DAREK AREST: Czym jest Wyspa Szyszek?
JAKUB BABCZYŃSKI: To takie moje miejsce, mały wszechświat, w którym mogę realizować różne pomysły na krótsze i dłuższe formy, eksplorować komiks na sposób wszelaki. Pierwsza historia stanowiła totalny eksperyment – to była jednostronicówka nawiązująca do gazetowych protokomiksów z końca XIX wieku. Chciałem pobawić się tam irytacją czytelnika: wydarza się sytuacja wymagająca natychmiastowej interwencji, a bohater – strażnik szyszek – zaczyna wiązać sobie but. Potem pojawiła się myśl, żeby opowiedzieć dłuższą historię, zrobiłem pierwsze szkice, mapę, projekty postaci wraz z opisem. Zgłosiłem się do Tomka Kontnego, z którym miałem przyjemność poznać się przy projekcie „Opowieści tramwajowe”, i tak krok po kroku zaczęła kształtować się wyspa.
Świat wyspy to w tej chwili dwie miniserie tworzone przez różnych scenarzystów i kilka krótszych form, które łączy twoje nazwisko. Seria komiksowa inicjowana przez rysownika to chyba trochę niecodzienna sytuacja?
Fakt, że sięgnąłem po scenarzystów, jest moją porażką. Moim celem jest pisanie scenariuszy i opowiadanie historii, ale te dłuższe formy w tamtym czasie trochę mnie przerosły. Szybko utknąłem, zaczęło mnie to irytować, więc chwyciłem koło ratunkowe. Ale nie ma tego złego. Zaprosiłem na wyspę ludzi, którym ufam i z którymi wspólnie tworzymy rzeczywistość.
Jakub Babczyński
Urodzony w 1980 r. twórca komiksów, ilustracji oraz animacji z Gdańska. Autor autorskiej serii „Wyspa Szyszek”, którą tworzy we współpracy ze scenarzystami Tomaszem Kontnym i Piotrem Szulcem. Wykładowca komiksu na wydziałach grafiki PJATK i WSB w Gdańsku. Autor licznych warsztatów komiksowych. Współorganizator projektu miejskiego: Komiks w Mieście, Miasto w Komiksie: Komiksowy Przewodnik po Dolnym Mieście. Zdobywca drugiej nagrody na festiwalu MFKiG w Łodzi w 2015 roku za komiks „Charlie Cudak”.
Scenarzysta na spotkanie z rysownikiem przyszedłby z tekstem, który trzeba rozpisać na plansze i kadry. Z czym przychodzi rysownik?
Przygotowałem dla Tomka szkice postaci z krótkim opisem, jaką funkcję na wyspie mają pełnić, jaka będzie konwencja i stylistyka. No i tę mapkę, która jakoś mi ów świat definiuje. Są na niej ogródki działkowe, ośrodki rekreacyjne; tu domki z pomostem wbitym w jezioro, tam kamper. Jakieś góry, jakieś parawany z polskiej plaży. To miała być Polska w pigułce, ale taka, do której mam sentyment wakacyjny. Bardzo lubię ten polski folklor, miejsca, które są niespecjalnie atrakcyjne, a czasem nawet szpetne. W pewnym sensie to jest wyspa mojego urlopu z dzieciństwa, którego nigdy do końca nie miałem.
Scenarzyści znają moją wrażliwość, mają wyobrażenie, co chciałem z tą wyspą robić. Konsultują ze mną teksty. Tomek bardziej szczegółowo – wysyła mi scenopisy, ale ja nie wchodzę mu w kompetencje, bo to są jego opowieści na temat wyspy. Piotr Szulc, z którym robimy osobny cykl, wysyła mi gotowe scenariusze i dyskutujemy sobie o niuansach, jakichś drobnych elementach dramaturgicznych. Działamy z pełnym zaufaniem, nie chcę traktować ich jak podwykonawców. Tym bardziej że działamy w kooperacji niezależnej, trochę hobbystycznej w tym momencie, i nie ma z tego praktycznie żadnych pieniędzy.
Na pierwszy rzut oka twoja wyspa robi wrażenie sielankowej kreskówkowej krainy, w której każdy zna swoje zadania względem społeczności, ale pod spodem drzemie trochę grozy. Pojawiają się elementy thrillera, karty rozdaje demoniczny burmistrz, postaci nie są pozbawione libido. Do kogo to właściwie jest skierowane?
Nie mamy złudzeń – do ludzi ze środowiska w dużej mierze. Jeśli dotrze do kogoś więcej, to super, ale te nakłady są na tyle małe, że nie skupiamy się na definiowaniu odbiorców. Zamysł był taki, żeby opowiadać proste, przyjemne przygody, ale żeby to nie było stricte dla dzieci, żeby było trochę pokrętne, niedopowiedziane, niepokojące, wchodzące za skórę. Początkowo miałem inną wizję, szukałem politycznych wtrętów, chciałem potraktować to ideologicznie, jako przejaw moich własnych frustracji, niezgody na rzeczy, które się działy bądź mogą się dziać wokół nas. Ale ten temat zarzuciłem ostatecznie. Stwierdziłem, że dużo bardziej wolę opowiadać po prostu historyjki. Zawsze chciałem robić komiksy, które sam chciałbym przeczytać, i to mi się tutaj po raz pierwszy udało.
Lubię, kiedy podczas czytania komiksów coś się ze mną dzieje, pojawiają się jakieś emocje, jak w „Kosmatej pułapce” Josha Simmonsa na przykład, do której ostatnio robiłem liternictwo, czy „Czarach zjarach” Simona Hanselmanna. Klasyczne narracje są fajne, ale bardziej mnie interesują zmysłowe odczucia czytelnika i bohaterów. Przekraczanie granic, otwieranie się na tematy niekoniecznie czysto fabularne, które pozostawiają po sobie coś więcej niż tylko poczucie przejścia z punktu A do punktu B.
Ale rynek nie lubi, jak mu się konsternuje odbiorcę. Rozmawiamy o „Wyspie…” i nie do końca możemy na nią zaprosić czytelników, bo zeszyty są praktycznie niedostępne. Czy wydanie „Wyspy Szyszek” w obiegu niezależnym było wyborem, czy konsekwencją jej nierynkowości?
Pierwszą krótką formę wydałem dzień przed wyjazdem na festiwal Złote Kurczaki we Wrocławiu, na który po prostu bardzo chciałem pojechać. Zrobiłem to więc w formie na szybko wydrukowanej składanki, rozstawiłem się tam ze stoiskiem i sprzedawałem. To było chyba zupełnie nieczytelne, ale na tyle ładne, że ludzie byli zainteresowani. A potem, jak już zrobiliśmy „Pasażera”, rynek komiksu niezależnego – między innymi za sprawą Złotych Kurczaków – stał się nagle miejscem bardzo ciekawym i fajnym, na pewno nie takim, które byłoby symbolem naszej porażki. Podoba mi się formuła komiksu niezależnego jako taka. Jej surowość, punkrockowość, która pozwala mi robić to, co chcę i jak chcę, krótkie formy i zeszyty, których nie wzięłyby wydawnictwa. A na przykład Edyta Bystroń, która tworzy dłuższe komiksy, z którymi spokojnie mogłaby uderzać do wydawnictwa, do dziś trzyma się głównie rynku niezależnego. „Słodkie chłopaki” Piotra Marca, które ukazały się niedawno w „oficjalnej” wersji, prawdziwą premierę miały dwa lata temu na Złotych Kurczakach.
Fajnie, że istnieje dojście do drukarni, że jesteśmy dziś w stanie wszyscy coś narysować, wydać to własnym sumptem, wziąć ze sobą do teczki i pojechać na festiwal mniejszy bądź większy. Ja uwielbiam komiksy po prostu, samą ich materię. To, że mogę stworzyć zeszyt i puścić go w świat, to jest marzenie, które w tej chwili spełniam. Jak siadam do pojedynczej planszy, to mam w głowie, że tworzę coś większego, i to daje mi olbrzymią motywację. Myślę, że wszyscy twórcy komiksowi, a w każdym razie zdecydowana większość, tak właśnie ma.
A lubisz tę całą manufakturę związaną z niezależnym wydawaniem? Niby kończysz robotę, a tu przyjeżdżają z drukarni paczki i trzeba coś z tym dalej robić…
Muszę cię rozczarować – z drukarni przyjeżdża jedna paczka. To jest niski nakład, 200 egzemplarzy, nie kryjemy tego. Wydajemy jeden tytuł rocznie i przez ten rok nakład praktycznie znika, czasem robimy dodruki. Mnie to nawet pasuje, bo w momencie, gdy – pewnie za jakieś sześć lat – skończymy obie serie i będziemy wydawać całość w formie albumu (jesteśmy po słowie z wydawcą), będzie głód na rynku. Nie wszyscy będą „Wyspę…” znali, ale będą wiedzieć mniej więcej, czym jest, i będą na ten moment czekać. A jeśli chodzi o robotę, to do wydawcy muszą trafić pliki praktycznie przygotowane do druku. W oficjalnym obiegu to autorzy przygotowują skład, liternictwo, skany, całą postprodukcję, więc to, co zwykle leci do wydawcy, w niezalu leci po prostu do drukarni. Jeśli znasz programy, zajmujesz się trochę składem, to jest to strasznie łatwe. Wydaje mi się, że wydawca zajmuje się głównie promocją, decyduje, na jaki pojadę festiwal itd. Ale umówmy się, że dawno nic oficjalnego nie publikowałem, więc może coś się zmieniło.
Jeszcze do niedawna zebranie w prywatnej kolekcji każdego komiksu, który ukazał się w Polsce, było względnie realistycznym finansowo pomysłem. Jakiś czas temu rynek komercyjny jednak eksplodował i dziś trudno za nim nadążyć. Czy polski komiks niezależny w jakiś sposób zyskał na tej eksplozji, czy raczej oberwał odłamkowo?Wszystko, co buduje jakość komiksu, mnogość wydawanych tytułów i wzrost świadomości, działa pozytywnie. Będąc w jury Złotych Kurczaków, dostaję rocznie 120–150 niezależnie wydanych tytułów. Prowadząc zajęcia na uczelni, zderzam się regularnie z masą ludzi, którzy nie znali komiksu w ogóle – czytali może „Kaczora Donalda” w dzieciństwie, ale nie było potem żadnego pomostu, którym mogliby dotrzeć do bardziej wartościowych dorosłych tytułów. Mam wrażenie, że dopiero teraz spotykam pierwsze roczniki, które kumają komiks, jakbym w ciągu jednego semestru przeskoczył z bagna do pięknego basenu.
Ale nie jest to chyba jeszcze wypełniony złotem basen Sknerusa McKwacza? Warto było rzucać architekturę?
Mam nadzieję, że to, co robię, wkrótce zacznie przynosić dochody i będę mógł się z tego utrzymywać, ale jeśli nie, to będę robił dalej to, co robię. To jest fajne życie. Nie ma tu jakichś wielkich pieniędzy i miałem taki okres, kiedy myślałem, że będę pracował w Biedronce na kasie, a komiksy będę rysował po powrocie do domu, żeby tylko nie myśleć o tym, że muszą przynosić pieniądze. Ale to się rozwinęło na tyle, że nie muszę. Wykładam komiks na dwóch uczelniach, robię projekty graficzne, liternictwo do polskich wydań, prowadzę warsztaty, a wszystko łączy się z komiksem i ilustracją. Daje to takie poczucie, że nie ma granic. Jestem wielkim dzieckiem i ciągle dobrze się bawię.
Wyobrażasz sobie siebie na tej swojej wyspie za kilka lat?
Wydaje mi się, że jest tam olbrzymi potencjał, że ciągle można zrobić mnóstwo rzeczy. Charles Schulz, twórca „Fistaszków”, robił je przez 50 lat. Jest też szansa, że chłopaki już ode mnie tę wyspę przejmą. Bardzo cieszę się, że ona powstała, ale wydaje mi się, że to nie jestem jeszcze ja, że to nie jest jeszcze to, co chciałem opowiadać. Mam nadzieję, że uda mi się to kiedyś, na tej wyspie albo obok niej. Może kiedy skończymy, usiądę i napiszę własną historię, która będzie to podsumowywać w jakiś sposób. Albo zamknę ten rozdział i stworzę nowy świat, bo stwierdzę, że to dłubanie wśród liści, krzaków i wody już mi się przejadło.
A czy rysownikowi może się przejeść jego własna kreska? Twórcy komiksowi są utożsamiani ze swoim stylem, rozpoznawalność to ich kapitał. Czy „Wyspa Szyszek” to „czysty Babczyński”?
Ludzie, którzy czytali moje komiksy, rysowane, jak mi się wydawało, w różny sposób, zawsze znajdowali jakiś wspólny mianownik, którego ja nie potrafiłem wyłapać. To są chyba rzeczy, które musiały być wypracowane przez lata, jakaś pamięć ciała. Styl „Wyspy” miał być pacynkowy, uproszczony. Wszystko zaczęło się od drewnianego ludzika znalezionego na rynku. To była taka laleczka, którą próbowałem animować, i stwierdziłem, że jest w tym potencjał na komiks, coś, czego jeszcze nie widziałem – w każdym razie w polskim wydaniu, bo w Stanach na swój sposób robi to np. Tony Millionaire. Chciałem znaleźć prostą formę wyrazu, uciec od realizmu, dosłowności, ale także od przerysowania. Podobają mi się minimalistyczne prace, które przedstawiają przestrzeń za pomocą trzech kresek, pozostawiając mnóstwo wyobraźni odbiorcy, to, co robią Jacek Świdziński czy Mikołaj Tkacz. I to mi w „Wyspie” zupełnie nie wyszło. Ten mój styl jest więc na razie bagażem, który dźwigam. Może robię tak, bo inaczej nie umiem, a może trzymam się tej formy z tchórzostwa, bo zwyczajnie boję się puścić?
Jeśli tak wygląda komiksowe tchórzostwo, to jak wygląda odwaga?
To jest akurat łatwe: rysowanie brzydko i mało, a jednak opowiadanie historii. Mojej idealnej wyspy nie byłoby widać na ani jednej ilustracji, ale po lekturze istniałaby w twojej głowie. Chodzi też o szybsze rysowanie. W „Wyspie” te plansze są duże, wszystkie formatu A3 i po prostu wymagają cholernie dużo czasu. Być może ten minimalizm nie jest mi pisany, ostatecznie nie muszę przecież robić takich rzeczy jak ludzie, których podziwiam. Ale takiej formy będę szukał.