Medium
mat. prasowe

10 minut czytania

/ Muzyka

Medium

Piotr Kowalczyk

Z gigantomanią jest jej do twarzy, potrafi z tego zrobić dobry użytek. Potwierdza to nowy album „Renaissance”

Jeszcze 3 minuty czytania

Czy mieliście kiedyś swoją „fazę imperialną”? Termin, czasem używany w kontekście muzyki pop, doczekał się nawet hasła w Wikipedii. Rzucił nim Neil Tennant z Pet Shop Boys, żeby opisać moment w karierze swojego zespołu, który pod koniec lat 80. osiągnął komercyjny i artystyczny peak. Nie chodzi jednak tylko o sprawy wymierne: numery jeden na listach, uznanie krytyki, nagrody czy celebrycki status. Faza imperialna to też poczucie, że nie tyle idzie się z duchem czasów i modami, ile rzuca się im wyzwanie. Konieczne do tego jest niesłabnące przekonanie, że wszystko, co zrobimy, będzie zaakceptowane przez fanów i opinię publiczną. Możemy podwajać stawkę i ryzykować, a i tak będą nas kochać, interesować się nami i słuchać.

W przypadku Beyoncé Knowles-Carter faza imperialna trwa już niemal dekadę. Cezurą jest, jak się wydaje, wydany pod koniec 2013 roku wizualny album „Beyoncé”, pierwszy „konceptualny” moment w jej karierze. Od tego czasu każde kolejne jej przedsięwzięcie, czy to osobista płyta nagrana z mężem Jayem-Z, czy ścieżka dźwiękowa do „Króla Lwa”, sugerowało gigantyczne ambicje, czasem też przerost ego. A jednak Beyoncé zawsze, mówiąc językiem korpo, dowoziła.

Stała się tak dominującą figurą, że doczekała się nawet swojego kursu... Beyoncé studies. Działo się też sporo w jej życiu prywatno-publicznym. Razem z Jayem-Z zyskała miano power couple, być może najmocniejszej parki w show-biznesie. Nie przez przypadek zaśpiewała na inauguracji drugiej kadencji Baracka Obamy. Przez ostatnie 6–7 lat, gdy rasowy konflikt w Ameryce przybrał na sile, a kraj pogrążył się w opioidowo-politycznym chaosie, również zabierała głos.

Tak łatwo tutaj o serię monarchistycznych metafor. Bee jako girlboss, władczyni, królowa matka, której rój fanatycznych poddanych jest gotów zrobić na Twitterze piekło każdemu, kto ośmieli się wejść z nią w wyimaginowany choćby konflikt.

Warto obejrzeć „Lion Is King” – teledyskowy esej o afroamerykańskiej tożsamości towarzyszący nowej wersji „Króla Lwa”. Sama artystka lubuje się w „królewskich” skojarzeniach, mętnych, nawet jeśli wizualnie zapierających dech w piersiach. Z gigantomanią jest jej jednak do twarzy, potrafi z tego zrobić dobry użytek. Potwierdza to nowy album „Renaissance”. Mało kojarzony fakt: to pierwsza część płytowej trylogii. Na okładce widzimy Beyoncé w mocnym negliżu, przybywającą na białym astralnym koniu po sześciu latach przerwy od ostatniego regularnego albumu – tak jak 45 lat temu na parkiet nowojorskiego Studio 54, mekki kultury disco, wjeżdżała Bianca Jagger. Wydaje się ogłaszać koniec pandemicznej smuty. Przy okazji piosenkarka wyjaśnia też kwestię przywództwa we współczesnym popie. Wszystkie liczące się jeszcze pisane media opiniotwórcze (Pitchfork, „Rolling Stone”, „New Yorker”) oddają pokłon (średnia ocen na Meteacritic 92% i chyba płyta roku). W samych Stanach w pierwszym tygodniu sprzedaje się pół miliona egzemplarzy. TikTok jest pełen filmików przedstawiających muzykę Beyoncé prezentowaną w klubach i dyskotekach i pierwsze układy taneczne do jej nowych piosenek, w końcu relacje rozgorączkowanych fanów na temat „powrotu Królowej”.

W swojej analizie „Renaissance” Paweł Klimczak zauważa, że to właśnie TikTok może dać temu albumowi drugie lub trzecie życie – bo wiele jego fragmentów jest pod to medium skrojone. Być może właśnie zresztą to obecność na tej platformie świadczy o komercyjnym sukcesie lub jego braku. Z tiktokowego przeglądu wynika, że „Renaissaince” to płyta już teraz świetnie przyjęta w miejscach, w których słucha się muzyki wśród ludzi, tańczy do niej, często przy odmiennym stanie świadomości. Jest to album bardzo mocno zainspirowany tradycją kultur tanecznych, ze szczególnym uwzględnieniem scen klubowych od lat 70. do późnych 90. – od disco, przez chicagowski house, nowojorskie ballroomy i inne taneczno-queerowe mikroestetyki. To hołd nie tylko dla muzyki, ale też dla społeczności, które te brzmienia stworzyły. Artystka dedykuje album m.in. swojemu zmarłemu na AIDS wujkowi, Jonny’emu, projektantowi kostiumów wczesnych Destiny’s Child. Mimo że to album mający wewnętrzny napęd i niezatrzymujący się właściwie na chwilę, jest w nim jakaś podskórna melancholia – za miejscami i scenami, których już nie ma. Artystka tutaj jest medium, przez które przemawiają duchy sceny i estetyk klubowych. Pod tym względem przypomina „In Colour” Jamiego XX z 2015 roku – płytę będącą z kolei epitafium dla scen tanecznych, które stworzyły brytyjską kulturę rave.

„Renaissance” jest nie tylko różnorodna, ale jednocześnie zaskakująco jak na mainstreamowy pop odważna. Poszatkowany wokal z oldschoolowego zapomnianego rapowego numeru z lat 90., reggaetonowe rytmy, eksperymentalna produkcja, nawiązania do kanonu muzyki tanecznej… Proszę bardzo, czego tu nie ma. Spotify’owa playlista z samplami, z których skorzystała artystka, zawiera prawie trzy godziny muzyki. Znajdziemy tam zapomniane klasyki podziemnego house’u, popowe szlagiery, pomnikowe „I Feel Love” Morodera i Donny Summer czy taneczny kamień milowy lat 90. „Show Me Love” w singlowym „Break My Soul” (niektórzy uważają, że użycie sampli z tak oczywistych numerów to albo prowokacja, albo brak wyczucia ze strony liderki opinii, jaką niewątpliwie jest Beyoncé).

Ale nawet w czasie najbardziej wysmakowanego setu zdarza się przecież, że wybrzmi hicior świadomie wybrany przez selektora. Tutaj ten stylistyczny miks sprawia wrażenie, jakby był układany w sposób dość intuicyjny, nawet lekko chaotyczny. Nie czuć u Beyoncé nadmiernej chęci „zarządzania projektem”. Może właśnie dlatego słucha się tego tak dobrze? Charakter tej płyty powoduje, że głos Beyoncé, choć w każdym utworze odgrywa wiodącą rolę, nie odciąga uwagi od warstw instrumentalnych. Nie ma ballad ani szarż – w takich utworach jak „Virgo’s Groove” czy „Break My Soul” Beyoncé pokazuje za to, że potrafi być świetną wokalistką „gatunkową”, house’ową czy disco diwą.

Beyoncé, „Renaissance”, Parkwood Entertainment / Columbia 2022Beyoncé, „Renaissance”, Parkwood Entertainment / Columbia 2022A może jednak Knowles, jak na ikonę kobiecej sprawczości przystało, musiała jednak zostać menadżerką projektu? Chyba nigdy płyta Beyoncé nie miała tak rozbudowanych creditsów. To ponad dwudziestu autorów i producentów: od ikony lat 70., gitarzysty Chica Nile’a Rodgersa, przez Grace Jones, Skrillexa i postinternetowego producenta A.G. Cooka, po czołówkę rapową: Jaya-Z (co oczywiste), Drake’a i The-Dream (ten ostatni jest współautorem dziesięciu utworów). Trzeba to było jakoś ogarnąć i poskładać. Z jednej strony więc ta płyta przypomina trochę imprezę urodzinową egocentryka perfekcjonisty – pełną ważnych gości, pełną ich energii, radosną, ale jednak cały czas nadzorowaną zza kulis (pomyślałem akurat o scenie kinderbalu w „Wielkich kłamstewkach” albo o czterdziestce Kendalla Roya z „Sukcesji”). Z drugiej, Beyoncé – stateczna matka dwójki dzieci – chwilami potrafi odpiąć wrotki. Jest być może w tej chwili pierwszą „ciałaczką” popu. Teksty (także podane w formie sampli) na „Renaissance” pełne są erotyzmu, seksu, wulgaryzmów, kuriozalnych linijek, jak oda do cipki rozpoczynająca „Pure/Honey” albo „Summer Renaissance”, gdzie wymienia swój pseudonim w litanii luksusowych marek (Versace, Bottega, Prada, Balenciaga). Zdarzają jej się tu też populistyczne impulsy. W „Break My Soul” nawiązuje do zjawiska Wielkiej Rezygnacji. W „Pure/Honey” staje się prawie nowym Bruce’em Springsteenem:

You know it’s Friday night and I’m ready to drive
Throw me them keys, baby, let’s go
(It’s Friday night and I’m ready to drive
Throw me them keys, baby, let’s go)
We jump in the car, quarter tank of gas
World’s at war, low on cash

(jestem w stanie sobie wyobrazić tę zwrotkę śpiewaną głosem Bossa). Za chwilę wraca jednak do trybu arystokratki i rzuca od niechcenia wersem w stylu „ona wygląda jak miliard / ale z tym trzeba się urodzić”. Polityki i aktywizmu jest tu znacznie mniej niż na poprzednich płytach. Sam fakt, że Beyoncé odwołuje się do subkultur i scen, które były przez lata schronieniem dla mniejszości seksualnych i etnicznych, już sam w sobie uruchamia polityczne konteksty.

Potrafi się bawić ta 41-latka. Zabawa wymknęła się na tyle spod kontroli, że musiała zmienić tekst do piosenki „HEATED” – zarzucono je, że użyła słowa spaz, które w dość obraźliwy sposób odnosi się do osób na wózku, po częściowym paraliżu itd. Na Twitterze pojawiła się też szybko sugestia ze strony… Moniki Lewinsky, że Beyoncé powinna to samo zrobić (czyli ocenzurować) z tekstem innej swojej piosenki, „Partition” z 2013 roku. Nazwisko stażystki z Białego Domu stało się w niej synonimem czynności seksualnej. Lewinsky miała przez lata wątpliwą przyjemność bycia bohaterką tego typu nawiązań w naprawdę wielu piosenkach rapowych – dziś prowadzi fundację walczącą z nękaniem w sieci – nic więc dziwnego, że jej się ulało.

Co ciekawe, wszyscy współpracownicy „Renaissance” byli prześwietlani pod kątem możliwych oskarżeń o molestowanie seksualne. Nie jest łatwo być królową – od rana góra oczekiwań, lista potencjalnych gaf i pułapek. Ale można też świecić przykładem. Beyoncé pokazuje, że czasy się zmieniły – na balach, które wydaje, pewne rzeczy są już nieakceptowalne. Inne chce po prostu zmienić. Walczy ze stereotypami, „empoweruje” (wielu uważa, że bardzo powierzchownie) kobiety i osoby z mniejszości. W wieku, w którym artystki, szczególnie w mainstreamie, zaczynają być ignorowane, ona jeszcze raz pokazuje twórczą formę. W piątą dekadę życia wchodzi z być może najbardziej ambitnym projektem w swojej karierze – albumową trylogią. Imperium trwa.