Filip Szcześniak nie udziela wywiadów i dość konsekwentnie strzeże swojej prywatności. W social mediach hołduje modzie na #minimalizm (średnio jeden wpis na miesiąc). Less is more. Zero bratania się z innymi artystami, ścianek, wideoblogów ze studia, postów o polityce czy życiowego coachingu dla fanów. Jego Instagram jest już najnudniejszy na świecie. Wygląda jak przypadkowa apoteoza hygge – duńskiej filozofii małych przyjemności. Zwiedzanie miasta na rowerach Veturilo, zdjęcia z serii „wśród przyjaciół”, wypieki i dziewczyna, widoki i pasty. Czasem zdjęcie z koncertu z wtórnym komentarzem w rodzaju „Było mega!”. Tak jakby „Fifi” nie mógł napisać nic od siebie, bo właśnie walczy w konkursie na najsympatyczniejszego rapera roku.
Trudno nie czuć piekącej zazdrości, wiedząc, że ten sam, nudny w socjalach Filip Szcześniak od kilku miesięcy jest tak strasznie zapracowanym człowiekiem (co wiąże się z dyskontowaniem popularności). Wiosenny triumf na Fryderykach zdarzył się już wieki temu. Od tego czasu jego dyskografia poszerzyła się o dwie płyty. Singiel „Deszcz na betonie” został posłany w sieć w doskonałym momencie i do dziś na YouTube został odtworzony 12 milionów razy. Premierę miał na początku lipca, ale antycypował już bolesne późnosierpniowe powroty do miasta. „Twoja skóra pachnie jak ostatnie dni wakacji…”. To dzięki takim napakowanym emocjonalnie linijkom, kawałek mógłby (a może powinien) trafić na soundtrack do „Wszystkich nieprzespanych nocy”. Nadwiślańskie cul-de-sac, muzyka końca lata, ostatnich być może beztroskich wakacji. Polska muzyka alternatywna, a rap już w szczególności, boi się sentymentalizmu. A tu zdarzył się refren, który na papierze brzmi jak piosenka starego T.Love. W dodatku w wykonaniu największego smerfa Marudy na scenie.
„Jestem głosem pokolenia, które nie ma nic do powiedzenia”. Tak odszczekiwał się w tytułowym kawałku wydanego latem minialbumu „Wosk”. To była odpowiedź widzącym w Taco Hemingwayu materiał na barda, następcę gwiazd rocka, których piosenki od dekad ryczy młodzież na juwenaliach. Rzeczywiście jesienne koncerty Szcześniak wyprzedawał w tempie, o jakim mógłby pomarzyć Kult z Kazikiem Staszewskim za najlepszych czasów corocznej „pomarańczowej trasy”. Lajki i szery się zgadzają. Popularność Taco Hemingwaya wybiła daleko poza demografię bywalców Open’era i OFF Festivalu – młodych, wykształconych, z wielkich ośrodków. Twórczości autora „Umowy o dzieło” słucha Dominika Kulczyk i gimnazjalistki z małych miejscowości.
Również „Gazeta Wyborcza” starała się wykreować z „Marmuru” wydarzenie. Kilkanaście godzin po internetowej premierze płyty dziennik umieścił na drugiej stronie wydania stosowną informację. Tam, gdzie miejsce komentarzy politycznych. Który polski album muzyczny został w ten sposób ostatnio wyróżniony? Wydane w latach 90. albumy Liroya czy grupy Hey?
W mediach zajmujących się krytyką muzyczną jego najnowszy album wiedzie jednak życie równoległe. Delikatnie mówiąc, krytycy na punkcie tej płyty nie oszaleli. Życzliwa obojętność – to chyba najczęstsza postawa. Serwis Beehype, który zebrał opinie kilkudziesięciu wybranych polskich dziennikarzy muzycznych, nawet nie nominował „Marmur” do szerokiej listy najlepszych wydawnictw 2016 roku (trafiło na nią kilkadziesiąt innych albumów – od mainstreamu po eksperymenty). Najważniejsze portale zajmujące się rapem postanowiły o tej płycie w ogóle nie pisać. Interia piórem uznanego eksperta rapowego Marcina Flinta wystawiła ocenę 5/10.
Nie chcę egzaminować uznanych przecież dziennikarzy z tego, czy chciało im się „Marmur” posłuchać wystarczająco wnikiliwie. Próbuję jednak szukać przyczyn tego braku entuzjazmu. Słabe oceny można tłumaczyć konformizmem środowiskowym. Szcześniakowi często wytykano pochodzenie z dobrze sytuowanej części klasy średniej. Jest też w recepcji tej płyty w środowisku rapowym delikatna nutka mizoginii. Wybija ona najczęściej w komentarzach pod tekstami czy utworami na YouTube. Taco Hemingway jest popularny wśród młodych kobiet, co jest zapewne zdaniem wielu okolicznością kompromitującą albo przynajmniej obniżającą ocenę jego twórczości. To także kwestia kanałów promocji. Hemingway nie zaczynał od nielegali i uznania środowiskowego, tylko już na wysokości EP-ki „Umowa o dzieło” był bohaterem artykułów „Newsweeku”. Ostatnio w „Wyborczej” nad jego tekstami pochylał się socjolog. Jak uznać takiego wykonawcę za „swojego”?
Ale również w mediach niebranżowych album zbiera noty raczej słabe. Kierowany przecież do zupełniej innej grupy odbiorców niż GlamRap „Tygodnik Powszechny” płytę wprost zmiażdżył. W tekście zatytułowanym „Hotel katastrofa” Jan Błaszczak skrytykował m.in. fakt, że będący concept albumem „Marmur” używa alter ego jako zabiegu narracyjnego, co miałoby być ogranym chwytem. Według tej logiki należałoby skrytykować też obecność bitów, rymów, zwrotek i refrenów – w końcu co to za nowość. Nie dał szans „Marmurowi” bezlitosny jak zwykle serwis Porcys (przy okazji podsumowania końcoworocznego wylewając dziecko z kąpielą – sympatia dla Hemingwaya nie oznacza poglądu, że wartościowy artystycznie rap powinien bezwzględnie zawierać odwołania do „kultury wysokiej”). Przemilczeli go zwykle życzliwsi od Porcys screenagersi. Bartek Chaciński, redaktor „Polityki”, na swoim znakomitym blogu Polifonia temat dyplomatycznie zasygnalizował. Wśród kilkudziesięciu najlepszych polskich wydawnictw roku płyty jednak nie umieścił. Hemingway nominowany jest jednak do Paszportów Polityki. Teoretycznie to jedna z najważniejszych postaci mijającego roku w muzyce popularnej.
Problemy z recepcją twórczości Taco Hemingwaya zaczęły się na wysokości minialbumów „Trójkąt warszawski” (grudzień 2014) i „Umowa o dzieło” (czerwiec 2015). Błyskotliwy, dystansujący konkurencję na poziomie leksykalnym raper na tych nagraniach brzmiał jak nastolatek-eurosierota. Jakby co najmniej kilka lat edukacji spędził za granicą (co zresztą było prawdą) i w efekcie stracił swobodę mówienia w ojczystym języku. Sylabizował ciężko, sztywno i zarazem niechlujnie. Ta antymuzyczność Szcześniaka była dla wielu barierą nie do przejścia. Niewyrobione flow i charyzmę na trzy z minusem Taco nadrabiał błyskotliwością. Słuchem językowym. Były to piosenki, o których lepiej się czytało czy rozmawiało w towarzystwie – niekoniecznie zaś słuchało. Dla wielu problem stanowiła jednak sama kreacja Szcześniaka – ograna figura zdystansowanego komentatora rzeczywistości. Hemingway był bezlitosny dla swoich słuchaczy i słuchaczek. I pozbawiony w tym hamulców. Miał coś z przemądrzałego studenta, pewnego swojej klasowej przewagi. Raz popisywał się erudycyjnymi odniesieniami, a za chwilę rzucał seksistowskim tekstem (o „pannach, które myślą że są Małą Mi / a mają japy Panny Migotki”). Bezlitosny był też zresztą dla panów: „W tym kraju, w którym każdy chłopiec jest jak mielony kotlet / Dla niej on to mniej więcej Jude Law / W kraju w którym każdy chłopiec to jest jełop i oblech / Teraz widzi gdzieś go w tle, więc łapie oddech”. Pewien popularny fanpejdż reważował się: „Modna warszawska knajpa. Przy stolikach sami Taki Hemingłeje, bystre obserwatory miejskiego życia, i Moniki Brodki, chcące zapomnieć o Nowym Targu”.
Przy okazji „Umowy o dzieło” Łukasz Łachecki komentował dla „Dwutygodnika”: „(…) wszystkie klasowe i lifestyle’owe opozycje, konstruowane przez rapera chwalonego za zdolność obserwowania i społeczną przenikliwość, w dużej mierze ograniczają się do litanii marek, nazw warszawskich lokali i klisz rodem z lewicującej publicystyki czy studenckich memów”. Choć Taco Hemingway potrafił być ostry jak brzytwa, to miało się wrażenie obcowania z produktem w wersji beta, udanym na poziomie konceptu, niekoniecznie wykonania.
Na wydanej latem EP-ce „Wosk”, a już w szczególności na „Marmurze” Szcześniak brzmi jednak jakby posłuchał rad z pism kobiecych – ze swoich wad uczynił atut. Jeśli wciąż daleko mu pod względem flow i innych technicznych kwestii do krajowej czołówki, to zyskał swój autorski rejestr. Zaczął grać na własnym boisku. Przestał być irytujący. „Marmur” to wreszcie prawdziwie autorska wypowiedź.
Koncept „Marmuru” jest prosty – podróż, pobyt i powrót z nadmorskiego odosobnienia. Klimat tego miejsca przypomina trochę fantasmagoryczny pensjonat z filmu „Lobster” (umieszczani w nim ludzie mają 45 dni, żeby się zakochać albo zamieniają się w zwierzęta). Bohater albumu, sam Szcześniak, spotyka w hotelu staromodnego i zarazem trochę natrętnego gospodarza, który zwraca się do niego „panie Szcześniak!”. „Marmur” jako metafora psychiatryka? Walki z kryzysem twórczym? Wewnętrznej emigracji? Mniejsza o całościowe przesłanie – Szcześniak jest wreszcie sobą. Nie porywa się na socjologiczne diagnozy, unika wyliczanek (jak niegdyś w dość grafomańskiej „Następnej stacji”, tak zachwalanej zresztą przez krytyków), nie smaga płytkimi ocenami. Zajmuje się tym, co kocha najbardziej – sobą. I robi to w sposób interesujący albo przynajmniej zabawny. Jest pierwszorzędnym próżniakiem, hipochondrykiem. Jest jak pies, którym macha ogon – wszystko, co robi, podyktowane jest obsesją sławy, pieniędzy i strachem przed niespełnieniem. Wydanymi i zarobionymi pieniędzmi. Jednym z utworów na minialbumie „Wosk” były „Koła”, z gościnnym udziałem chyba największej obecnie polskiej gwiazdy pop, Dawida Podsiadły. Tam czuć już zapowiedź tej obsesji. Szcześniak rozumie sukces tylko w jeden sposób. Jest jak nakręcony ludzik, który potrafi zadać Podsiadle tylko jedno pytanie: „Ale ile koła?!” (ile bierzesz za koncert?).
Drugim obok pieniędzy motorem działania są ciała dziewczyn, o których bohater fantazjuje. Nie przez przypadek w jednym z utworów (biograficznym „Żywocie”) pojawia się Drake, kanadyjski oligarcha smutno-hedonistycznego r’n’b i piewca awanturniczego modelu relacji damsko-męskich. „Tsunami Blond” nawiązuje frazowaniem wprawdzie do „King Kunta” Kendricka Lamara. Przez „Marmur” przenika jednak uczucie depresyjnej pogoni za przyjemnością. Z nią kojarzony jest raczej Drake. Nie zdziwiłbym się, gdyby za chwilę ktoś wpadł na pomysł aplikacji, w której można wylosować depresyjny cytat z Hemingwaya „na dziś” (jest taka aplikacja na podstawie tekstów Kanadyjczyka). To świat chorej ambicji i jej rewersu, czyli strachu, blokad twórczych, nerwic i urojonych dolegliwości. W polskim rapie, pielęgnującym raczej success story, taka wizja jest rzadkością.
Taco Hemingway nie pławi się jednak tylko w swoich narcystycznych fantazjach. „Świecące prostokąty” to na pozór jeszcze jeden dydaktyczny utwór o ajfonizacji i fejsbukizacji życia. Tyle że zamiast podmiotu lirycznego gardzącego technologiami i z wyższością o tym opowiadającego („Wyloguj się do życia!”) widzimy gościa bezradnego i coraz bardziej uzależnionego. Monotonnie powtarzane: „mogę sprawdzić wszystko w każdej chwili” brzmi jak mamrotanie narkomana. Smartfon nie jest gadżetem. Przypomina raczej emancypującą się siłę, którą przestajemy kontrolować. Żyje z nami w pasożytniczej symbiozie – wysysa energię, czyniąc z nas nieobecnych, opętanych własnym wizerunkiem zombiaków.
Przez cały album przewija się wątek nieprzystosowania do życia. Apogeum osiąga chyba w utworze „Świat jest WFem”. Można uważać, że temat sportowych metafor zamknął 15 lat temu Afro Kolektyw w piosence „Karl Malone” (i poprawił jeszcze po 5 latach w „Trenerze Szewczyku”). Ale Taco Hemingway strzela seriami skojarzeń, które są jak błyskotliwy flirt. Sportem jest sama gra w uwodzenie. Adresatka tekstu okiwa bez trudu Maradonę i Pelego: „trzyma pani katalog: sportowa męska moda / każdy wokół chce mieć medal / pani prędzej pomnik”. Najlepszy moment tekstu? Opis dynamiki relacji koleżeńskich. Gdy podmiot liryczny uświadamia sobie, że jego otoczenie to frenemies – ziomki i rywale w jednym. Ich relacje opierają się na wiecznej konkurencji pod płaszczykiem kumpelstwa. Refren: „Świat jest wuefem, a ja nie mam stroju / Świat to liceum, a ja mam lewe zwolnienie” nie jest może wybitną metaforą, ale odpowiednio zaśpiewany daje efekt. Podobne diagnozy mieli zresztą i Van Morrison („I'm nothing but a stranger in this world”) i Anna Maria Jopek („Ja wysiadam”). Nie mówiąc o Morrisseyu („No, I've never had a job / because I've never wanted one”). Być może to ten moment w jego dyskografii, z którym niemal każdy może się utożsamić. Jakkolwiek patetycznie to zabrzmi – na tym polega chyba siła najlepszych piosenek pop.
Hemingway jest znakomity, gdy odpuszcza wyścig. W „Grubo-chudych psach” punktem zaczepienia jest pijacka podróż Uberem – randomowa, zapewne lekko bełkotliwa, rozmowa z kierowcą i zakupy alkoholowe w sklepie nocnym. Ta scena ma w sobie koloryt i lekkość rodem ze „Wszystkich nieprzespanych nocy”. Bohater zdobywa się na pijackie wyznanie: „Mówię to bez żartów / jesteś wzór dla Polek / jesteś wzór dla Polek / tu masz aureolę!”. Wybaczam nawet niewiele wnoszące rozkminy o przemijaniu, choć uwaga o tym, że „bilety jakoś nie są już ulgowe” również ma swój chropowaty urok. W końcu wiele spraw „jakoś” z biegiem lat w życiu się komplikuje. Jakoś.
Taco Hemingway, „Marmur”,
Asfalt 2016Oczywiście to tylko drobne wyimki z tekstów płyty „Marmur”. Teksty są tu napakowane wewnętrznymi zależnościami – kolejne linijki z siebie wynikają, niewiele z nich wydaje się niepotrzebnych. Umiejętności rapowe Hemingwaya jeszcze długo nie pozwolą mu być punktem odniesienia. Swojego performansu na tej płycie wstydzić się jednak nie musi. Czysto muzyczny aspekt „Marmuru” wydaje się mało interesujący – podkłady Rumaka pełnią funkcję pomocniczą. Albo inaczej: są na tyle dobre, że w ogóle ich nie słyszymy. Płyta jest pod względem dźwiękowym różnorodna, ale całe show kradnie Szcześniak. Najciekawsze w nich jest to, że bity uciekają daleko od standardowego metrum 4/4. „Ściany mają uszy” to rozlane, nocne leniwe r’n’b (jak z funkowych pejzaży Dâm-Funka). „Świat jest WFem” jest gęste od synkop. To pokazuje najlepiej, że również Szcześniak rozwinął się jako raper. Nie potrzebuje dyscypliny rytmicznej, może pozwolić sobie na gadanie do dużo luźniejszego tła. Ta różnorodność rytmiczna powoduje, że – używając języka recenzentów gier komputerowych z lat 90. – „Marmur ” to płyta niesamowicie „miodna” i „grywalna”.
Gdy na początku listopada album Hemingwaya został rzucony w sieć, podobnie jak część krytyki, wcale nie drżałem z podniecenia. Płyta rosła jednak dla mnie z każdym przesłuchaniem. Szcześniak wszedł na nowy poziom. To niezrozumiałe, że artysta, który w ciągu dwunastu miesięcy zdobywa Fryderyka, jest nominowany do Paszportów Polityki, wydaje dwie płyty i wyprzedaje trasy koncertowe, jednocześnie jest ignorowany lub oceniany negatywnie przez krytykę. Do kogo przemawiamy? Czy nie zatrzymujemy się na wąskich grupach środowiskowych? I czy nasze oceny mają w ogóle jakiekolwiek przełożenie na to, co się dzieje w kulturze? Mam wrażenie, że niektórzy krytycy nie dostrzegliby talentu, nawet gdyby ten podszedł do nich i sprzedał im liścia. Choć sam Taco Hemingway, ze swoim ekscentrycznym podejściem, obsesjami i narcyzmem, z pewnością pokochania go nie ułatwia. Ale oceniajmy piosenki, a nie towarzyszące im kreacje.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).