Pogodny koszmar

7 minut czytania

/ Film

Pogodny koszmar

Darek Arest

„Sandman” to wierna adaptacja świetnego komiksu zrealizowana pod czujnym okiem twórcy oryginału – Neila Gaimana. Efekt jest dość nieciekawy

Jeszcze 2 minuty czytania

Jest w „Sandmanie” moment, w którym bohater zdaje zwierzać się z niemocy autora. „Do tej pory miałem jasny cel – rzecze Sen swojej siostrze Śmierci. – Szukałem zemsty i magicznych przedmiotów skradzionych przez śmiertelników. Zemsta nie dała mi jednak satysfakcji, na którą liczyłem, i zostawiła mnie z pustką”. Śmierć, w komiksie przyobleczona w ciało małej bladej gotki, ani myśli pocieszać brata i każe mu znaleźć sobie nowe wyzwanie. Z jakiegoś powodu to, co na papierze wydaje się odważnym i zabawnym zabiegiem narracyjnym, w serialu brzmi jak pojękiwanie zmęczonego scenarzysty, który wypocił pięć odcinków i zastanawia się, czym wypełni resztę sezonu. Bez obaw – bohater znajduje sobie w końcu nową misję. Ma też zabezpieczony materiał na co najmniej kolejne cztery sezony, bo pierwszy bierze na warsztat ledwie dwa z dziesięciu tomów zbiorczych komiksowej serii.

Władca konwencji

„Sandman” jest twarzą Vertigo – kultowego, nieistniejącego już wydawniczego imprintu DC Comics. Pod tym znakiem ukazało się wiele tytułów, które w latach 90. spopularyzowały pojęcie „powieści graficznej” – ambitnego komiksu dla dojrzałego czytelnika. Celem tego nieco pretensjonalnego terminu, znacznie starszego od „Sandmana”, jest ucieczka przed skojarzeniami z Supermanem i Myszką Mickey, niejako bronienie komiksu przed nim samym. Tyle że „Sandman” (podobnie zresztą jak „Constantine”, „Kaznodzieja”, „Lucyfer”, „Swamp Thing”, „Y: Ostatni z mężczyzn”, by wymienić tylko tych kilka tytułów Vertigo, które doczekały się adaptacji na długo przed nim) nie narodził się z jakiejś nieposkromionej potrzeby artystycznej ekspresji Gaimana, ale desperackich prób sprzedania wydawnictwu DC jego własnych, nieco przykurzonych bohaterów. Kształt komiksu podyktowały cechy kojarzone z komercyjnością medium: „serialowy” model wydawniczy i fantastyczna konwencja gatunkowa (w tym wypadku: horroru).

Chociaż stworzona przez Gaimana postać ostatecznie niewiele ma wspólnego z wcześniejszymi Sandmanami, którzy pojawiali się na kartach zeszytów DC od 1939 roku, nie oznacza to, że pisarz wolny był od narzuconych odgórnie ograniczeń związanych choćby z rygorystycznym tempem pracy przy mainstreamowej serii wydawniczej. Zbudowanie opowieści wokół Władcy Snów, tajemniczego bytu z rodziny Nieskończonych, potrafiącego funkcjonować w kilku rzeczywistościach, pozwoliło na łączenie pomysłów fabularnych, porządków narracyjnych i konwencji oraz „wchłonięcie” różnych stylów plastycznych – te zmieniały się równie nieregularnie co nazwiska pracujących przy projekcie rysowników. To, co pomogło wtedy w sprawnej „produkcji kontentu”, czyni dziś z Morfeusza wysoce kłopotliwego bohatera serialu. Nieprzypadkowo produkcja Netflixa najciekawsza jest, kiedy się od swojego bohatera odkleja.

Gaiman wyszedł od obrazu: milczącej postaci młodego, bladego mężczyzny zamkniętego w ciasnej celi, który nago i w milczeniu czeka na śmierć swoich prześladowców. Oryginalna seria zaczyna się jak typowy gotycki horror. Rozgrywa się w ponurej wiktoriańskiej posiadłości, a pierwsze skrzypce gra w niej marzący o nieśmiertelności okultysta, który za pomocą mistycznego rytuału próbuje pojmać Śmierć. Jak na amatora przystało, robi błąd i chwyta jej młodszego brata, którym jest znany pod wieloma imionami Sen. Ten konsekwentnie odrzuca propozycję wykupienia się z niewoli i w końcu, wykorzystując jedynie swoją obojętność wobec upływu czasu, pokonuje oprawców. Bezczynny i milczący, jest nie tyle bohaterem, ile żywiołem, siłą narracyjną. Pojawia się na drodze innych, jego obecność i nieobecność kształtuje rzeczywistość. Nie bez powodu tytułowany jest także Księciem Opowieści. W komiksie popycha do przodu fabułę, choć niekoniecznie same wydarzenia, co na ekranie ma niebagatelne znaczenie.

Książeczka z obrazkami

Serial wiernie trzyma się warstwy fabularnej i obrazowej oryginału, choć niełatwo powiedzieć, co oznacza „wierność” w przypadku utworów tak mocno związanych z językiem medium, w którym oryginalnie powstały. W przeciwieństwie do wielu innych przebojowych serii spod znaku Vertigo o tożsamości „Sandmana” nie stanowi silnik fabularny, efektowny high concept, starannie rozpisane zwroty akcji i przemiany bohaterów, ale trudny do uchwycenia nastrój i ściśle związany z językiem komiksu sposób opowiadania. Mniej przypomina on pociąg, w którym każdy odcinek jest kolejnym wagonikiem rozpędzonym przez fabularną lokomotywę, a bardziej zbudowaną wokół bohatera pajęczynę. Gdyby serial był wierny idei oryginału, skupiałby się nie tyle na opowieści, ile na samym akcie opowiadania. Przyjąłby też pewnie raczej formę antologii, co nie jest jednak szczególnie atrakcyjnym formatem dla produkcji, która ma mainstreamowe ambicje bycia koniem pociągowym Netflixa.

„Sandman”

W efekcie Tom Sturridge to Sandman wierny pierwowzorowi, a jednocześnie zupełnie do niego niepodobny. Twórcy rozumieją jego „narracyjną” naturę, ale jednocześnie bardzo chcą uczynić z niego bohatera, z którym można się utożsamić, po ludzku małostkowego i uwikłanego w kłopotliwe relacje rodzinne. Morfeusz z komiksu jest trochę pięknym emo-Batmanem o twarzy Edwarda ze „Zmierzchu”, ale jest też starym brzydalem ze średniowiecznej ryciny. Lubi użalać się nad sobą, lecz jest także wypranym z emocji żywiołem. Potrafi być jednocześnie metaforyczny i dosłowny, śmiertelnie poważny i zdystansowany; włada nie tylko światem snu, ale też krainą komiksowej umowności.

Niełatwo przetłumaczyć to na język filmu, nie dokonując jakiejś zdecydowanej interpretacji, a pilnujący „wierności” twórcy serialu zdają się unikać tego za wszelką cenę – trudno za interpretację uznać zmiany płci, seksualności czy koloru skóry bohaterów, które artystycznie niczego tu nie wnoszą. W systemie jeden do jednego „Sandman” po prostu kiepsko tłumaczy się na język filmu: naturalna w komiksie sytuacja, w której obudowane ornamentem liter postaci naprzemiennie monologują, w literackim geście zwracając się nie tyle do siebie, ile wprost do czytelnika, na ekranie zamienia się w ciężkostrawny dialog, niezręcznie objaśniający widzowi świat przedstawiony. Sytuacji nie ratują teatralne gesty, rozbudowana cyfrowa scenografia ani muzyka tła, w każdej chwili mówiąca widzowi, jakie powinien odczuwać emocje. Emocje tak utemperowane, by widz nie musiał się mierzyć z dyskomfortem, którego żywioł horroru potrzebuje jak tlenu.

Oryginalny „Sandman” był zaskakującą i niepokojącą przygodą, bo udało mu się wydeptywać krok po kroku własną ścieżkę w świecie stworzonym według dość typowych komiksowych prawideł. W fantastycznym otoczeniu rozpychał się czasem zaskakująco surowy, brudny realizm, jawa kleiła się ze snem w niepokojący kolaż. Gaiman skutecznie przekuwał konwencje w niekonwencje, zaprzyjaźnioną sytuację w coś obcego. Serial zastanawia się raczej, do jakiej konwencji mógłby się przytulić, celując gdzieś pomiędzy „przytulną” grozą ze „Stranger Things” a fantastyczną przygodą ze świata „Gry o tron”. Uparcie szuka światła w mroku. I odnosi na tym polu mało ekscytujący sukces.