Skoro zdarza się ludziom przychodzić na świat w nie swoim ciele, nic dziwnego, że zdarza się im urodzić w nie swoim miejscu i czasie. Louis Sarno, etnomuzykolog z Nowego Jorku, usłyszał przed wieloma laty w radiu muzykę pochodzącą z centralnej Afryki i pędzony wewnętrznym przymusem wyruszył jej tropem. Źródło dźwięków odnalazł pośród ludzi z pigmejskiego plemienia Bayaka. Już nie wrócił. Związał z nimi swoje życie: nauczył się języka, znalazł żonę, spłodził dziecko. Drzewa w środku równikowej dżungli sadzić nie musiał, ale starał się zainteresować światowe organizacje ekologiczne wyniszczającą wycinką lasu.
Zachodnia kultura jest mocno zżyta ze złudzeniem pierwotnej czystości życia z dala od cywilizacji. Louis Sarno różni się jednak zasadniczo nie tylko od klasyków – Jeana-Jacques'a Rousseau, Henry’ego Davida Thoreau, czy nawet Claude'a Lévi-Straussa. Ciężko łączyć go też ze współczesnymi poszukiwaczami egzystencjalnej alternatywy – spragnionymi szamańskich obrzędów i narkotycznych odjazdów bohaterami filmu „Chore ptaki umierają łatwo” (2013), czy piewcami wolnej miłości z dokumentu „Fuck for Forest” (2012). Nie szuka przygód, uwagi, wyrazu dla swojej wrażliwości czy nowych doświadczeń. Nie niesie światu idei, nikogo nie chce za sobą pociągnąć. Różni się nawet od zaprzyjaźnionego z nim autora filmu, podróżnika Michaela Oberta, który lubi opisywać siebie jako zbieracza historii. Sarno historię ma tylko jedną – swoją własną. Bardziej niż podróżnikiem wydaje się być domatorem, tyle że swój dom przytrafiło mu się odnaleźć w sercu afrykańskiej dżungli.
Rozkoszne spełnienie, wynikające ze znalezienia swojego miejsca – uspokojenia tej popularnej szamotaniny związanej z poczuciem, że powinno się być gdzie indziej, kim innym, robić coś innego – łączy się u niego z brakiem złudzeń co do możliwości ukrycia się przed koszmarami cywilizacji. Bohater chłonie wszystkimi porami skóry to życie, wydające się jedynym prawdziwym i jedynym wartym przeżycia, ale wie też, że jego świat ma swoje granice przestrzenne i czasowe, że nie znajduje się poza prawami ekonomicznymi i ekologicznymi. Dyskretnie przypominają o tym plastikowe baniaki z wodą czy pieniądze używane przez Bayaka. Niedługo to samo mniej dyskretnie przypomnieć mogą przedzierające się przez las buldożery. Uwagę w filmie Oberta przykuwa właśnie ponura atmosfera, wionąca także z jego warstwy estetycznej. Silnie kontrastuje ona z nastrojem takich fabularnych opowieści jak choćby „Oka!” – filmu z 2011 roku opartego na wspomnieniach Sarno – pełnego światła, radości i Afryki z „Króla Lwa” (choć uciskanej przez lokalnych rzezimieszków i współczesnych kolonizatorów, wyciskających z Czarnego Lądu ostatnie krople krwi).
Bohater pozbawiony jest też złudzeń na temat swojego miejsca we wspólnocie. Zaakceptowany przez współplemieńców, ma wyznaczone zadania, ale jego pozycja w dużej mierze opiera się na forsie. Nie potrafi zadbać o swój status jako myśliwy, zmuszony jest więc wkupywać się w łaski społeczności, zaopatrując ją np. w leki. Pogodził się z tym, że biały bez pieniędzy nie mieści się w systemie pojęciowym Bayaka i że nikt nie uwierzy, że wraca do nich spłukany (a jego finanse są w stanie opłakanym). Nikt też nie zrozumie ostrożności, z jaką odnosi się do możliwej przyszłości swojego syna w Ameryce. To izoluje go od społeczności. Przyjaciółka Louisa (i jak się zdaje jego dawna partnerka) sugeruje, że odnaleziony w dżungli spokój opiera się na możliwości bycia samotnym pośród ludzi. Ucieczka do ludzi Bayaka staje się więc ucieczką od. To wszystko – wbrew intencjom bohatera, a pewnie ku jego rozpaczy – wpycha go jednak jakoś w dyskurs postkolonialny.
Smutek zagęszcza się jeszcze w drugiej części filmu, w której Sarno przybywa z synem do Nowego Jorku, by spełnić obietnicę i pokazać mu wielki świat. W polskim tytule i obiegowym opisie fabuły zawarta jest nieśmiała próba prowokacji. Bo łatwiej pewnie zrozumieć ucieczkę do lasu, kiedy nie ucieka się z Nowego Jorku – centrum kosmosu, gdzie w jazzowym klubie pogrywa na klarnecie Woody Allen, Carrie Bradshaw kupuje buty u Manolo Blahnika, a bohaterowie Marvela ratują świat przed kosmitami. Uciekać do dżungli, kiedy kumplujesz się z Jimem Jarmuschem (współlokatorem z czasów studenckich)? Trudno winić twórcę, że upchnął tu w roli wabika sceny z tym ikonicznym reżyserem niezależnym. Skłonny jestem nawet znaleźć dla nich uzasadnienie. „Truposz” (1995), „Ghost Dog” (1999), „Limits of Control” (2009) – filmy opowiadające o zderzeniu kultur i egzystencjalnym doświadczeniu „powrotu do domu”, przetwarzają jakoś doświadczenie Sarno. Przypomina mi się też wyruszający w podróż bohater „Nieustających wakacji”, który mija się w porcie ze swoim duchowym sobowtórem.
„Uciekinier z Nowego Jorku”, reż. Michael Obert.
Niemcy, USA 2013, w kinach od 4 lipca 2014U Jarmuscha Memphis przypomina Yokohamę, u Oberta centrum Nowego Jorku wygląda z grubsza tak samo jako lasy Republiki Środkowoafrykańskiej. Wszędzie więc byłoby tak samo, a świat wozimy ze sobą zamknięty w naszym spojrzeniu? Jasne, ale można też spojrzeć na to jak na intrygujący zabieg formalny, który na marginesie historii Louisa Sarno ukazuje opowieść z cyklu „my – oni”. Opowieść o wzajemnym podglądaniu się światów (czy może bardziej – nasłuchiwaniu). Biali myśliciele, czytając o życiu seksualnym dzikich, majaczą o leśnych Arkadiach, a uciekinierzy z „raju” toną setkami na zaimprowizowanych tratwach, próbując zawalczyć o lepszy los u brzegów Zachodu. Może dlatego da się wysłyszeć wołanie równikowego lasu na Manhattanie – bo miejskie dżungle są tworem równie naturalnym co te zielone? Naśladując w betonie naturę, dając schronienie tym samym duchom.
Trzynastoletni niepiśmienny Samedi, który nigdy nie opuszczał dżungli, rozczaruje wszystkich chcących zobaczyć w nim Tarzana przygniecionego ogromem zdobyczy Zachodu. Dość obojętnie snuje się pomiędzy drapaczami chmur, świecidełkami w sklepach z zabawkami. Obserwuje ruch uliczny, przykleja się na chwilę do telewizora, jego uwagę przyciągają białe kobiety. Wściekły na ojca, domaga się jednak „prawdziwych rzeczy” – prawdziwych ubrań i przydatnych sprzętów, które mógłby przywieźć do domu. Przede wszystkim chce broni. Logicznie rzecz biorąc, w tym kraju trawionym obsesją na punkcie powszechnego prawa do posiadania strzelb, rewolwerów i karabinów, to właśnie ten zatroskany o swoją społeczność dzieciak ma moralne prawo do posiadania śmiercionośnego narzędzia. Za rękę prowadzi go zatłoczonymi ulicami mężczyzna, który sprawia wrażenie, jakby właśnie ocknął się w obcym, ciemnym lesie.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).