Short Waves to zjawisko odpryskowe. Festiwal jest inicjatywą poznańskiej fundacji Ad Arte, która w Polsce odpowiada za Future Shorts – cykliczne pokazy kina krótkometrażowego z całego świata. Nowa impreza (to dopiero trzecia edycja) została w całości oddana twórcom z Polski, a jej program to autorski wybór organizatorów. Był potencjał, wystarczyło go wykorzystać. Były sale, na których odbywały się pokazy i udało się pozyskać znaczną nagrodę dla zwycięzcy konkursu. Przede wszystkim była jednak publiczność – na tyle otwarta, że na krótkie filmy nieznanych autorów regularnie przychodziła.
Krótki metraż w zasadzie nie ma kanałów dystrybucyjnych i egzystuje od przypadku do przypadku. Już dawno przestał być uzupełnieniem pełnometrażowego seansu kinowego, niechętna jest mu większość telewizji. Paradoksalnie trudniej jest go sformatować i zamienić w pełnoprawny produkt. Wszystko kończy się na braku widzów, którzy by się o niego dopominali. A tu – proszę. Nie wiem, jak w innych miejscach (festiwal jeździ po Polsce, a nawet robi mały wypad za granicę), ale w Poznaniu imponującą Aulę Artis Wyższej Szkoły Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa udało się wypełnić po brzegi. Na dużych festiwalach filmowych na pokazy krótkich metrażów, upchniętych pomiędzy sekcjami „pełnowartościowymi”, przychodzą zwykle tylko ci, którzy zabłądzą, albo dla których zabrakło biletów na inne seanse.
Wrzucanie filmów do jednego worka ze względu na metraż ma w sobie coś absurdalnego – to jakby kupować filmy na metry i kilogramy. Sekcje krótkometrażowe zamieniają się w ten sposób w kocioł, do którego wrzuca się wszystko, co nie pasuje gdzie indziej. Świetnie ilustruje to Short Waves, gdzie animacje sąsiadują z aktorskimi etiudami ze szkół filmowych, produkcjami amatorskimi, dokumentami, teledyskami i plastycznymi eksperymentami. Może to trochę dezorientujące, ale przynajmniej nie ma miejsca na nudę i rutynę. Shorts Waves, choć poziom jego nierówny, trzyma widza w napięciu, zmuszając go do używania co chwila innej części mózgu. I tu słabość krótkiego kina zamienia się w jego wielką siłę.
Na ile program festiwalu jest reprezentacyjny dla każdego z gatunków – ciężko powiedzieć. Ostatecznie liczba 11 filmów, składająca się na około półtoragodzinny seans, jest za skromna, by móc wyciągać jakieś wnioski ogólne. Ale pierwsza zadziwiająca rzecz – fabularne aktorskie etiudy z Łódzkiej Filmówki okazują się w równym stopniu skupione na formie i obojętne na fabułę, co sąsiadujące z nimi w programie animacje i teledyski. „Zmartwychwstanie” Klary Kochańskiej i „Przez szybę” Igora Chojny dają się opowiedzieć, ale oba wyglądają jak warsztatowe ćwiczenia stylistyczne z nastroju. Ćwiczenie udane, które dobrze się ogląda, ale jako opowieść – rozczarowujące. „Przez szybę” to wizyta na spowitej duszną aurą prowincji; zgodnie z najnowszą polska tradycją, trochę jest tu ponuro, ale przede wszystkim – magicznie. „Zmartwychwstanie” to też obrazek z podróży – tym razem do rodzinnego domu. Niby bohaterów oplatają jakieś historie z przeszłości, ale żadna z nich nie wybrzmiewa. Postaci są tylko elementem dopieszczonego estetycznie obrazka: w pierwszym przypadku groteskowego, w drugim bardziej przygaszonego.
Wyjątkowo słabą reprezentację ma w programie dokument. „Luiza Hert” Agi Woszczyńskiej – dziewięciominutowy portret starzejącej się artystki, która zarabia na życie sprzątając teatr – jest nie tyle niedokończony, co nawet nie rozpoczęty. Już sama twarz głównej bohaterki obiecuje historię, której film nie próbuje nawet sprostać. Wszystko, co przykryte teatralnym makijażem Luziy Hert, pozostaje do końca niedraśnięte i szczelnie ukryte. A film, najprawdopodobniej wbrew intencji autorki, mówi do widza jedynie: spójrz, jakie dziwo!
Jak zwykle można za to liczyć na animacje. Gdyby krótki metraż nie istniał, należałoby go wymyślić na jej potrzeb. Pięciominutowa „Galeria” ilustratora i muralisty Roberta Procha zawiera w sobie cały znój, pełen wachlarz pokus i kompletną rozciągłość nudy wielogodzinnych wypraw przez centra handlowe. Fabuła jest prosta: on, ona, idą, kupują. Ale w każdym sensie jest to też film muzyczny: obraz tańczy z dźwiękiem, czasem tylko ilustrują się nawzajem, a czasem dopełniają, tworząc wspaniałe układy. Wszechstronność stylistyczną autora widać już w tym krótkim filmiku, którego klimat czasem przywodzi na myśl szalejące plamy z animacji Witolda Giersza, ale częściej zbliża się do ostrych i złośliwych humoresek Billa Plymptona.
Robert Proch ma 25 lat. Zresztą większość autorów tegorocznej edycji festiwalu to roczniki 80. Short Waves to kino młodych, co ma tę wspaniałą cechę, że wyjaśnia wszystko, co najgorsze i wszystko, co najlepsze. Ale przede wszystkim – obiecuje niespodziankę. I dlatego najlepiej wypadają tu te filmy, których nie sposób określić „gatunkowo”. Najpełniej siłę krótkiego metrażu pokazują zawsze „filmy-coś”. Filmy-przeczucia, filmy-notatki, filmy-pomysły. Takie, których treścią jest forma i odwrotnie. W których nie da się tych dwóch rzeczy rozróżnić. „Poszukuje pewnej osoby” Janusza Kojro da się jeszcze od biedy opisać jako paradokument. Kilku naturszczyków recytuje ogłoszenia z portali internetowych. „Widzieliśmy się na przystanku linii 16, uśmiechnęłaś się do mnie”. „Jechałeś ze mną między Placem Trzech Krzyży, a Rondem De Gaulle’a. Miałam na sobie czerwoną kurtkę”. W dużym mieście ludziom ciężko się spotkać, nawet jak już się spotkają – nie jest to może specjalnie odkrywcze, ale oszczędny pomysł realizacyjny ocala całą niewinność i naiwność, z jakim autorzy tych autentycznych ogłoszeń, próbują sobie z tym radzić.
Do kategorii „dziwologów” lepiej przystają dwa inne – dość podobne, a jednak skrajnie inne filmy. „Bryły życiorysów” to projekt artysty nowych mediów Normana Leto. Kamera obserwuje dziwne, trudne do opisania kształty, a narrator tłumaczy ich „naukowe” pochodzenie. To precyzyjne modele, trójwymiarowe schematy ilustrujące przebieg życia różnych ludzi. Niektóre są podobne do „brył życia” roślin doniczkowych, inne wyglądają jak niebezpieczne narośle kosmicznego pochodzenia. Głos z offu przeprowadza beznamiętną analizę. Robi to dość mocne, niepokojące wrażenie. „Bryły życiorysów” są wycinkiem pełnometrażowego filmu Leto („Sailor”), pokazywanego w zeszłym roku na festiwalu Nowe Horyzonty. I trzeba powiedzieć, że w tym wypadku starszy brat zaszkodził młodszemu. Im mniej wiemy o postaci narratora, im bardziej niedokończony wydaje się ten projekt – tym bardziej intrygujący i mniej irytujący się wydaje.
Podobną narrację, ale zupełnie inny nastrój, proponuje Piotr Bosacki w swoim bezpretensjonalnym „Drakuli”. To film-brudnopis, nieocenzurowany strumień myśli, płynących od zagadnienia dziury w zębie do tematów egzystencjalnych. Kto chciałby usłyszeć swoje myśli, bez starannej redakcji spowodowanej troską o komunikatywność, poprawność i wizerunek? Dużo bezpieczniej jest wejść do głowy (czy w tym przypadku – ust) kogoś innego. Wszystko ilustruje minimalistyczna animacja, która przywodzi na myśl zeszyt szkolny. Gryzmoły powstałe na nudnych lekcjach ożywają i dopominają się o uwagę. Dopominają się zresztą słusznie. „Drakula” to najlepszy przykład gatunku „film-coś”. Opowiada o niczym i o wszystkim. Lakonicznie i detalicznie, depresyjnie i dowcipnie. Krótko. I – na szczęście – nie na temat.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).