Więcej niż propaganda
Surian Soosay / CC BY 2.0

14 minut czytania

/ Media

Więcej niż propaganda

Piotr Fortuna

Problem z trollami i fake newsami nie sprowadza się do tego, że część osób uznaje fałszywe wiadomości za prawdziwe. Skutkiem bardziej powszechnym jest neutralizacja faktów, poznawcza kapitulacja. Demobilizacja plasująca się gdzieś pomiędzy „coś w tym musi być” a „wszystko jedno”

Jeszcze 4 minuty czytania

Media społecznościowe nie były łaskawe dla Jessiki Aro. Nie spełniły obietnicy bliskości z innymi użytkowniczkami, nie dały poczucia przynależności do globalnej wspólnoty. Doprowadziły za to do społecznej izolacji i życia w ciągłym strachu. Kilka lat temu fińska dziennikarka postanowiła przyjrzeć się działalności putinowskich trolli i od tamtej pory na różne sposoby próbowano dać jej nauczkę. Zaczęto ją nękać w prywatnych wiadomościach i oczerniać w publicznych postach. Określać mianem „dziwki” i „worka na spermę”, oskarżać o handel narkotykami i szpiegostwo, zachęcać do popełnienia samobójstwa oraz grozić „samobójstwem rosyjskim” (czyli upozorowanym na samobójstwo wepchnięciem pod pociąg). Dyskredytowano ją także w mejlach rozsyłanych do współpracownic, a w internetowych dyskusjach fantazjowano na temat różnych wariantów jej śmierci, od banalnej „kulki w łeb” po nieco rozbuchany „atak atomowy” na siedzibę redakcji, w której była zatrudniona. Mimo wsparcia przełożonych i zaangażowania fińskiej policji Aro została zmuszona do opuszczenia kraju. Dopiero z dala od domu mogła poczuć się bezpiecznie.

Celowo używam form bezosobowych, bo sprawczość jest tutaj rozmyta, podzielona między internetowych manipulatorów i zmanipulowanych internautów (ci pierwsi dodatkowo dzielą się na brylujących przed kamerami propagandystów oraz ukrywające się za fałszywymi profilami trolle). W historycznym werdykcie z 2018 roku fiński sąd skazał za zniesławienie i nękanie Aro trzy osoby, w tym prorosyjskiego działacza Johana Bäckmana oraz Ilię Janitskina, założyciela portalu słynącego z szerzenia fake newsów i mowy nienawiści. Wiele skarg wnoszonych przez dziennikarkę nie przyniosło jednak żadnego skutku. Nieuchwytność była cechą trolli w skandynawskich baśniach i jest nią także dzisiaj w internecie.

Mimo to Aro rzuciła się w pogoń za trollami, by pokazać, jak najemni hejterzy wykorzystują wolność słowa jako narzędzie cenzury – do zastraszania i zagłuszania osób podejmujących niewygodne tematy. Jej książka „Trolle Putina” jest zapisem osobistej wojny informacyjnej z rosyjską propagandą, świadectwem dziennikarskiej wytrwałości (graniczącej być może z donkiszoterią). Autorka opisuje ataki wymierzone nie tylko w kolegów i koleżanki po fachu, ale też w litewskiego dyplomatę Renatasa Juškę, amerykańskiego biznesmena Billa Browdera, szwedzkiego naukowca Martina Kragha czy ukraińskich hakerów, którzy stworzyli serwis relacjonujący wojnę w Donbasie.

Kolejne rozdziały stanowią próbę odtworzenia rozłożystych sieci powiązań i poprzerywanych łańcuchów zdarzeń. Towarzysząc autorce w tropieniu rosyjskich śladów, przekonujemy się, że platformy społecznościowe stanowią zaledwie element dezinformacyjnej machiny (nawet jeśli okazują się raczej solidnym kołem zębatym niż pomniejszym trybikiem). Spreparowane wiadomości są najpierw zaszczepiane w niszowych serwisach, które mogą być później cytowane przez inne media, np. rosyjską telewizję RT nadającą w czterech językach obcych z angielskim na czele. W ten sposób powstaje alternatywny obieg informacyjny, sieć wzajemnych uprawomocnień (na ogół przecież weryfikując fake newsy, zaglądamy po prostu do innych miejsc w internecie). W zależności od sytuacji ważną rolę mogą odgrywać także blogi, konferencje, panele dyskusyjne, a nawet pokazy filmów dokumentalnych. Gdy o sprawie robi się głośno na Facebooku i Twitterze, dezinformacja ma szansę przebić się do mediów głównego nurtu.

Jessika Aro, „Trolle Putina”. Przeł. Marta Laskowska, SQN, 464 strony, w księgarniach od października 2020Jessika Aro, „Trolle Putina”. Przeł. Marta Laskowska, SQN, 464 strony, w księgarniach od października 2020Z biegiem czasu orientujemy się, że zgromadzonych w książce informacji jest za dużo, więcej, niż jesteśmy w stanie przeprocesować czy choćby zmieścić w pamięci podręcznej. Aro wierzy w magiczną moc ujawnienia, pisze tak, jakby najlepszą reakcją na nadprodukcję fejków było rozmnożenie prawdy. Pewnie dlatego nie stara się swoich ustaleń upiększać ani dramatyzować, okraszać bon motami ani naoliwiać suspensem. Zakłada, że fakty przemówią same za siebie – że zebrane w swojej masie porażą czytelniczkę jakimś metafizycznym blaskiem. Efekt bywa jednak odwrotny do zamierzonego. Niejednokrotnie nasza uwaga odkleja się od kolejnych dowodów, skojarzeń i poszlak, doniesień o tym, kto z kim się spotkał, co i w jakim celu przekazał, gdzie po raz pierwszy pojawiła się dana wzmianka i który agent lub poleznyj idiot ją skomentował. Zaczynamy podejrzewać, że weryfikacja fake newsów jest pracą niemal syzyfową, pozostającą poza zasięgiem zwykłego śmiertelnika. Doświadczenie czytelniczki koresponduje więc z codzienną dezorientacją wobec nadmiaru sensacyjnych wieści ze świata (oraz z relatywnie niewielką popularnością serwisów factcheckingowych, które zostają daleko w tyle za rozmaitymi dostarczycielami clickbaitu).

Cóż, weryfikacja fake newsów nie jest ani szybka, ani ekscytująca. Na pewno nie jest tak szybka jak kliknięcie w przycisk „udostępnij” ani tak ekscytująca jak zbieranie lajków pod sensacyjnym postem. Należy do sfery pracy, nie rozrywki. Przedkładając wartość informacyjną nad efekt emocjonalny, Aro odwołuje się do dziennikarskiego etosu z czasów, w których – jak to ujął Tim Wu – zabranie głosu w debacie publicznej było kosztowne, a zasoby uwagi niewyczerpane. Innymi słowy, kiedy treści w mediach nie musiały tak zażarcie konkurować między sobą o czas użytkowniczki, ścigając się z fake newsami i równając w dół do clickbaitów.

W Finlandii standardy dziennikarskie erodują wolniej niż w innych miejscach na świecie. Kraj ten plasuje się w ścisłej czołówce globalnego rankingu wolności prasy (obecnie 2. miejsce na 180 państw) oraz na szczycie europejskiego rankingu kompetencji medialnych (1. miejsce na 35 państw). Być może dlatego Aro pisze w taki sposób, jakby zderzenie z rosyjskimi trollami było dla niej szokiem cywilizacyjnym, który utwierdził ją w czarno-białej wizji świata – wizji zakorzenionej w imaginarium zimnej wojny, gdzie to, co zachodnie, jest z zasady dobre i może zostać zepsute jedynie przez wpływy Kremla. Skupienie na jasno zdefiniowanym (a z perspektywy Finlandii także odwiecznym) przeciwniku utrudnia autorce podjęcie szerszej refleksji nad zachodzącymi na świecie przemianami kulturowymi i technologicznymi.

Peter Pomerantsev, „To nie jest propaganda”. Przeł. Aleksandra Paszkowska, Krytyka Polityczna, w księgarniach od października 2020Peter Pomerantsev, „To nie jest propaganda”. Przeł. Aleksandra Paszkowska, Krytyka Polityczna, w księgarniach od października 2020Dlatego „Trolle Putina” warto czytać razem z książką „To nie jest propaganda” Petera Pomerantseva, która ma mniej sprawozdawczy, a bardziej refleksyjny charakter. Autor urodził się w Kijowie w 1977 roku, niebawem jednak trafił wraz z rodzicami na Zachód – najpierw do Niemiec, a następnie do Wielkiej Brytanii. Była to emigracja przymusowa (ojciec Petera rozprowadzał zakazaną w Związku Radzieckim literaturę, m.in. Nabokowa i Sołżenicyna). Pomerantsev reprezentuje perspektywę charakterystyczną dla obywatela świata, ale i człowieka bez korzeni, który nigdzie nie czuje się u siebie i w związku z tym nie jest przywiązany do jednej konkretnej narracji na temat współczesności. Daje mu to łatwość przemieszczania się pomiędzy kulturowymi kontekstami oraz uwzględniania wykluczających się wzajemnie punktów widzenia. Z zaskakującą lekkością porusza się między wypowiedziami prodemokratycznych aktywistów a rozmowami z internetowymi szkodnikami, np. z założycielem fejsbukowych grup, które na fotel prezydenta Filipin wyniosły okrutnego despotę Rodriga Duterte.

Autor przywołuje także wspomnienia swoich rodziców, co pozwala mu porównywać ataki współczesnych trolli z działaniami radzieckich funkcjonariuszy. Nie chodzi tu jednak ani o stawianie znaku równości, ani o jaskrawe przeciwstawienie, lecz o spokojne – uhistorycznione i zarazem osobiste – śledzenie podobieństw i różnic. Co więcej, Pomerantsev nie jest zafiksowany na rosyjskiej propagandzie, choć uznaje prymat Kremla w dziedzinie cyfrowej dezinformacji. Ma jednak na myśli pierwszeństwo raczej chronologiczne niż technologiczne. „Właśnie dlatego, że Rosja przegrała zimną wojnę, jej spin doktorom i manipulatorom mediów udało się zaadaptować do nowego świata szybciej niż komukolwiek na tak zwanym kiedyś Zachodzie” – zaznacza. Podczas gdy „tak zwany kiedyś Zachód” uwierzył w „koniec historii” i upajał się zwodniczym happy endem, Rosja zachodziła w głowę, jak napisać kolejny rozdział dziejów, jak podkopać fundamenty „demokracji liberalnej”, wykorzystując do tego m.in. wyłaniające się właśnie nowe technologie.

Pomerantsev podkreśla przy tym, że pogląd o rosyjskiej dominacji w „wojnie informacyjnej” sam w sobie jest elementem propagandy. Pozwala podtrzymywać wyobrażenie o potędze Moskwy pomimo politycznego i gospodarczego osłabienia kraju. Niejednokrotnie rękę przykładają do tego goniące za sensacją zachodnie media. W książce „Active Measures” Thomas Rid przywołuje historię posta wrzuconego na Facebooka przez słynną petersburską „fabrykę trolli” (Agencję Badań Internetowych) podczas amerykańskich wyborów w 2016 roku. Obrazek przedstawiał Chrystusa siłującego się na rękę z Szatanem, który tak określał stawkę pojedynku: „Jeśli ja wygram, wygra Clinton”. Oryginalny post miał zaledwie 71 wyświetleń i 14 kliknięć (zapewne mniej niż zdjęcia, które wrzucamy do sieci z myślą o naszych znajomych). Następnie jednak trafił na łamy „The New York Timesa” jako ilustracja otwierająca temat z okładki i w efekcie zobaczyły go miliony.

Według Pomerantseva ujawnianie operacji rosyjskich trolli może działać na korzyść Kremla także poprzez wytwarzanie atmosfery spisku, podejrzliwości wobec wszystkiego, co znajduje się w internecie, także wobec działań aktywistek czy dziennikarek śledczych. „Nie chodzi o wojnę informacyjną, ale o wojnę przeciwko informacji” – pisze. Zwłaszcza że problem z fake newsami nie sprowadza się do tego, że część osób uznaje fałszywe wiadomości za prawdziwe. Jak pokazały badania zespołu pod kierownictwem Sandera van den Lindena, skutkiem bardziej powszechnym jest neutralizacja faktów, poznawcza kapitulacja internautek, zawieszenie osądu w kluczowych dla społeczeństwa kwestiach. Demobilizacja plasująca się gdzieś pomiędzy rozkładaniem rąk a wzruszeniem ramionami, między „coś w tym musi być” a „wszystko jedno”.

Ostatecznie celem opłacanych trolli jest podważanie społecznego zaufania. W związku z tym często stosowaną strategią jest wewnętrzne skłócanie przeciwnika i wynikające stąd marnotrawienie zbiorowej energii. Proces podgrzewania konfliktów zaczyna się często na forach internetowych lub w zamkniętych fejsbukowych grupkach. Antagonizujące posty i komentarze rozprowadzają nie tylko trolle, ale także boty (proste programy automatycznie rozsiewające dezinformację) oraz cyborgi (boty sterowane przez człowieka, który w razie potrzeby osobiście włącza się w dyskusję). Wbrew rozpowszechnionym wyobrażeniom podatne na manipulację są nie tylko osoby o prawicowych poglądach, ale też wszelkiego rodzaju kontrpubliczności, które nie odnajdują się w głównonurtowych narracjach i chcą wyrazić swój gniew wobec braku alternatyw. Pomerantsev opisuje nawet przypadek sprowokowania przez rosyjskie trolle jednoczesnych manifestacji i kontrmanifestacji pomiędzy zwolenniczkami i przeciwniczkami Trumpa skandującymi sobie nawzajem w twarz. Przypuszcza, że w tego typu działaniach może chodzić o ośmieszanie ruchów protestacyjnych, „unicestwienie skojarzeń dotyczących wydarzeń i obrazów, które definiowały dotąd demokratyzację”.

Zarówno Pomerantsev, jak i Aro skupiają się na formułowaniu diagnoz, poświęcając niewiele miejsca potencjalnym metodom leczenia. Finka opowiada się przede wszystkim za społecznym dowartościowaniem dziennikarstwa (zawodowego i obywatelskiego), za budowaniem odporności poprzez konsekwentne „wyciąganie faktów na światło dzienne”. Pomerantsev zdaje się uważać, że to nie wystarczy – że należy szukać przede wszystkim rozwiązań technologicznych i prawnych, definiujących dezinformację „nie jako treści, ale zachowania”, takie jak fingowanie tożsamości, rozpowszechnianie treści przy użyciu botów oraz skoordynowane akcje publikowania pozornie niezależnych materiałów, które pochodzą z tego samego źródła.

Oczywiście nie istnieje jeden sposób na poradzenie sobie z tak złożonym problemem. Znamy za to co najmniej jeden czynnik, który znacząco sprzyja dezinformacji w internecie. Jest nim – jak zwraca uwagę m.in. badaczka komunikacji Edda Humprecht – polaryzacja społeczeństwa. A jedną z kluczowych przyczyn polaryzacji są nierówności społeczne. Według przeprowadzonej przez Szwajcarkę analizy danych dla 18 zachodnich krajów zdecydowanie najbardziej podatne na dezinformację są Stany Zjednoczone, a więc kraj z największymi w stawce nierównościami dochodowymi. Najbardziej odporna jest Finlandia.

Zaraz, zaraz, jak to Finlandia? Ten sam kraj, z którego musiała uciekać Jessika Aro? Jest jednak różnica między Finlandią, gdzie prześladujący dziennikarkę zaklinacz trolli Johan Bäckman jest uznawany za polityczny margines i zbiera zaledwie kilkaset głosów w wyborach do Parlamentu Europejskiego, a Stanami Zjednoczonymi, gdzie najsłynniejszy na świecie troll przez cztery lata urzędował w Białym Domu i wciąż może liczyć na poparcie kilkudziesięciu milionów wyborców.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).