Spieszmy się kochać lodowce
Ilja Klutman CC BY-NC-SA 2.0

17 minut czytania

/ Ziemia

Spieszmy się kochać lodowce

Renata Lis

Drogą wyjścia z impasu wyobraźni nie jest powrót do archaicznych form współżycia człowieka z naturą i dawno wyczerpanych opowieści, lecz objaśnianie świata i miejsca człowieka poprzez fuzję wiedzy naukowej z twórczą wyobraźnią – tak jak to robią autorzy książki „Początek końca?”

Jeszcze 4 minuty czytania

„Lodowce już podchodzą pod nasz dom / Spod twoich powiek patrzy na mnie śnieg / Codziennie rano zmywam z twarzy szron / Na naszych mapach nie ma ciepłych stref” – śpiewał Grzegorz Ciechowski w piosence Republiki „Arktyka” z 1982 roku. Z książki Julity Mańczak i Jakuba Małeckiego „Początek końca? Rozmowy o lodzie i zmianie klimatu” można dowiedzieć się, że ta wizja rozrastających się lodowców, gdyby nie powstała w roku 1982, z każdym kolejnym rokiem wymagałaby od Ciechowskiego coraz więcej kontrafaktycznej wyobraźni, ponieważ topnienie lodu w Arktyce nabrało tempa właśnie w latach 80. XX wieku. Najstarsi ludzie zapewne pamiętają, że na początku studyjnej wersji tej jakże pięknej lodowej metafory dość mocno wieje – i znowu: pośredni komentarz do tego znajdziemy w „Początku końca?”. „Arktyczny wiatr jest inny niż wszystkie, których dotychczas doświadczyłam. Jakby całą uwagę skupiał na parciu naprzód, a nie na niesieniu zapachów znad lądu” – pisze Julita Mańczak we wstępie, być może nie zdając sobie sprawy, jak silnie te pierwsze zdania o północnym wietrze pobudzają wyobraźnię do marzeń, czyli działają dokładnie tak, jak według Flauberta powinna działać dobra proza. Zresztą nie tylko one – cała ta popularnonaukowa książka co krok odwołuje się do wyobraźni i do języka, zgodnie z przekonaniem autorów, że droga do zmiany postaw wobec Ziemi prowadzi właśnie tędy: przez obrazy i słowa.

Deficyt chłodu

Julita Mańczak, Jakub Małecki, „Początek końca? Rozmowy o lodzie i zmianie klimatu”. Znak Literanova, 320 stron, w księgarniach od stycznia 2021Julita Mańczak, Jakub Małecki, „Początek końca? Rozmowy o lodzie i zmianie klimatu”. Znak Literanova, 320 stron, w księgarniach od stycznia 2021

Obrazy widać najpierw – w książce jest mnóstwo kolorowych zdjęć Arktyki i to one pierwsze informują nas, jak bardzo spragnieni jesteśmy chłodu. Bo jesteśmy go spragnieni – cokolwiek na ten temat myślimy. Wiedzą o tym nasze ciała. Już słyszę krzyki oburzonych ciepłolubów, więc dobrze – niech będzie, że to moje ciało wie o tym i mnie informuje. Kiedy patrzę na całostronicowe zdjęcia niebieskawego lodu, na lustrzane tafle chłodnej wody i półprzejrzyste lodowe bryły na żwirowej „plaży”, moje ciało mówi do mnie, że tego właśnie pragnie – chce tego dużo i długo. A przecież dokarmiam je chłodem – od kilku lat praktykuję zimne kąpiele (lubię to uczucie, kiedy ciało stygnie i powierzchniowo zamarza, lubię czuć lód we krwi i w kościach) – jednak najwyraźniej to za mało, żeby wyrównać obiektywny deficyt chłodu. Ten deficyt jest faktem naukowym, a najlepiej obrazują go ubytki lodu na obu biegunach Ziemi. „Powoli zaczyna do nas docierać, że wszystko płynie. I to zdecydowanie szybciej, niż można było się spodziewać” – pisze Mańczak. O tym właśnie mówi cała ta książka. Wniosek da się zamknąć w jednym zdaniu: „Jeśli utracimy lodowce dziś, nie będziemy w stanie ich odbudować w czasie życia najbliższych pokoleń”.

Przemierzanie krajobrazu na Svalbardzie

Zaczęło się od wyprawy do Arktyki – „najszybciej ocieplającego się regionu świata”. Konkretnie – na kosmopolityczną wyspę Spitsbergen w archipelagu Svalbard. Julita Mańczak pojechała tam z Jakubem Małeckim, glacjologiem badającym svalbardzkie lodowce, żeby uporządkować swoją chaotyczną wiedzę i lepiej zrozumieć procesy, które określa się zbiorczo jako zmianę klimatu. Ich bazą była opuszczona radziecka osada Pyramiden – sądząc z opisu, miejsce w klimacie „Stalkera” Tarkowskiego – a poza nią rozciągał się już tylko pusty krajobraz, który przemierzali pieszo. Rozmowy Mańczak i Małeckiego stanowią kościec książki, ale słychać w niej też inne głosy: Aleksandry Kardaś – fizyczki atmosfery i autorki „Książki o wodzie”; Piotra Pustelnika – alpinisty i himalaisty; Julie Brigham-Grette – przewodniczącej Komitetu Badań Polarnych USA, oraz Jona Ovego Hagena – światowej sławy badacza arktycznych lodowców, współpracującego na Spitsbergenie z Uniwersytetem Śląskim.

Svalbard ma tu wielkie znaczenie również dlatego, że jest to jedyne miejsce w Arktyce, w którym nigdy nie było rdzennej ludności. To prawdziwa ziemia bez ludzi – bez ich wielowiekowych śladów, artefaktów, szczątków. Dzięki temu można tam zauważyć „życie, które operuje inną skalą czasu niż nasza”. „Moja zmiana optyki dokonała się podczas wielogodzinnych marszów” – wyznaje Mańczak. O tym, że takie spacery przez bezkresny krajobraz potrafią zmienić, wiem dobrze i ja – doświadczyłam czegoś podobnego w Rezerwacie Nałyczewskim, kiedy przez cztery dni wędrowaliśmy przez bezludzie między wulkanami Kamczatki. „Nasza ludzka skala czasu sprawia, że nie zwracamy uwagi na istnienia znacznie krótsze lub daleko dłuższe od naszych własnych – pisze Mańczak. – Świat lodu nigdy nie poruszał się w naszym tempie”. Podobnie jak świat wulkanów, o których też można niejedno w tej książce przeczytać – ze względu na ich bliski związek z klimatem i lodem.

Svalbard, Christopher Michel CC BY 2.0Svalbard, Christopher Michel CC BY 2.0

Jak oddycha lodowiec

Wyprawa na Svalbard pozwoliła autorce poznać lodowce z imienia (każdy ma swoje) i z usposobienia (każdy ma inne) oraz nawiązać z nimi osobistą więź – podobną do tej, jaką budują z lodem glacjolodzy (Małecki mówi w tym kontekście o miłości i nie jest to przenośnia). Mańczak uzmysłowiła tam sobie, jak żyją i jak oddychają lodowce, a także jakim językiem „mówią” (o ile akurat nie śpiewają). Książka została pomyślana jako próba zrozumienia „języka pozaludzkiej natury”, ale przy okazji jest też przekonującą reklamą zawodu glacjologa, który okazuje się wręcz profesją marzeń. Związany z „prostym życiem w starej chacie na odludziu”, w niewielkiej komunie introwertycznych freaków, z psychodelicznym spektaklem zorzy polarnej zimą, opalaniem się o północy w lecie i innymi tego rodzaju atrakcjami, rzeczywiście może być dla pewnego typu ludzi niezwykle pociągający, tym bardziej że w bonusie dostaje się poczucie sensu. Przynajmniej dopóki istnieją lodowce.

„Początek końca” wyjaśnia i porządkuje informacyjny szum wokół zmiany klimatu, rozwiewa wątpliwości, urealnia lęki i przede wszystkim nie udaje, że wie to, czego wiedzieć nie można. Można się z tej książki dowiedzieć na przykład o sprawach tak podstawowych jak to, czym Arktyka różni się od Antarktyki, a Antarktyka od Antarktydy, i dlaczego niedźwiedzie polarne nigdy nie spotykają się z pingwinami (chyba że w kreskówkach). Jaki jest status prawny Arktyki oraz jakie i dla kogo ma ona znaczenie gospodarcze, polityczne i handlowe. Dlaczego uwalniany przez człowieka do atmosfery dwutlenek węgla jest tak wielkim zagrożeniem, mimo że natura sama od zawsze wytwarza gazy cieplarniane. Ile jest lodu na Ziemi i w kosmosie i jakie są jego rodzaje. Jak powstają lodowce i w jaki sposób stabilizują klimat. Co Polska zawdzięcza zlodowaceniom (spojler: wszystko). Jakie czynniki sterują temperaturą Ziemi. Kto i po co liczy plamy na Słońcu. Na czym polega wyjątkowość Ziemi na tle innych planet (spojler: mamy wodę w stanie ciekłym, tlen w atmosferze i aktywną tektonikę). Jakie mogą być skutki ocieplenia klimatu dla ekosystemów i dlaczego w niektórych miejscach globu ocieplenie przejawia się jako oziębienie (na przykład w Karakorum). Dlaczego zmarzlina nie jest już wieczna, a krótkie ulewne deszcze nie rekompensują długich równomiernych opadów. Czym była mała epoka lodowa między XIV a XIX wiekiem i co działo się z klimatem Ziemi w toku jej długich dziejów. I tak dalej, i tak dalej.

Najważniejsze jednak wydaje się to, że książka nie straszy apokalipsą i w związku z tym nie obezwładnia – jeśli czeka nas jakiś koniec świata, to będzie to jedynie koniec świata takiego, jaki znaliśmy, czyli po prostu zmiana, do której trzeba się będzie przystosować. Mańczak i Małecki przedstawiają możliwość i warunki dalszego życia człowieka na Ziemi, zachęcają do działania i dają kruchutką, bo kruchutką, ale jednak nadzieję. Uczą też, jak czytać sensacyjne doniesienia medialne na temat klimatu – na przykład o tym, że zasoby wody w Polsce są równe zasobom Egiptu, albo o kolejnych rekordach temperatur (spojler: krytycznie).

Fuzja nauki z wyobraźnią

Jednak najbardziej pasjonująca jest ich książka wtedy, kiedy bezwiednie zaczyna mówić literaturą. Bo nieświadomej siebie literatury jest tu całe mnóstwo. Na przykład napisany przez Małeckiego scenariusz thrillera o tym, co będzie się działo z Ziemią i z nami w roku 2030, 2040, 2050 i 2060, jeżeli dzisiaj nie zrobimy nic, by radykalnie zmniejszyć emisję dwutlenku węgla. Jest to scenariusz pełnokrwisty – ze śmiercionośnymi wirusami z rozmrożonych mamutów i rozkopanych przez lisy polarne cmentarzy oraz z wojnami o kurczące się zasoby. „Możemy z dużym prawdopodobieństwem powiedzieć – pisze Małecki, podsumowując swoje czarne prognozy – że nasza planeta nie zniknie z Układu Słonecznego, przetrwa, nawet jeśli podgrzejemy ją o piętnaście stopni, ale stworzymy wtedy jedną wielką pustynię i wyginiemy albo cofniemy się w rozwoju cywilizacyjnym do średniowiecza lub epoki kamienia. Po wielu wiekach w końcu dwutlenek węgla zostanie usunięty z atmosfery i życie w innych formach sobie poradzi. W końcu przyjdzie też kolejne wielkie zlodowacenie. (...) Tyle że ludzkość może być wtedy tylko wspomnieniem”.

Christopher Michel CC BY 2.0Christopher Michel CC BY 2.0

Jest to wizja wyrazista i efektowna, ale nie o taką literaturę przecież chodzi – to wszystko stare narracje, znane z serialowej konfekcji i bezsilne jako motywacja do zmian i działania. (Post)apokaliptyczne thrillery nie poruszają wyobraźni, tylko bombardują ją i paraliżują strachem. Tymczasem chodziłoby o coś, co ożywi nas i poruszy, uwolni od lęku i natchnie do działania. W tej roli lepiej sprawdzają się twórcze rewizje starych wątków. Na przykład – ledwie zarysowany, a przecież niezapomniany obraz podróżującej góry lodowej, która odrywa się od Antarktydy i płynie na północ aż za równik, żeby napoić spragnioną ludzkość słodką wodą i w ten mesjański sposób dokonać żywota. Albo – zaskakująca perspektywa przyjaźni z Buką z Doliny Muminków, wbrew symbolicznym schematom, które chłód kojarzą ze śmiercią i złem. Albo – porównanie zmysłowej atrakcyjności lodowca do „śpiewu cholernej syreny”, która wabi glacjologów na Północ. Czy wreszcie taki przepis, który mógłby spodobać się starożytnym Grekom, bo oni też łączyli lód z miodem, tyle że na gruncie metaforyki miłości, a nie glacjologii: „Weź łyżeczkę i nabierz sporą porcję miodu, a następnie wylej ją na płaską powierzchnię. Zobaczysz wtedy, jak twój model czapy lodowej rozpływa się na boki”.

Najdoskonalszym i zarazem najbardziej rozbudowanym przykładem nowej „klimatycznej” literatury jest jednak wpleciona mimochodem do rozmowy opowieść Małeckiego o Księżycu. Ulubiony motyw sentymentalnych poetów konkretyzuje się tutaj jako satelita Ziemi, jednak powody do czułych westchnień pod jego adresem nie tylko nie znikają, ale wręcz ich przybywa: Księżyc okazuje się stwórcą życia na naszej planecie i jej największym dobroczyńcą. Jego przeszłość jest heroiczna, niemal rycerska. „Dawniej, gdy posiadał jeszcze pole magnetyczne, pomagał chronić atmosferę Ziemi przed zdmuchnięciem przez silne wiatry słoneczne, a dziś wciąż stabilizuje oś obrotu Ziemi, a więc i jej klimat – opowiada z wielkim zapałem Małecki. – Narodził się, gdy w młodziutką Ziemię uderzyła protoplaneta wielkości Marsa akurat pod kątem umożliwiającym wystrzelenie na orbitę wielkiej części skał. Z tych skał skleił się Księżyc ze swoją własną grawitacją, która być może wspomogła powstawanie płyt tektonicznych na Ziemi poprzez siły pływowe, bo u zarania dziejów Księżyc krążył bliżej Ziemi niż obecnie, więc i wpływ jego grawitacji na Ziemię był większy. (...) bez tej wielkiej kolizji Ziemia mogłaby być wodną planetą z niewieloma wulkanicznymi wyspami”.

Czy to nie fascynujące? Poprzez tę opowieść glacjolog ofiarowuje nam całkiem nowy naukowy mit – coś w rodzaju racjonalnej baśni o początkach życia Ziemi. Ta księżycowa opowieść dobrze obrazuje potencjalną drogę wyjścia z impasu wyobraźni, który świadczy przecież także o kryzysie naszej więzi ze światem – drogą tą jest objaśnianie świata i miejsca człowieka w tej wielkiej całości poprzez fuzję wiedzy naukowej z twórczą wyobraźnią, a nie regres do archaicznych form współżycia człowieka z naturą i dawno wyczerpanych opowieści.

Pułapki regresu

Pułapki fantazjowania o regresie nie uniknął w książce Piotr Pustelnik. Kiedy mowa jest o Himalajach, Karakorum, Królestwie Mustangu i Nepalu, oprócz ocieplenia klimatu w rozmowie wspomniane zostają także inne zagrożenia: komercja, konsumpcjonizm i masowa turystyka w regionach dawniej niedostępnych, nazwana przez Pustelnika „ludzkim pędem do konsumowania krajobrazu”, a wraz z tym przewidywanie, że „wkrótce będziemy musieli zweryfikować sposób, w jaki współistniejemy ze światem przyrody”. Trudno się z tym nie zgodzić co do zasady, problemem są raczej szczegóły tej zmiany – ledwie naszkicowane, ale nawet w tej zalążkowej postaci budzące lekki niepokój.

Pustelnik mówi o konieczności powrotu do etosu alpinizmu z początku XX wieku, kiedy człowiek odnosił się do gór z pokorą, a nie jeździł w Himalaje jak na wczasy na Ibizie, oraz o potrzebie radykalnego samoograniczenia. Na te bezkompromisowe postulaty od razu nakładają mi się reklamy odzieży funkcjonalnej z Piotrem Pustelnikiem w roli głównej, które od dwóch tygodni pokazuje mi Facebook, ale okej – nie będę się małostkowo czepiać, w końcu nikt nie jest stuprocentowo spójny. Niemniej brzmi to wszystko trochę tak, jakby Pustelnik oczekiwał, że cała ludzkość będzie się maksymalnie ograniczać po to, żeby kasta alpinistów mogła po dawnemu kultywować swój etos – z korzyścią dla gór i planety, bez wątpienia, ale jednak z uszczerbkiem dla równości. Trudno mi się zgodzić z takim podejściem. Bo tak jak niepotrzebne mi są samochody, telewizory, telefony i torebki, tak prawa każdego człowieka do podróżowania będę bronić do upadłego. Jeśli trzeba się ograniczyć, to zróbmy to bardziej demokratycznie – na przykład, czy ja wiem, poprzez system globalnej reglamentacji, który każdej obywatelce i każdemu obywatelowi Ziemi przyznawałby talon na podróż do wykorzystania w określonym czasie?

Christopher Michel CC BY 2.0Christopher Michel CC BY 2.0

A to jeszcze nie wszystko – tam, gdzie mowa jest o potrzebie uczenia się właściwych form współistnienia z przyrodą od społeczności autochtonów, zapala się w głowie już nie jedna czerwona lampka, a sto naraz. Pustelnik najpierw narzeka, że płynąca z Zachodu cywilizacja psuje estetykę i egzotykę życia himalajskich wiosek – irytuje go pragnienie ubogich, żeby posiadać określone przedmioty i mniej wysiłku wkładać w przetrwanie („chcą tego, co ma świat Zachodu”). „Za tymi zmianami – dodaje – nie idzie nic, co bym lubił albo chciał, żeby istniało. Żadne wartości. Idzie natomiast spłycenie struktur społecznych i estetyki”. Brzmi to niezbyt sympatycznie – jak sarkanie białego człowieka, który uważa się za pępek świata i nauczył się estetyzować nędzę w miejscach położonych daleko od swojego wygodnego domu.

Jednocześnie Pustelnik idealizuje „tradycję i tradycyjny model życia” wraz z przynależącymi do niego wartościami, którym dzisiaj wierne pozostają w Himalajach już tylko starsze pokolenia – miałoby to być w jego ujęciu remedium na klimatyczno-turystyczny kataklizm. Będę szczera: w tym miejscu ja wysiadam. Parafrazując Piłsudskiego: wysiadam z tramwaju „Ekologia” na przystanku „Wolności Osobiste”. Bo jeśli ceną za ochłodzenie planety miałby być powrót do hierarchicznych, patriarchalnych układów i życie w zgodzie z katechizmem, to ja już wolę się usmażyć wskutek przegrzania Ziemi i mieć to wszystko czym prędzej z głowy. Ale na szczęście nie musimy iść tą drogą. Powtórzę: to, czego potrzebujemy, to nowa opowieść o życiu Ziemi i o nas jako niejedynych jej mieszkańcach. Taka opowieść wcale nie musi i nawet nie powinna oznaczać rezygnacji z indywidualizmu i wzrostu, musi natomiast oznaczać ich przedefiniowanie i zrównoważenie – w świetle nauki o klimacie i dla wspólnego dobra. Bez wylewania dziecka z kąpielą.

Od Pustelnika wzięłabym natomiast jego ostatnią myśl. „Każdemu polecałbym – mówi himalaista – aby w jakimś momencie życia znalazł się w przyrodzie, w której człowiek nie ma do końca kontroli nad tym, co się dzieje. Ten brak kontroli jest wyzwoleniem. To dopiero prawdziwa wolność”. Zdaje się, że podobnego stanu doświadczyła na Svalbardzie Julita Mańczak i właśnie to doświadczenie sprawiło, że postanowiła jak najlepiej wykorzystać czas, który pozostał. Ten czas nie jest długi – według symulacji klimatycznych wynosi on zaledwie kilka do kilkunastu lat, w których „mamy jeszcze jakieś pole manewru”. Jeśli nie wykorzystamy tego wąskiego okna możliwości, wówczas uruchomi się scenariusz wspomnianego thrillera, czyli kiepska literatura.