Ma na koncie trzy Złote Globy i trzy nominacje do Oscara, nie schodzi poniżej stawki dziesięciu milionów dolarów za rolę i wciąż pojawia się na listach najbardziej wpływowych osób w Hollywood. Ale Tom Cruise jest dziś trochę passé i trochę nie na serio – z cudnego chłopca z sąsiedztwa zamienił się w ześwirowanego scjentologa, który robi z siebie kretyna w telewizji. Nie spadł jeszcze do studni zapomnienia, w której znalazło się wielu idoli przełomu lat 80. i 90., ale też nie znalazł na siebie nowego pomysłu. Od 15 lat jest gwiazdą „Mission Impossible”, a rzadkie skoki w bok od roli Ethana Hunta wskazują na dezorientację. Kolejne zagubione dziecko show-biznesu, które straciło kontakt z rzeczywistością i zamknęło się w swoim Neverlandzie?
„Mission: Impossible - Ghost Protocol”, reż. Brad Bird.
USA 2011
Ci z jego konkurentów do tytułu najpiękniejszego i najzdolniejszego, którym na przełomie wieków udało utrzymać się na topie, potrafili wymyśleć się na nowo. Młodsi o rok Johnny Depp i Brad Pitt nie dość, że systematycznie umacniają swoje pozycje, to robią to z grymasem obojętności wypisanym na twarzy. Zamiast ścigać się na urodę z nastoletnimi gwiazdami, upodobniają się do bezdomnych, zapuszczają brody, angażują się w ryzykowne projekty, chronią prywatność i generalnie nie pozwalają robić z siebie Elvisa. Cruise sprawia przy nich wrażenie ostatniego samuraja broniącego oblężonej twierdzy popularności – z im większym naciskiem powtarza, że próbuje tylko żyć własnym życiem, tym bardziej wydaje się zabiegać o zainteresowanie. A mądrości, którymi szczodrze dzieli się ze światem, sprawiają, że prawdziwą konkurencją nie są dla niego Pitt ani Depp, ale raczej nieco starszy Mel Gibson, który skupia uwagę raczej zawiłościami swojej psychiki, niż artystycznymi osiągnięciami.
Tom Cruise odprawia mszę
Senator miliarder Brian Flanagan, którego marsz ku bogactwu i sławie, przyprawiłby o zazdrość samego J.D. Rockeffelera, umarł wczoraj w wieku 99 lat, podczas nocy miłosnej z 18-letnią siódmą żoną, która trafiła do szpitala z powodu wyczerpania i nie będzie w stanie uczestniczyć w uroczystościach pogrzebowych.
(Bohater „Koktajlu” projektuje swój nekrolog)
Na początku lat 90. każdy chłopiec mógł chcieć wyglądać jak Cruise. Latać myśliwcem („Top Gun”), ścigać się na torze („Szybki jak błyskawica”), grać w bilard tak dobrze, jak on („Kolor pieniędzy”). Jego bohaterowie przybijali piątki tabunom kumpli, dawali się podrywać tłumom lasek, byli cool i czekali aż sława zapuka do drzwi – bo zapukać musiała. To przekonanie o własnej wyjątkowości, pierwiastek nieuniknionego sukcesu, bohaterowie Cruise’a mieli wypisany na twarzy. Ich wspaniałość nie musiała nawet mieć specjalizacji – wszystko, co robili, zamieniali w najbardziej seksowny zawód świata. Brian Flanagan z „Koktajlu” zaczyna pracę w barze i już po paru nocach klienci złażą się tam tylko po to, żeby go podziwiać: wiwatować, gdy polewa drinki, mdleć z wrażenia, gdy tańczy za barem. Wszyscy go kochają. Jest wspaniały. Wie o tym.
To naturalna pozycja dla bohaterów Cruise’a. Nieważne, czy miesza drinki, daje pokaz zawodowego bilardu, uczy nowej etyki biznesu („Jerry Maguire”), czy wykorzystywania kobiet („Magnolia”). Jest kapłanem swojego własnego kultu, który z pasją baptystycznego pastora odprawia mszę dla wielbiących go fanów (przed aktorstwem Cruise robił zresztą przymiarki do roli księdza). I ten wizerunek mocno przykleił się do aktora, więc gdy powtarza dziś, że możliwość pracy w filmie traktuje jako przywilej, ciężko mu wierzyć. Zza słynnego megawatowego uśmiechu przebija pewność siebie tych wszystkich postaci skazanych na sukces, przekonanych, że uwielbienie świata po prostu im się należy. To właśnie dlatego Cruise nigdy nie był cool tak naprawdę – nie miał tej chłodnej obojętności wobec półboskiego statusu aktorskiej gwiazdy, tego „so what?”, które starannie wypracowali inni chłopięcy pięćdziesięciolatkowie.
Z okazji najnowszej premiery plotkarskie media zachwycają się sprawnie podrasowaną urodą niemal 50-letniego aktora, którego twarz, 25 lat po „Top Gun” niewiele się zmieniła. Jednym z największych problemów Cruise’a jest właśnie ta niezmienność, która obejmuje nie tylko wygląd fizyczny. Słynna scena, którą Cruise urządził w programie „The Oprah Winfrey Show” – kiedy skacząc po kanapie, w spazmatycznej pantomimie wyrażał soczyste „oh yes!” dla swojego związku z Katie Holmes – to kropka w kropkę jego kreacja z „Koktajlu”. Ale wtedy miał 26 lat, był gwiazdą odurzoną sukcesem, a powietrze wciąż pachniało latami 80. No i była to kreacja, a nie osobiste wyznanie w popularnym talk-show.
„Koktajl”, reż. Roger Donaldson. USA 1988
Twarz i ekspresja aktora rzeczywiście niewiele się zmieniły, ale w nowym kontekście nabrały nowego wyrazu – niebezpiecznego psychotyka. Nie stało się to bez udziału mediów – taka gratka, jak popkulturowy idol, który jest nieoficjalną twarzą sekty propagującej wiarę w złowrogich kosmitów nie zdarza się często. O postępującym szaleństwie aktora powstają piosenki, jego postępy dokumentują strony internetowe. Ale Cruise bardzo ułatwia zadanie swoim prześmiewcom, gdy z miną buddy daje wykłady o naturze wszechświata, szkodliwości psychiatrii, witaminach, ćwiczeniach duchowych. I swoich miłosnych uniesieniach – słabo rymujących się z banalnym wzorem, w który układają się jego kolejne żony (każda kolejna młodsza o dekadę). Obrazu Cruise’a nie określają dziś jego aktorskie osiągnięcia. Jego trochę nieuczciwy wizerunek jest zamknięty między nieco zwietrzałym „Top Gun”, a kompromitującym występem u Oprah.
Tom Cruise tańczy rap
You don't know the history of psychiatry. I do.
(Tom Cruise)
Joaquin Phoenix w talk-show Davida Lettermana, zamiast bawić publiczność, przez 10 minut mamrotał coś do siebie (później okazało się, że była to kreacja wypracowana na użytek filmowego eksperymentu). Matt Damon wspiera polityczne kampanie, George Clooney zaczął reżyserować polityczne kino. Nawet Nicolas Cage godzi się na 10% swojego zwykłego wynagrodzenia, by mieć szansę zagrać u Wernera Herzoga. Gwiazdy, które mają mocną pozycję i 100 milionów dolarów na koncie, blockbustery przeplatają ryzykownymi projektami, bo zwykle mają apetyt na Więcej – nie tylko w sensie finansowym. Jedynym pomysłem na przekroczenie siebie, którego się chwytał w ostatnich latach Tom Cruise, było wejście w repertuar komediowy.
W „Wybuchowej parze” sparodiował po trosze samego siebie z „Misji Niemożliwych” – jest tu superagentem do zadań specjalnych, osaczonym przez współpracowników. Parodia nie polega jednak na zamienieniu chodzącej doskonałości w łajzę, ale na takim skumulowaniu doskonałości, by stała nie do zniesienia. Agent Knight celnie strzela, mistrzowsko biega po dachach, nie ma równych w walce wręcz, potrafi samodzielnie wylądować Boeingiem w polu kukurydzy, a po tym wszystkim zanieść Cameron Diaz do jej łóżka i przyrządzić na śniadanie pysznego omleta. To naprawdę więcej, niż jest w stanie znieść normalna dziewczyna. Scenariusz Patricka O'Neilla ciekawie gra z emploi aktora, wykorzystując to przekonanie o własnej doskonałości, które rysuje się na jego obliczu. Przynajmniej przez pół seansu pomysł naprawdę działa: agent Knight jest nieznośny jak ideał mężczyzny ze słynnej reklamówki Old Spice’a i niemal równie zabawny.
„Wybuchowa para”, reż. James Mangold. USA 2010
Prawdziwym strzałem w dziesiątkę okazał się epizod Lesa Grossmana w komedii „Jaja w tropikach”, gdzie Cruise gra tłustego producenta filmowego, łysiejącego na głowie i zwierzęco zarośniętego na klacie, rzucającego na prawo i lewo mięsem i z wdziękiem buldożera pomiatającego podwładnymi. Cameo Cruise podbiło Youtube i rozwinęło się w zjawisko. Les Grossman pojawił się na MTV Music Award (gdzie łajał Roberta Pattisona za pomysł umycia włosów), a Paramount zapowiedział „Untitled Les Grossman Project” – spin-off „Jaj…”, w którym reflektory miałyby pójść na postać Cruise’a. I znowu zadziałało tylko do połowy.
Jakoś nie do twarzy mu z autoironią, bo i tak zawsze przebija przez nią „uśmiech zwycięzcy”. Agent Knight jest może bubkiem z wielkim ego, ale ma swoje powody i postać Diaz nie jest w stanie długo opierać się jego urokowi. W Grossmanie ujmujące było zwłaszcza to, że gwiazdor zgodził się zagrać epizod i zniknąć ze sceny. Gdy Cruise pojawia się ponownie w sekwencji końcowej dowcip jest nadwyrężony. Jakby ktoś z offu wołał do widzów: zwróćcie uwagę na ten żart – piękny i miły Tom gra odpychającego i wrednego kolesia! Gdy po filmie Cruise przedłuża życie postaci, wydaje się, że chce być trochę, jak Sacha Baron Cohen! Ale gdy potem w telewizji swoim nazwiskiem podpisuje kwestie bardziej odjechane, niż napisali mu scenarzyści, dowcip jest kompletnie spalony. Staje się też jasne, że ten gość nie ma do siebie dystansu, o który można go było podejrzewać. Plan pozostaje jednak w mocy – niedługo pojawi się w kolejnej pastiszowej roli komedii „Rock of Ages”, gdzie zagra gwiazdora rocka lat 80.
Tom Cruise gra
Tom and Katie got engaged on Friday and, once again, the media somehow found out about it. If we promise to go see „War of the Worlds”, will you please make this stop?
(Jimmy Kimmel)
Nie da się jednak tak łatwo zamienić gwiazdy „Mission Impossible” w popkulturową kpinę. Nie tylko dlatego, że pozostaje skuteczny w sprzedawaniu filmów i zwykle zwraca inwestowane w niego miliony. Łatwo o tym zapomnieć, ale Cruise naprawdę potrafi grać i przynajmniej kilka razy, wspiął się na prawdziwe wyżyny. Nie jest twarzą żadnego z reżyserów, a to problem w kinematografii, w której reżyserzy dobierają projekty pod swoich ulubionych aktorów. DiCaprio ma dziś Scorsese, Fincher – Pitta, Ridley Scott – Russella Crowe, Burton – Johnny’ego Deppa. Cruise po dwa razy zagrał u Tony’ego Scotta, Camerona Crowe’a i Stevena Spielberga. To mało imponujący rekord jak na 30-letnią karierę. A jest aktorem, który będzie grał przeciwko sobie, jeśli mu na to pozwolić. Barry Levinson udanie powściągnął go w „Rainmanie”, a Martin Scorsese w „Kolorze pieniędzy”. Jednak największe role powstawały, gdy był właściwie podłożonym ładunkiem wybuchowym.
W „Zakładniku” Mannowi udało się go unieszkodliwić, stawiając postaci Vincenta ogranicznik komunikacyjny. Zawodowy morderca w wykonaniu Cruise’a zbudowany jest na powściągliwości i cynizmie. To zimny racjonalista, który zabija z zimną krwią, ale bez krzty przyjemności. Nie ma w nim sadyzmu. Życie człowieka po prostu nie znaczy zbyt wiele z kosmicznej perspektywy, z której spogląda on na świat. Nie karmi jednak mądrościami swojego przymusowego partnera w zbrodni, bo jest na to zbyt praktyczny. Jest zły (ale na swój spokój doskonały) i powściągliwy, wręcz wygaszony (efekt podkreślają siwe włosy i szary garnitur) – bardzo z tym wszystkim Cruise’owi do twarzy. Tacy ludzie, jak Vincent muszą oczywiście mieć jakąś historię, ranę.
Jego najciekawsi bohaterowie zawsze byli w jakiś sposób ułomni, okaleczeni. W „Urodzonym 4 lipca” Olivera Stone’a modelowy „Cudowny Chłopiec” Cruise’a jest jedynie figurą wyjściową. Doskonałość i idealizm zostają postrzelone w czasie wietnamskiej wojny. Ron Kovic wraca do domu sparaliżowany nie tylko ruchowo, ale i myślowo. Zdegradowany estetycznie daremnie dopomina się o szacunek, wpada w fanatyzm, opłakuje dawnego siebie i użala nad sobą obecnym.
„Magnolia”, reż. Paul Thomas Anderson. USA 1999
Największym osiągnięciem Cruise’a pozostaje jednak chyba jego epizod z „Magnolii”, napisany specjalnie dla niego przez Paula Thomasa Andersona (i przyjęty za rekordowo skromne 100 tysięcy dolarów). Jeśli któraś z ról mogła być dla aktora przełomowa, byłby nią właśnie instruktor podrywu Frank T.J. Mackey. Anderson rozciąga do granic wytrzymałości i przewraca na drugą stronę materię, którą Cruise wcześniej przerabiał wielokrotnie. Żadna z celebrowanych przez niego wcześniej mszy nie miała tak jawnie religijnego kształtu. Mackey uczy jak wykorzystywać i porzucać kobiety. Jest kapłanem fallusa otoczonym swoimi żałosnymi fanami i swoim największym wyznawcą. Cruise szarżuje. Nie stara się być cool, dowcipny ani wzniosły. Jest obmierzły. Odrażający, brudny i zły. I gdy w momencie największego napięcia staje się skończonym skurwysynem, jest jednocześnie skrzywdzonym i skrzywionym chłopcem. Zepsuty i niewinny, obrzydliwy i pociągający. W najlepszych momentach jego twarz mieści całą tę rozpiętość. Im gorsza postać, tym lepszy Cruise.
To był jednak rok 1999, a później aktor uderzał raczej w komizm niż mrok. Na szczęście dla niego i nas wszystkich, mrok jest cierpliwy.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).