Wyporność stadna

7 minut czytania

/ Film

Wyporność stadna

Darek Arest

Jak na produkcję Michaela Baya przystało, dzieje się tu jednocześnie bardzo mało i o wiele za dużo. „Songbird” ignoruje nudę jako podstawowe doświadczenie czasu zarazy i stawia na akcję, trochę przypadkowo staje się pandemicznym midnight movie

Jeszcze 2 minuty czytania

Dla pierwszego hollywoodzkiego filmu o pandemii właściwym kontekstem nie jest wcale domowe zacisze i internetowy streaming, ale raczej nocny seans kinowy na letnim festiwalu filmowym. W normalnych warunkach „Songbird” mógłby wpasować się tam jako pozbawiony iskry bożej przerywnik między pierwszym „Mad Maxem” a „Hardwarem” Richarda Stanleya. Dobrze wiedzieć, że globalna pandemia inspiruje nie tylko poetyckie impresje na temat kondycji ludzkiej, ale staje się też pożywką kina eksploatacji. Jedna sprawa, że otaczająca nas rzeczywistość lepiej pasuje do tandetnych opowieści sensacyjnych niż do filozoficznego mędrkowania. Inna, że właśnie umiejętność beztroskiego podejścia do globalnej tragedii może być najlepszą tejże kondycji miarą. W tym sensie „Songbird” jest odpowiedzią na to straszne „wojny ci trzeba” wypowiadane w kierunku dzieci marudzących nad talerzem zupy. Otóż patrzcie i uczcie się, matki i dziadkowie: można doświadczyć wydarzeń o gigantycznej skali, nic nie zrozumieć, wyjść z nich kompletnie niezmienionym i nawet nie nauczyć się podstaw działania maseczki ochronnej. Czy nie na tym polega ta mityczna odporność stadna?

„Songbird”, które wbrew wewnętrznemu oporowi trzeba zaklasyfikować jako science fiction, popycha naszą anemiczną rzeczywistość trzy lata do przodu, żeby odkryć, że wcale nie będzie niedługo po wszystkim. Ulice ciągle są puste, pustki strzegą oddziały uzbrojonego wojska, a w powietrzu krąży Covid, nie w pociesznej wersji 19, ale bardziej zabójczy numer 23, który w dwie doby zamienia zakażonego w ciało do utylizacji. Zakażeni (wraz ze współdomownikami) są siłą wywlekani z mieszkania i transportowani do stref, z których raczej nie wychodzi się żywym. Co się tam dzieje, pozostaje ponurym domysłem, bo zgodnie z regułami izolacji i ograniczeniami budżetu nie przekraczamy granicy strefy skażonej, poruszając się pomiędzy kilkoma mieszkaniami w Los Angeles. Łącznikiem między tymi wysepkami normalności i naszym przewodnikiem jest młody kurier Nico (K.J. Apa), który przemierza opustoszałe ulice metropolii i doręcza przesyłki z cennym, nie zawsze legalnym towarem. Należy do niewielkiej grupy ludzi, których system immunologiczny jest całkowicie odporny na wirusa – Covid najpewniej wycofał się ze względu na obecne w jego żyłach powalające stężenie fajności (zdefiniowanej tu według popkulturowego wzorca z przełomu ósmej i dziewiątej dekady XX wieku).

„Songbird”, reż. Adam Mason

Chłopak promieniuje urodą Michaela Hutchence’a i zachowuje się jak sześciolatek, który przedawkował czekoladowe batoniki. Spóźnia się z przesyłkami i nieodpowiedzialnie znika z radaru, co z jakiegoś powodu buduje mu renomę najlepszego kuriera w mieście. Poza namiętną relacją z motocyklem uwikłany jest w nieskonsumowany związek z piękną Sarą (Sofia Carson). Miłość w czasach zarazy staje się jeszcze trudniejsza, gdy dziewczyna zostaje wystawiona na działanie wirusa. Jedyną szansą na uniknięcie jednokierunkowej podróży do Strefy jest żółta przepaska potwierdzająca tożsamość i odporność na wirusa, dokładnie taka, jaką na swoim nadgarstku nosi Nico. Czarnorynkowa wartość takich ozdóbek jest ogromna, transakcja łączy się z ogromnym ryzykiem. Młody kurier wykorzystuje wszystkie swoje (dwa) „Songbird”, reż. Adam Mason„Songbird”, reż. Adam Mason. USA 2020,  na vod od stycznia 2021kontakty, aby zdobyć cenną przepustkę i odjechać z ukochaną w siną dal. Pamiętacie jeszcze ten śmieszny filmik, w którym skąpana w płatkach róż i egzaltacji Madonna nazywa Covid Wielkim Wyrównywaczem, który nie dba o to, skąd jesteś i ile masz kasy? To horyzont intelektualny wysoko ponad zasięgiem filmu Adama Masona, w którym od tej ponurej myśli można uciec na motocyklu w kierunku zachodzącego słońca.

Jak na produkcję Michaela Baya przystało, dzieje się tu jednocześnie bardzo mało i o wiele za dużo. „Songbird” popisowo ignoruje zjawisko nudy i bezczynności jako podstawowe doświadczenie pandemicznego społeczeństwa, stawiając na akcję. Znaczna jej część to jednak ledwie maskowana ekspozycja, w której scenarzyści ustami postaci tłumaczą zasady nie tak znowu fantastycznego świata. Kiedy nie dzieje się dużo, dzieje się bardzo: kamery szukają atrakcyjnych punktów widzenia, idą na starcie z instagramowym światłem, każdy znajdujący się w kadrze obiekt starając się zaprezentować jako towar na sprzedaż, co z powodu namiętnie uprawianego tu product placementu jest zresztą całkiem na miejscu. Love story obudowano wątkami pobocznymi, które maja współtworzyć mozaikę losów ludzkich na podobieństwo „Magnolii” czy „Miasta gniewu” (te historie zawsze rozgrywają się w Los Angeles). Obraz ogólny jest mało zaskakujący: bogaci handlują przywilejami, biedota pielęgnuje fantazje o lepszym jutrze, oportuniści budują kariery na trupach. Przedstawić jednym zdaniem postaci grane przez Demi Moore czy Bradleya Whitforda znaczyłoby powiedzieć o nich wszystko, więc nie będę nikogo pozbawiać tej odrobiny frajdy, którą dać może obcowanie z rozkosznie złym filmem.

„Zły film” jest bowiem w tym przypadku nie tyle oceną jakości, ile klasyfikacją gatunkową. Psychologiczna motywacja postaci i część rozwiązań fabularnych to tutaj taki żart, że trudno uwierzyć, by był niezamierzony. Mój opór przed określeniem „Songbird” jako science fiction bierze się przede wszystkim stąd, że wyprawa w przyszłość służy tu głównie eskapizmowi, co samo w sobie nie musi być niczym złym, ale jest zdecydowanie wbrew duchowi gatunku, w którym skacze się do przodu po to, aby głębiej zanurzyć się we współczesności i sprawdzić, co skrywa się pod oswojoną powierzchnią. Scenariusz formułuje mało oryginalny, choć atrakcyjny filmowo problem (zagrożeniem nie jest sam wirus, tylko zmiany, jakich dokonuje w tkance społecznej, i towarzyszące im ograniczenie wolności), aby później dać popisową lekcję ucieczki od wyciągania interesujących wniosków. Nie rozumie fikcyjnej przyszłości, o której opowiada, ba, odwraca się od teraźniejszości za oknami i jest w tym coś bezczelnego, a nawet odrobinę obscenicznego. Dlatego „Songbird”, który zawodzi jako s.f. i niedomaga jako thriller, całkiem udanie działa jako dobry zły film. Nie narzeka się na szczepionkę, która powstała w wyniku laboratoryjnej pomyłki.