w brytyjskich miastach poczytywali za prawdziwą atrakcję, dystynktywną cechę dojrzałej kultury wielkomiejskiej. Nie brakowało również zwolenników wtórnej racjonalizacji smogu w kategoriach pozytywnych: sadze i pyły zawieszone to środki dezynfekujące, w tradycjach kultury zadymienie przywodzi na myśl okadzenie, odegnanie tego, co złe.
Jeśli na Zachodzie po drugiej wojnie światowej racja wydawała się systematycznie przesuwać na stronę zatroskanych o czystość powietrza, to komunistyczna Polska przeżywała industrializm na XIX-wieczną modłę, bez liczenia kosztów ekologicznych. Kombinaty musiały powstawać. Pracować i pulsować: już to kilkanaście kilometrów od Sukiennic (Kombinat Metalurgiczny Huty im. Lenina w Nowej Hucie), już to w sąsiedztwie Puszczy Kampinoskiej i osiedli mieszkaniowych (Huta Warszawa). Jeszcze na szkolnych lekcjach środowiska w końcówce lat 80. przekonywano mnie, że wprawdzie w Katowicach i całej śląskiej aglomeracji powietrze rzeczywiście brzydko pachnie, ale jednak górnicy ciężko pracują dla dobra całego kraju – to ci, których praca, wprzęgnięta w system zanieczyszczania, budowała Polskę Ludową.
W Londynie ekologiczne otrzeźwienie nastąpiło jeszcze przed końcem socrealizmu na Wschodzie. Rok 1952, początek grudnia. Szkoły zostają zamknięte ze względu na bezpieczeństwo uczniów. Artyści przerywają wykonanie „Traviaty”, gdy dymne opary przedostają się na scenę opery. W niektórych dzielnicach przezierność powietrza spada do zera; miasto na pięć dni staje się niewidoczne, więc jakby przestaje istnieć. W maseczkach promenują mieszkańcy metropolii, a także ich czworonogi. I nie jest to wcale streszczenie klasycznego filmu katastroficznego ani współczesnego komediodramatu o mikołajkach zepsutych przez przypadkową próbę broni chemicznej, lecz krótki opis zdarzenia, które w historii zapisało się pod nazwą Wielkiego Smogu (Great London Smog). W grudniu 1952 roku panowały niskie temperatury. Do pieców grzewczych i domowych kominków obficie dokładano węgla, opału bogatego w cząsteczki siarki. Wcześniej, latem tego samego roku, z ulic Londynu wycofano elektryczne tramwaje i zastąpiono je autobusami wyposażonymi w silniki diesla (zresztą w Warszawie ekologiczną sieć trolejbusów likwidowano w latach 70., między innymi z podobnych pobudek, zastąpiono je autobusami, wehikułami przyszłości – ot, logika modernizacji: miasto – maszyna – spalina). Nad brytyjską stolicą powstał specyficzny (antycyklonowy) układ wiatrów, który doprowadził do uformowania się gęstej, „śmiercionośnej” mgły. Przypisano jej później fakt, że między 5 a 9 grudnia zanotowano o 4 tys. zgonów więcej aniżeli zazwyczaj w okresie przedświątecznym; stężenie dwutlenku siarki w powietrzu wdychanym przez londyńczyków miało wzrosnąć aż siedmiokrotnie, podczas gdy wskaźniki zadymienia osiągnęły poziom trzykrotnie wyższy od przeciętnego. W zarchiwizowanym przez British Pathé filmie dokumentalnym „Smogowa zmora” („The Smog Menace”) z 1953 roku narrator określa stan londyńskiego powietrza w grudniu 1952 roku mianem „najgroźniejszego seryjnego mordercy wszech czasów”. Nie dziw zatem, że słowniki języka angielskiego dopuszczają dla Londynu (i innych wielkich miast) kolokwialne określenie „The Smoke”. Obszary aglomeracyjne bywają istnymi „wędzarniami”. Mgły, które zapamiętałem z lektury powieści Karola Dickensa czy historii o przygodach detektywa Sherlocka Holmesa, tylko w połowie wynikają z dżdżystej wyspiarskiej aury; okazują się także konsekwencją zanieczyszczenia powietrza.
Gdy jako dziecko (we wspomnianej końcówce lat 80.) byłem z odwiedzinami u znajomych rodziców mieszkających na piętnastym piętrze bloku na krakowskim osiedlu Prądnik Czerwony, z wielkim zainteresowaniem przyglądałem się panoramie miasta za oknem. Zachęcono mnie do zaobserwowania z tej „wieży widokowej” zimowego smogu nad Krakowem. Nim wytłumaczono mi znaczenie tego pojęcia, wyobraziłem sobie „smoka” unoszącego się nad – niezaprzeczalnie – „smoczym grodem”. Baśniowe smoki potrafią przecież latać. Taka przemawiająca do wyobraźni dziecka homofonia (smog–smok, w szczególności smok wawelski) mimo wszystko wnosi element powagi do wiedzy o miejskim powietrzu, wiąże się z istotnym ostrzeżeniem dla „społeczeństwa ryzyka”. Jak smok jest bardzo konkretnym przedstawieniem niebezpieczeństwa czyhającego na mieszczan, tak smog kryje w sobie coś z abstrakcji. Należy do zagrożeń oddziałujących w sposób niewidzialny: cząsteczki toksycznych pyłów mają średnicę między 2,5 a 10 mikrometrów. Jeśli znów wierzyć ustaleniom nauk o zdrowiu, mieszkańcy miast dotkniętych smogiem żyją statystycznie o rok krócej; częściej zapadają na nowotwory, przewlekłe choroby płuc, serca i układu krwionośnego. Nadto, samo słowo smog (zaliczane przez językoznawców do internacjonalizmów: the smog, le smog, der Smog… itd.) odsyła do całkiem infantylnej gry słownej. Jak w książce sprzed roku objaśniła Christine L. Corton, ukute zostało najpewniej w 1905 roku przez doktora Harolda Antoine'a Des Voeux jako kontaminacja słów smoke (dym) i fog (mgła).
Choć zasłynął spektakularnymi „dymnymi zamgleniami”, a ich pozycję w dziejach kultury miejskiej sankcjonuje opracowanie Corton, „London Fog. The Biography”, Londyn nie miał i nie ma monopolu na zanieczyszczone powietrze. W 1930 roku ofiarą smogu padli mieszkańcy okolic miasteczka Engis w walońskiej części Belgii: w dolinie rzeki Mozy zaczęły mnożyć się przypadki nagłej niewydolności oddechowej, ponad 50 osób zmarło. Specjalna rządowa komisja lekarsko-śledcza ustaliła wkrótce, że przyczyną tej niespotykanej fali epizodów medycznych było skażenie powietrza dwutlenkiem siarki, emitowanym przez liczne zakłady przemysłowe zlokalizowane w dolinie i domowe piece grzewcze, do którego przyczynił się późnojesienny (1–5 grudnia) układ baryczny w połączeniu z niewielkimi dodatnimi temperaturami.
Na początku grudnia (2016 roku!) władze Paryża przyznały, że miasto zmaga się z najdłuższym i najbardziej intensywnym smogiem od dekady. Gdyby jednak pomiary zanieczyszczenia powietrza w Paryżu ocenić polską miarą, dowiedzielibyśmy się, że francuska stolica nie ma na razie powodu do zmartwienia – jakość tamtejszego powietrza pozostaje raczej umiarkowana. Gdy zaś zastosować obiektywizujący Air Quality Index, dobowe maksima dla Warszawy w tym samym czasie plasowały się na podobnym poziomie co w Paryżu. Odrębny Warszawski Indeks Powietrza dopiero powstaje; opracują go specjaliści z politechniki na zlecenie ratusza. Na razie zainteresowani monitoringiem stołecznego powietrza korzystają z „apki na smartfona”: mobilnej aplikacji przygotowanej przez Główny Inspektorat Ochrony Środowiska. Warszawy czy Krakowa nie wolno jednak bynajmniej traktować jako niechlubnych wyjątków. Smog – i to niekiedy rekordowy – uderza również w wiele mniejszych polskich miast, a nawet w uzdrowiska (takie jak Zakopane i Rabka) czy niegdysiejsze kurorty i letniska (podwarszawski Otwock).
Głównym winowajcą powstawania współczesnego miejskiego smogu są samochody (zwłaszcza w Warszawie, gdzie miejska sieć ciepłownicza pokrywa 80 procent potrzeb mieszkańców, zaś jej instalacje doprowadzające liczą blisko 2000 km). Na posiadaczy pojazdów zarazem najłatwiej jest wywierać presję, kierować do nich kampanie informacyjne i społeczne. „Komunikacja miejska to najlepszy wybór! Samochód zostaw w domu” – głosi najnowszy slogan wysuwany przez władze Warszawy. Odmiennie sprawa ma się z ogrzewaniem lokali mieszkalnych – to zasadniczy powód uciążliwości smogu w stolicy Małopolski. Tu potrzeba rozwiązań systemowych, na jakie musiał zdobyć się Londyn po Wielkim Smogu. Ustawy z 1956 i 1968 zadekretowały nakaz stosowania wyłącznie środków opałowych niepowodujących wydzielania dymu do atmosfery (smokeless fuels); przepisy dotyczyły zarówno gospodarstw indywidualnych, jak zakładów przemysłowych. Wielki Smog już się nie powtórzył, w każdym razie nie w rozmiarach z 1952 roku. W Polsce potrzebny jest rozwój komunalnych sieci ciepłowniczych, bądź wsparcie w wymianie starych pieców grzewczych na ekologiczne. Z pewnością pewien odsetek niepoprawnych kopciuchów, którzy nie konserwują regularnie anachronicznych pieców czy, co gorsza, oględnie mówiąc, palą w piecu odpadami, kieruje się lenistwem bądź skąpstwem. Inni jednak zatruwają powietrze z powodów typowo ekonomicznych: braku w budżecie rodzinnym wolnych środków na zachowania i praktyki proekologiczne. Zważmy, że mit o Prometeuszu splata losy gatunku ludzkiego z ogniem. Ogień, pożar, spalanie, jak ustaliliśmy, to początek historii smogu. Polacy, którzy współuczestniczą w jego wytwarzaniu, paradoksalnie zabiegają o zachowanie ludzkiej kondycji – o prawo do ognia.
Maseczka antysmogowa wydaje się dość wdzięcznym elementem stylizacji, pretekstem do modelowania twarzy. Maseczka na chirurga, maseczka na Hannibala Lectera albo karnawał wenecki. Lepiej jednak, by z życiem po miejsku nadal kojarzyły się inne atrybuty. Choćby pierniczkowa latte w grudniu.