Kolorowanie mroku
rys. Krysthopher Woods / Flickr Attribution-NonCommercial 2.0 Generic

Kolorowanie mroku

Włodzimierz Pessel

W Finlandii deficyty solarne zaspokajane są poza formami „światłoterapii”. Znane porzekadło głosi, że jeśli człowiekowi nie pomoże sauna ani wódka, to już nic mu nie pomoże na tym świecie

Jeszcze 4 minuty czytania

Jak można polubić deszcz w pełni lata, tak późną jesienią daje się oswoić mrok. Wyrozumiałość dla mroku nie musi prowadzić do sytuacji patologicznych, jestem o tym przekonany. Mimo że budzik odzywający się w grudniu w poniedziałek o 6.30 jakby doprasza się o stanowczą defenestrację. Mimo że nie sposób nadziwić się kurom, że wstają teraz kompletnie po ciemku. Mrok, nieodłączny kompan zegara biologicznego, skutecznie wyrywa nas z rytmów narzuconych przez współczesną kulturę i skłania do szukania jasnych punktów w ciemnościach.

Jest w roku taki szczególny moment. Przypomniał mi o nim niedawno materiał w pewnej telewizji śniadaniowej; ponoć jest to czas wyczekiwany przez profesjonalnych fotografów. Na przełomie września i października światło słoneczne pada pod bardzo korzystnym kątem. Stwarza efekt wzmożonej widzialności i jaskrawości kolorów. Wprawdzie nie fotografuję, ale siły takiego wyjątkowego oświetlenia doświadczyłem za kierownicą. Jesienna jazda przez Polskę pod światło ze zwykłego bycia w drodze czyni doświadczenie niemal fenomenologiczne. Trwa to tylko moment, kolory szybko tracą intensywność, stopniowo psuje się pogoda i nastaje mrok. Widać ta krótka ekspansja światła, jego dopalenie się jest potrzebne, aby zakomunikować nadejście pełnych mroku dni. To dni najkrótsze w roku, ale zwykle najbardziej się dłużą.

Wesołe cmentarze

Jeśli wierzyć potocznym poglądom, przy narodzinach których akuszerowały teorie naukowe, z powodu niedostatku światła słonecznego za dnia ludzie stają się bardziej skłonni do samobójstw. Nie popełniają ich jednak wyłącznie mieszkańcy Europy Północnej, co do tego powszechne intuicje mylą się znacznie. W statystykach Skandynawów wyprzedzają w przedbiegach Rosjanie i Węgrzy. Być może tym właśnie – obawami przed zabłądzeniem w mrok i zatraceniem siebie – powinniśmy wytłumaczyć charakterystyczne dla starszego pokolenia Polaków przykładanie znaczenia do wyboru mieszkania z oknami na południe i zachód. Pozwalały dłużej zachować choć cząstkę tej łatwo przemijającej jasności, w odróżnieniu, na przykład, od lokalu z ciemną kuchnią w „nowym standardzie” za Żelazną Bramą w Warszawie. U wczesnego Grzegorza Turnaua natrafimy na wers pióra Michała Zabłockiego: „mam nie byle jakie, bo południowo-zachodnie okna”; cała płyta krakowskiego artysty nosiła zresztą tytuł „Pod światło”.

Mrok jest sposobem oświetlania jasności, po prostu kosmiczną matrycą dla mnóstwa innych przeciwieństw. Światło najlepiej wypada na czarnym tle, podczas zaćmienia gorące słońce jest przygaszane przez zimny księżyc, a ulice, jak pisał inny błyskotliwy poeta, Jeremi Przybora, zawsze mają stronę cienistą i stronę słoneczną. Nic więc dziwnego, że tak pierwotną zależność potwierdzają obyczaje. Chrześcijański kalendarz liturgiczny wcale nie zaczyna się od noworocznych fajerwerków po północy 1 stycznia, lecz od refleksyjnego adwentu (łac. adventus – przyjście). Ma przeprowadzić wierzących przez jesienno-zimowy mrok ku wiośnie i rezurekcji, powrotowi jasności; z tego samego powodu wielkosobotnia uroczystość w kościele katolickim zaczyna się od rozpalenia ognia „na oświecenie pogan” i czuwania, jeszcze w mroku. A w adwencie sporą frajdą dla szkolnych maluchów chodzących na religię jest własnoręczne wykonanie lampionu z tekturki i kolorowego papieru, rodzaju nakładki na świecę. O ile usłuchają grzecznie budzika dzwoniącego przed świtem, zdążą z rozświeconymi lampionami na roraty – tak zwane msze roratnie odprawia się w adwencie o wschodzie słońca. Niemieccy protestanci rorat nie znają, za to na pierwszą niedzielę liturgicznego czasu oczekiwania obstalowują Adventskranz, specjalny wieniec z igliwia. Zawieszony pod sufitem lub umieszczony centralnie na stole w salonie, przyozdobiony zostaje czterema świeczkami. Zapalają się kolejno w cztery niedziele przed Gwiazdką. Na znak oczekiwania na „światłość świata”, czyli boskiego Syna.

Każdy ma swoją prywatną cezurę czasu światła i czasu mroku. Mój czas późnojesienny nastaje zawsze pierwszego dnia listopada. Za wyjaśnienie tego wyboru starczy mi przywołanie obrazu warszawskich nekropolii po zmroku w dniu święta Wszystkich Świętych. Ciemność wieczorna bywa już wtedy, po zmianie czasu na jesienny, dojmująca. Rozprasza ją światło zapalonych zniczy, niezliczonych cmentarnych lampek. Nad Powązkami czy Bródnem unosi się jedyna w swoim rodzaju łuna. Jako kilkulatek na zajęciach plastycznych w domu kultury narysowałem kredkami „wesoły cmentarz w listopadzie”. Pedagogika u schyłku Polski Ludowej tego konceptu artystycznego nie doceniła. Okazało się, że cmentarz w listopadzie, skądinąd będący oficjalnie miesiącem martyrologii narodowej, nie ma prawa być jasny. Wezwani rodzice musieli się wytłumaczyć z mrocznej wyobraźni dziecka. Choć wówczas obawiano się raczej innych fanaberii niż dzieci, które „czują się jak Emo”. 

fot. Lee Summers / Flickr CC BY-NC 2.0

W „Zawsze jest dzisiaj” Michał Cichy pisze między innymi: „Nie dziwię się, że Jakub Böhme miał przeżycie mistyczne na widok światła odbitego od cynowej miski”. W tym frapującym eseju, będącym rodzajem zapisu spacerów po Warszawie o różnych porach dnia i roku, autor stwierdza, że w blasku tkwi coś narkotycznego. Gdy słońce razi twarz w takim natężeniu, że trzeba zmrużyć oczy, ludzie idący z naprzeciwka zostają zredukowani do czarnych sylwetek. Oślepiony – pozwolę sobie uzupełnić spostrzeżenia Michała Cichego – czuje się jednak wyróżniony, jakby wyciągnięty z cienia i otoczony jasną poświatą jak aureolą. Ale ciemność nam te aureole strąca czym prędzej. Jeśli blask przypomina narkotyk i energetyzuje, to mrok ma w sobie coś z neuroleptyku: obniża aktywność życiową, ujmuje reakcjom dynamiki, tonizuje lub wpędza w melancholię. Jednoznacznie przeciwstawiony blaskowi, mrok daje się opisać przez porównanie do blackoutu, sytuacji zaciemnienia. Gaszenie świateł w mieście podczas wojny należy do sprawdzonych strategii przetrwania nalotu bombowego. Mrok zrzucany na nas przez naturę staje się również czymś wymagającym przeczekania i powściągliwości. By jakieś licho czy „złe” nas nie dosięgło. Mrok wydaje się nostalgiczny, amorficzny, spowalniający. Przy tym pogański – ciemności były jedną z dziesięciu plag zesłanych na Egipt jako kara za więzienie Izraelitów.

Zamiast lampy

Mrok potrzebuje dobrego serwisu, odpowiednich strategii kulturowych. Udatnie go serwisowały kultury tradycyjne. Profesor Ludwik Stomma, dziś znany przede wszystkim jako felietonista tygodnika „Polityka”, w 1981 roku opublikował poważne dzieło naukowe zatytułowane „Słońce rodzi się 13 grudnia”. W tytule, przez analogię do sprawy „Czasu apokalipsy” wyświetlanego tuż przed ogłoszeniem stanu wojennego w kinie Moskwa, doszukiwano się drugiego dna i politycznego proroctwa; pomijam już tu specjalistyczne kontrowersje wokół astronomicznych aspektów dzieła Stommy. Książka dotyczyła bowiem jedynie najbardziej klasycznego zagadnienia etnografii: obrzędowości czasu zimowego przesilenia w kulturze tradycyjnej typu ludowego. Ale od tego, jak rytualnie radzono sobie na tak zwanej dawnej wsi ze zjawiskami nieracjonalnymi, znacznie ciekawsze wydają się współczesne, wciąż aktualne ślady tych pierwotnych świąt solarnych.

Weźmy dzień św. Łucji w Szwecji (Lucia, Luciadagen). Właśnie 13 grudnia po drugiej stronie Morza Bałtyckiego odbywają się pochody dziewcząt ubranych na biało, spośród których idąca na czele ma na głowie wianek z płonącymi świeczkami. Jak łatwo zauważyć, nie była Łucja świętą skandynawską. Wręcz przeciwnie, postać męczenniczki wiąże się ściśle z miastem Syrakuzy na Sycylii. Chrześcijaństwo w Skandynawii po prostu zagospodarowało pogańskie, wikińskie święto odradzania się słońca i dość instrumentalnie posłużyło się świętą, której samo imię symbolizuje rozpraszanie mroku (łac. lux – jasność, światło). O południowych konotacjach dnia Łucji raczej pamięta niewielu Szwedów, pozostaje on przede wszystkim świetną okazją do grudniowego doświetlenia sobie życia i wprawienia się w wesoły nastrój. Jednocześnie wpisuje się w ogólnoskandynawskie upodobanie do świeczek.

fot. Lee Summers / Flickr CC BY-NC 2.0

Świeczki ustawia się dosłownie wszędzie (na oknach, w sklepach, przed restauracjami), by móc celebrować źródło światła w okresie, w którym przewaga mroku staje się codzienną uciążliwością. Słynny park rozrywki Tivoli w Kopenhadze, mimo że formalnie przerywa działalność od jesieni do wiosny, w okresie świąteczno-noworocznym na chwilę się otwiera. Bo nie zagraniczni turyści wówczas korzystają z „wesołego miasteczka”, ale sami mieszkańcy Kopenhagi, których przyciągają do Tivoli oryginalne iluminacje i noworoczny pokaz fajerwerków. Zresztą nawet latem Tivoli broni się dopiero po zmroku, bez feerii świateł zamienia się w eksplozję kiczu i tandety. Również Skansen w Sztokholmie, park będący światowym prototypem muzeów etnograficznych na wolnym powietrzu, ożywa w grudniu. Nagle wytrącony zostaje z  jesiennego letargu i przyciąga odwiedzających mnogością i różnorodnością świetlnych ozdób. Skansen organizuje Łucję czy otwarty wieczór sylwestrowy.

Reykjavík, który pełni funkcję dużego miasta, mimo że w rzeczywistości zaprzecza idei metropolii (całą aglomerację stołeczną na wyspie Islandii zamieszkuje niewiele ponad sto tysięcy ludzi), po zachodzie słońca rośnie w oczach niepomiernie widziany z dowolnego podmiejskiego wzniesienia. Potęguje tą najdalej na północ wysuniętą europejską stolicę rozbudowana, nader szczodra infrastruktura oświetleniowa. Latarni w Reykjavíku nie brakuje, o wiele trudniej napotkać żywe dusze na ulicach poza ścisłym centrum. Tania energia elektryczna ze źródeł odnawialnych pozwala Islandczykom utrzymać wysoki poziom oświetlenia również po bankructwie sektora finansów publicznych przed kilkoma laty.

Rzecz jasna, nie jest tak, by motyw światłości skontrastowanej z mrokiem, wszystkie te lampiony, sztuczne ognie czy fajerwerki były zupełnie obce ludziom żyjących w cieplejszych stronach. Na europejskim południu, jasnym ze swej istoty, ognie i światła pełnią od zawsze nieco inne, bardziej użytkowe bądź rozrywkowo-ludyczne funkcje, stanowią urozmaicenia drugiego planu. Tak jak zimą w karnawale znakomicie opisanym przez Goethego w „Podróży rzymskiej”. Latem natomiast służą za element oprawy wieczorów, kiedy to po skwarnym dniu właściwie zaczyna się dopiero toczyć normalne życie.

Na rozgrzanie, na zdrowie

U szwedzkich sąsiadów ze wschodu, w Finlandii, deficyty solarne zaspokajane są bez udziału codziennych form terapii światłem. Fińskie porzekadło głosi, że jeśli człowiekowi nie poprawi się po saunie ani po wódce, to już nic mu z pewnością na tym świecie nie zdoła pomóc. Biorąc pod uwagę to, że Finlandia, kraj z ugrofińskim etnosem, stanowi cywilizacyjny pomost między Wschodem a Zachodem, a zarazem użycza nazwy własnej popularnemu, eksportowemu produktowi wyskokowemu, można by orzec, że także Polacy zwykli radzić sobie z mrokiem na sposób wschodni. Woda ognista, więc rozświetlająca żywot przynajmniej z nazwy, być może odbiera rodakom później widność umysłu, ale pozwala przetrwać kalendarzowy czas mroku i ocieplić krew. Jak w „Wyjściu awaryjnym”, jednej z polskich komedii zwanych kultowymi, poucza postać grana przez Zbigniewa Buczkowskiego, aktora o wybitnie fetniakowskim emploi: „gdy człowiek sobie dobrze przyprawi, to mu się życie zamienia w kolorową telewizję”. Oprócz bachicznych pierwiastków w filmie polskim narzucają się tu zaraz następne skojarzenia piosenkowe. Aż boję się wnikać w to, co wzięty tekściarz Jacek Cygan doprawdy „miał na myśli”, ale dziwnym zbiegiem okoliczności jego stały współpracownik Ryszard Rynkowski parę lat po nagraniu szlagieru „Wypijmy za błędy” wylansował przebój wymownie zatytułowany „Mrok”.

Polskie kolorowanie polskich mroków alkoholem to utarta tradycja. Przynależy do tego samego repertuaru, w jakim zapisał się koncept pomroczności jasnej, stworzony przez profesora prawa Lecha Falandysza w procesowym interesie rodziny prezydenta Lecha Wałęsy, czy fenomen szklanej pogody. Oto w latach 80., z których pochodzi przebój Małgorzaty Ostrowskiej i zespołu Lombard, wieczór statystycznego Jana Kowalskiego wypełniał obowiązkowo Dziennik Telewizyjny z prognozą pogody o 19.30 i serial o 20.00. Ciemne i puste polskie miasta oraz miasteczka rozjaśniały wtedy nieco „szyby niebieskie od telewizorów”. Podobnie dzisiaj, gdy przejeżdża się przez polskie miejscowości po zmroku, w szybach raczej odbijają się barwne obrazy z ekranów telewizorów niż mocne i radosne wielowatowe światło. Znajomy elektryk nazywa to polskie zjawisko „siedzeniem przy jednej żaróweczce”. Życie w półmroku jest życiem półsennym, prawie utajonym.

A jednak praktyka sięgania po butelkę na rozgrzewkę czy jesienną chandrę, biesiadnego przepędzania potworów z krainy ciemności, zostaje dziś skazana na rywalizację z innymi strategiami koloryzowania życia, między innymi właśnie z rozwijającą się kulturą iluminacji. Przywykliśmy już dosyć do tego, że warszawski Nowy Świat zamienia się około 6 grudnia w świetlną promenadę. Można nią spacerować z torbami na zakupy i gorącą kawą w jednorazowym kubku; oczywiście o specjalnym jesienno-zimowym smaku, mającym nam poprawić nastrój w zły ciemny czas (dla amatorów herbaty wymyślono „herbatki adwentowe”, różnorakie sezonowe kompozycje). Słowem, przyswoiliśmy nowy etap w obyczajowym cyklu dorocznym, by użyć staroświeckiego zwrotu antropologicznego. Jak tylko zgasną listopadowe znicze na grobach, zapalają się lampki na choinkach i wszędobylskich ozdobach świątecznych. Skoro mrok przestawia naszą świadomość ze wzroku na słuch, to ten drugi z wymienionych zmysłów coraz rychlej naraża się na udrękę ze strony charakterystycznych dzwoneczków: jingle bells, jingle bells… Tę modyfikację cyklu dorocznego sankcjonują czasopisma lajfstajlowe, prześcigające się w dawaniu dobrych rad na to, „jak poradzić sobie z uciążliwością długich jesiennych wieczorów”. Na sążnistej liście: wypad do ciepłego kraju, zakup zestawu domowego do terapii światłem, łykanie cudownych tabletek z melatoniną, wypicie filiżanki gorącej czekolady, zrobienie zawczasu prezentów mikołajkowych i wyprzedzenie tłoku w galeriach handlowych… Gdybym się tak rozpędził w interpretacji, zapewne udałoby mi się dowieść, że w Sieradzu, gdzie ostatnio na jednej z ulic na pięćdziesięciu metrach kwadratowych postawiono aż czternaście latarni, samorządowcy postanowili zawalczyć o dobre samopoczucie mieszkańców dzielnicy i przegnać mrok z miasta raz na zawsze. Być może nawet zainspirowali się promiennością stolicy północnej wyspy Islandii.

fot. Lee Summers / Flickr CC BY-NC 2.0

Dwudziesty stopień zasilania

Skuteczne zapobieganie występowaniu „ciemności egipskich” jest wyznacznikiem dobrze funkcjonującej cywilizacji oraz sprawnie funkcjonującej, wydolnej gospodarki. Filmy dokumentalne poświęcone Korei Północnej akcentują fakt, że kraj rządzony przez komunistyczny reżim rozlewa się ciemną plamą na obrazie satelitarnym azjatyckiej części globu ziemskiego. Koreańczycy z północy żyją w mroku ustrojowym i fizycznym, bez płynnych w interiorze dostaw energii elektrycznej. Świadome tej kompromitacji władze KRLD skwapliwie pilnują, aby zagraniczni reporterzy filmowali przede wszystkim rozświetlone – na propagandowy pokaz – centrum Pjongjangu. To samo tyczy się intensywnie iluminowanych, nowych lunaparków, za których pomocą Kim Dzong Il postanowił zbudować przed ludem swój autorytet i wizerunek innowatora, który chce ulżyć utrudzonej za dnia klasie pracującej – oto niespodziewany w Pjongjangu pierwiastek kolorowego Tivoli. W ostatnich latach komunizmu w Europie Środkowo-Wschodniej identyczną „czarną dziurą” była podobno Rumunia. W każdym razie mój dziadek, udając się w służbowe delegacje do Bukaresztu, zabierał ze sobą mocne, stuwatowe żarówki na prezenty.

Zakotwiczone w odmiennych realiach sceny obyczajowe z serialu „Alternatywy 4” w odbiorze bardzo młodych ludzi szybko osuwają się w rodzaj historycznego absurdu. Towarzysz Winnicki, który ma ekskluzywny telewizor na baterie, i wyłączenie prądu na całym osiedlu nie przeszkodzi mu w obejrzeniu ważnego meczu polskiej reprezentacji futbolowej, czy w ogóle sama sprawa „dwudziestego stopnia zasilania”, zamieniają się z podpatrzeń w absurdalny humor. W dzieciństwie, przyznam, nawet lubiłem te nagłe wyłączenia prądu w całej dzielnicy, jednak przede wszystkim śnieżną zimą – biel śniegu stawiała wtedy czoła nieokiełznanym ciemnościom za oknem. Ale dziś jeden z reklamujących w mediach swoje usługi operatorów energetycznych podkreśla fakt, że notuje najmniej w kraju przerw w dostawie prądu. A zatem wieczory przy świecach nie odeszły zupełnie w przeszłość. Definitywna ciemność wkracza obecnie wtedy, gdy nie można w dowolnej chwili naładować smartfonu, tabletu, ultrabooka i innych ekstensji człowieka. W takich sytuacjach mrok może być paradoksalną szansą dla sfery, którą nazywamy nieprzypadkowo, choć trochę górnolotnie, ogniskiem domowym. Gdy robi się ciemno, szukamy brakującego światła czy ciepła w sobie, wokół siebie, wśród innych. Stąd też żywotność żartobliwego przekazu o tym, że zima z 1981 na 1982 rok przyczyniła się do wzmocnienia przyrostu naturalnego – nie tylko woda ognista miałaby rozgrzać i rozpromieniać Polaków.

W jednym ze szkiców zamieszczonych w tomie „Pająk” Bartosz Jastrzębski przypomina okoliczność najprostszą i najistotniejszą: cykliczne stany nieba i przyrody to jedna z ostatnich nieprzekształconych przez człowieka części natury. Jak dobrze, że mrok istnieje. Bo wprowadza cenne elementy „tego, co transcendentne”, do antroposfery, która się z nich wyjałowiła. Światło narodzi się 13 grudnia, jeszcze przed świętami zacznie go chwilka po chwilce przybywać.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.