WITOLD MROZEK: W pierwszym rozdziale swojej książki cytujesz „The Thanksgiving Paris Manifesto’’ Eileen Myles i Jill Soloway. Jest tam postulat, żeby wysłać mężczyzn na pięćdziesięcio- albo i stuletnie wakacje od robienia filmów, pisania książek, robienia telewizji. Podpisujesz się w dzisiejszej Polsce pod takim postulatem?
JOANNA KRAKOWSKA: W sensie artystycznym czy politycznym? Bo w sensie artystycznym – w stu procentach, w sensie politycznym jestem niestety realistką.
W sensie artystycznym…
Artykułowanie radykalnych pomysłów służy, najogólniej rzecz biorąc, myśleniu, a więc także refleksji nad sytuacją, w jakiej się znaleźliśmy. To, co jest radykalne dzisiaj, nie musi być przecież radykalne jutro, a co było radykalne wczoraj – dzisiaj jest zupełnie niekontrowersyjne, albo na odwrót. Pojęcie radykalizmu jest dynamiczne i uwarunkowane historycznie. W związku z tym, jeżeli artystki mówią: „Dobrze, panowie, teraz wam dziękujemy na pięćdziesiąt lat. Możecie sobie odpocząć od pisania, gadania, robienia filmów, zwłaszcza pornograficznych, od wystawiania spektakli i w ogóle od artykułowania swoich opinii, a także od zajmowania jakichkolwiek stanowisk kierowniczych. Cała władza i reprezentacja przejdzie na ten czas w ręce kobiet”, to trzeba przede wszystkim zastanowić się, dlaczego i skąd ten postulat, jak opisuje dzisiejszą rzeczywistość. A nie wołać, że jakiś nowy totalitaryzm się szykuje.
Zresztą jeszcze radykalniejszy „SCUM Manifesto” Valerie Solanas z 1967 roku uchodzi za tekst napisany językiem nienawiści do mężczyzn, a jest to tymczasem jedynie odwrócenie języka ojców Kościoła przez setki lat piszących w ten sposób o kobietach.
Dopiero co odbyła się w sieci debata o końcu epoki dziaderstwa. I kto o tym dyskutował, jak myślisz? To zupełnie jak kiedyś przed laty przewodniczącym koła Ligi Kobiet gdzieś na Dolnym Śląsku był mężczyzna – Maria Zmarz-Koczanowicz zrobiła nawet o nim film. To już nie jest śmieszne, skoro ciągle prawdziwe. Nic dziwnego, że Eileen Myles i Jill Soloway uznały, że mężczyźni powinni przestać tłumaczyć nam świat i pokazywać go ze swojej perspektywy, przynajmniej na jakiś czas, a także zarządzać nim w jakiejkolwiek formie. To postulat nie tylko polityczny, ale przede wszystkim poznawczy, a nawet filozoficzny.
Joanna Krakowska
Historyczka współczesnego teatru, eseistka i redaktorka. Profesorka w Zakładzie Historii i Teorii Teatru w Instytucie Sztuki Polskiej Akademii Nauk. Wicenaczelna miesięcznika „Dialog”. Za monografię „Mikołajska. Teatr i PRL” została nominowana do Nagrody Literackiej Nike 2012. W 2017 roku otrzymała Nagrodę im. Jerzego Giedroycia za książkę „PRL. Przedstawienia”.
Ale w kwestii męskiej dominacji w polityce wydaje mi się, że coś się jednak zmienia, przynajmniej na poziomie ulicy, bo w ostatnich protestach mężczyźni raczej dają wsparcie, niż przejmują inicjatywę i przywództwo. Niekoniecznie pchają się na pierwszy plan i nie starają się wspinać na tę platformę, którą założyły wściekłe kobiety. A wściekłym kobietom chodzi przecież nie tylko o aborcję i prawo wyboru, ale też o świeckie państwo, o przywrócenie praworządności, opanowanie katastrofy edukacyjnej i zdrowotnej, o klimat. Tyle że kobiety mają zawsze powody obawiać się, że jak już obalą ten rząd, to jacyś inni mężczyźni obejmą władzę i znowu prawa kobiet gdzieś się zapodzieją.
Myślisz, że to teraz dalej jest możliwe, żeby premierem został umowny Grzegorz Schetyna czy umowny Władysław Kosiniak-Kamysz, albo nawet umowny Szymon Hołownia – i że znowu znajdziemy się wtedy w 1993 roku? Po chyba największych w historii Polski ulicznych protestach?
Szczerze mówiąc, nie jestem wielką optymistką, choć bardzo chciałabym odpowiedzieć, że nie – to nie jest już możliwe. Pytanie, na ile rewolucja, która się dzieje, której jesteśmy teraz świadkami, rzeczywiście zmieni mentalność społeczną, na ile faktycznie da siłę kobietom. I czy ta siła zamanifestuje się także w ich domach, w relacjach w pracy? Przecież to jest wszystko ze sobą połączone. Kobiety, żeby się upodmiotowić w sferze publicznej, muszą to zrobić także we własnym życiu. Wtedy dopiero naprawdę będą chciały przyjąć polityczny mandat.
Jak długo pisałaś tę książkę?
Sprawdziłam, że pierwszy konspekt powstał dokładnie pięć lat temu, to wtedy Katarzyna Szotkowska, szefowa działu wydawniczego Muzeum Sztuki Nowoczesnej, wyszła z taką propozycją. Ważne w historii tej książki jest to, że wpisuje się w ciąg rozmaitych, wieloaspektowych działań, w których brałam udział, które zainicjowałam czy wspomagałam w ciągu ostatnich pięciu lat. Najpierw był spektakl „Kantor Downtown” w 2015 roku w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Poprzedzała go podróż po Nowym Jorku razem z Magdą Mosiewicz, Wiktorem Rubinem i Jolą Janiczak – wędrówka od jednej nowojorskiej artystki do drugiej, od reżyserów do performerów. Nagrywaliśmy z nimi obszerne rozmowy. Z tego pozostało wielkie archiwum, ogromny materiał filmowy, który w znacznej mierze wykorzystaliśmy w spektaklu „Kantor Downtown”. Były też inne przedsięwzięcia, realizowane wspólnie z Muzeum Sztuki Nowoczesnej, jak przegląd filmów Jill Godmilow czy z Martą Keil i Grzegorzem Reske, kuratorami Konfrontacji Teatralnych w Lublinie. To oni zaprosili do Lublina performerki, o których piszę w tej książce, w ramach festiwalowego programu, który nazwaliśmy Klauzulą Przyzwoitości. Ta książka korzysta więc z pracy wielu ludzi.
Joanna Krakowska, „Odmieńcza rewolucja. Performans na cudzej ziemi”. Karakter, 440 stron, w księgarniach od listopada 2020Na ile kształt pobytu w Nowym Jorku i nagranie tych wszystkich rozmów były podyktowane spektaklem o Kantorze, a na ile książką?
Wtedy jeszcze nie było książki, pomysł na nią dopiero się rodził. W książce po prostu wykorzystałam niektóre z naszych rozmów, co za każdym razem odnotowuję.
W rozmowach pokazanych w „Kantor Downtown” kolejne gwiazdy tamtej sceny usprawiedliwiały, w odniesieniu do Tadeusza Kantora, rzeczy dosyć straszne, jeżeli chodzi o kodeks pracy czy po prostu normy ludzkiego współżycia…
Na ogół usprawiedliwiały, choć czasem też obśmiewały, ale i same także podlegały rozmaitym autorytarnym czy wręcz brutalnym metodom reżyserów, liderów zespołów czy szefów i szefowych scen. Na ogół po latach nie mają im tego za złe, co jest zapewne kwestią poglądów całej tej formacji, związanych z ekstremalnością wszelkich ich doświadczeń, kultem ofensywnego indywidualizmu i ekscentryzmu, a także z pewnego rodzaju przyzwoleniem na przemoc. To był zresztą ważny wątek i tamtych rozmów, i spektaklu „Kantor Downtown”. Nie można mieć złudzeń, że teatry queerowe były demokratyczne, kolektywne, że działały bez nadużyć władzy. Artyści, którzy prowadzili teatry – nie mówię o solowych performerach, bo ci byli okrutni co najwyżej wobec siebie – mają karty, które z punktu widzenia tego, co dziś myślimy o stosunkach pracy i stylu kierowania zespołami czy teatrami, z pewnością nie powinny być traktowane jako wzór do naśladowania. Co nie znaczy, że nie mamy o tym i o nich samych pisać.
Pytam cię o czas przygotowywania również dlatego, że z perspektywy wydawcy czy autorki trudno wyobrazić sobie lepszy timing. „Odmieńcza rewolucja” ukazuje się w momencie, kiedy zaledwie w ciągu kilku miesięcy: rzeźby i pomniki o charakterze religijnym są obwieszone tęczowymi flagami, mamy dwa duże wystąpienia o charakterze feministycznym związane z ruchem #metoo w polskim teatrze, mamy te największe protesty, które wiążą się z pytaniem o to, w jaki sposób można artykułować swoje poglądy i swój głos, swoje postulaty w sferze publicznej. O tym poniekąd jest przede wszystkim twoja książka, choć mówi o amerykańskiej queerowej scenie lat 1970–1990. Co jest dostrzegalne, co może być prawomocne, co zostaje w dyskursie? Cieszysz się, że to się tak zbiegło? Czy aktywnie się starałaś, żeby to tak wyszło?
Tak wyszło, bo przekroczyłam wiele dedlajnów wydawniczych, książka miała być wcześniej, a skończyłam ją dopiero minionego lata. Teraz cieszę się i martwię równocześnie. Cieszę się, bo słyszę, że jest pokrzepiająca i budująca, gdyż pokazuje, że zmiana jest możliwa – a w końcu o optymizm dziś trudno. Ale zarazem trochę się martwię, bo w świetle tego wszystkiego, o czym piszę, to, co dzieje się w Polsce, jest niesłychanie jeszcze ostrożne w formie i w wyrazie. Jeśli szczytem przekroczenia ma być słowo „wypierdalać’’ albo tęczowa flaga na pomniku, która oburza nawet niektórych z tak zwanego liberalnego centrum, to znaczy, że długa jeszcze droga przed nami. I że odmieńczy duch ulicznych protestów wciąż nie rozwinął skrzydeł. Z jednej strony cieszę się, że ta książka może być inspirująca, a z drugiej martwię się, czy nie stawia poprzeczki zbyt wysoko…
Zwróć jednak uwagę, że bardzo trudno jest porównywać sytuacje z książki z tym, co dzieje się u nas dzisiaj, bo ja jednak piszę o zjawiskach, które rozwijają się w Ameryce od prawie sześćdziesięciu lat i mają zupełnie inną dynamikę niż u nas. Dziś kamp i drag to część netflixowej popkultury, a nie kryminalnej przestępczości jak pół wieku temu w Stanach. Tam cała ta awangarda powstawała i działała wbrew obowiązującemu prawu, niezgodnie z jakimikolwiek przepisami – od obyczajowych po przeciwpożarowe. Dlatego tak wiele jest w tej książce o procesach sądowych – o dziwo, zazwyczaj wygrywanych jednak przez artystów, których ostatecznie chroniły konstytucja i Pierwsza poprawka. Z tym że ani wykształcenie, ani dotacje, ani medialne wsparcie, ani wpływy z kasy, ani respekt akademików i kuratorów, ani inne formy uznania nie były na ogół ich udziałem – ich jedynym zapleczem i siłą była społeczność, jaką stworzyli, jakaś zupełnie niebywała, choć niebezkonfliktowa wspólnota. Z jednej strony bieda, robotnicze pochodzenie, wykorzenienie – to byli w większości odmieńcy, którzy zostali wyrzuceni albo uciekli z domów rodzinnych, a z drugiej – wyobraźnia, gotowość do przekraczania granic, wyraziste poglądy i miłość. Chyba dzisiaj już się tak bez żadnego zaplecza nie tworzy? A gdyby nawet, to czy można się obyć bez jakiegokolwiek uznania i dalej robić swoje? Jack Smith mówił, że „trzeba znosić to, że się jest marnym przez dwadzieścia lat, żeby w końcu być wielkim. A i to bez gwarancji”.
Więc sytuacja tu i tam, wtedy i teraz jest jednak różna, chociaż nieprzyjazny świat, wroga władza i trud tworzenia wydaje się czasem zbliżony. Tylko wtedy gotowość do konfrontacji była chyba dla wielu osób kwestią być albo nie być, a w Polsce dzisiaj – poza tęczową Matką Boską czy Królewską Waginą – nie dochodzi w zasadzie do aktów realnej konfrontacji systemowej. Zwłaszcza tych konstruktywnych, a nie reaktywnych. Konfrontacji, która nie wynika z protestu przeciw czemuś, ale jest radykalną afirmacją lub manifestacją własnego ja czy my.
Eileen Myles / Star Black CC-BY-3.0
Pewne podobieństwa są jednak uderzające. Na przykład w rozdziale o actuperach i o epidemii AIDS. Po pierwsze, mowa tam o epidemii długo marginalizowanej przez rząd, po drugie, o oburzeniu liberalnego „New York Timesa” faktem przerwania mszy w kościele św. Patryka. Oburzenia tym, że protestujący naruszają wolność katolików. To czyta się jak felieton z dzisiejszej gazety.
Dbałość liberalnego centrum o uczucia religijne jest, jak się okazuje, bardzo uniwersalna.
Albo przynajmniej łączy Amerykę z Polską. We Francji na przykład mogłoby być inaczej…
Prowokacje artystyczne w świątyniach mają bogatą tradycję, także we Francji. Fakt, tych podobieństw Ameryki, zwłaszcza Ameryki reaganowskiej, z Polską pisowską jest bardzo dużo. Na wszystkich poziomach, a szczególnie na retorycznym. Argumenty amerykańskiej prawicy w wojnach kulturowych są nam znane z ofensywy moralnej i patriotycznej prowadzonej w Polsce. I tu, i tam stróże moralności byli i są w istocie stróżami obłudy. To ciekawe, bo rozmawiamy po aferze z tym węgierskim politykiem, który uciekał po rynnie [József Szájer, jeden z liderów Fideszu, homofob przyłapany przez policję na męskiej orgii naruszającej regulacje antycovidowe – przyp. red.]. To Roy Cohn w całej swojej krasie, chociaż nie – Roy Cohn by nie uciekał, tylko po prostu wszystkiemu zaprzeczył.
Mieliśmy w Polsce przez ostatnie pół roku co najmniej dwa outingi prawicowych polityków.
Mocno kompromitujące dla nich – oczywiście nie za sprawą ich orientacji, tylko hipokryzji. Hipokryzja jest kompromitująca. Ale tak to jest w katolickim kraju. Hipokryzja jest tu po prostu modus vivendi i modus operandi. Mało kogo oburza.
W Stanach Zjednoczonych żydowski prawnik Roy Cohn, współpracownik m.in. Reagana i mroczny duch czasów maccartyzmu, homofob sypiający z mężczyznami, był piętnowany za hipokryzję. Czy to nie jest tak, że to jest pewna cecha mieszczańska i że w krajach o luterańskiej tradycji działa to podobnie?
Roy Cohn był cynicznym łajdakiem, miano hipokryty to byłby dla niego komplement. Nie twierdzę, że wśród żydów czy protestantów nie ma hipokrytów, ale my akurat na co dzień jesteśmy świadkami, jak to działa w polskim Kościele. No i walka o zakaz aborcji jest tego doskonałym przykładem – bo przecież nie chodzi im o to, żeby aborcji nie było, tylko żeby nie było jej widać. Gdyby było inaczej, to sięgnęliby po jedyne skuteczne metody walki z nią – edukację i antykoncepcję. Hipokryzja obyczajowa to także cecha konserwatywnej prawicy. Oczywiście istnieje też lewicowa hipokryzja, choć trochę na czym innym polega. Ale w kontekście książki o odmieńcach i odmieńczej rewolucji mówienie o prawicowej hipokryzji jest przecież nader uprawnione.
Skoro już jesteśmy przy profanacjach, zapytam cię: a jak z flagą? Piszesz o performansach Penny Arcade czy Holly Hughes, które okrywały się flagą w czasie swoich występów. Wyobrażasz sobie, żeby polska flaga stała się dziś emancypacyjnym symbolem?
A nie stała się już?
W ostatnich latach były próby odzyskania symboliki narodowej, np. „Polka walcząca’’…
W performansie „Chcę”, który zrobili Marta Jalowska, Sebastian Winkler i Edka Jarząb w Komunie Warszawa, a który jest inspirowany opowieścią z tej książki, to znaczy historią kampanii prezydenckiej Eileen Myles, wykorzystywana jest właśnie polska flaga. Spektakl zaczyna się od tego, że przez środek sceny biegnie namalowana świeżą farbą flaga – biały i czerwony pas. W toku przedstawienia ta flaga jest rozmazywana – stopami, ciałami. Na końcu mamy nie biało-czerwoną flagę, tylko różową maź. To jest gest z odmieńczego porządku. A pewnie znaleźlibyśmy takich więcej w teatrze mainstreamowym, choć oczywiście niekoniecznie w kontekście queerowym.
.
Właśnie – słowo „queerowy’’. Piszesz o nim na samym początku swojej książki. Było trudno zdecydować, że „queerowy’’ to po polsku „odmieńczy’’?
To nie jest mój pomysł. Tak na polski tłumaczy się na ogół słowo „queer” w akademickich tekstach i przekładach. Choćby w antologii „Teorie wywrotowe”, którą Agnieszka Gajewska wydała kilka lat temu, jest rozdział o teoriach odmieńczych.
Z queerem może wyjść tak jak z genderem. Mnie się tymczasem bardzo podoba słowo „odmieńczy”. Wydaje mi się, że ono doskonale pokazuje tę dynamikę, która jest wpisana w queer. To nie jest kategoria, która służy porządkowaniu czegokolwiek. Queer jest czymś, co ma nigdy nie dać się uporządkować, nie dać się wpisać w zastany ład. Oczywiście słowo „queer” po angielsku ma ten aspekt, natomiast przeszczepione i używane w polskich kontekstach wytraca tę swoistość, a słowo „odmieńczy” ją przenosi.
Wyobrażasz sobie napisanie takiej książki o Polsce? O polskim archiwum odmieńczości?
Mam nadzieję, że już gdzieś się taka książka pisze. Właśnie rozstrzygnięty został konkurs na pamiętniki osób LGBT+ rozpisany przez Pracownię Badań nad Historią i Tożsamościami LGBT+ na UW, który przyniósł fantastyczny plon. Myślę, że podobne inicjatywy trzeba mnożyć i docierać do świadków i świadkiń minionych czasów.
Ale pewnie pytasz o teatr i formy artystyczne? To jest ciekawa sprawa, bo na przykład w PRL-u raczej nie było gejowskich ensambli ani lesbijskich teatrów, choć bywały queerowe spektakle, nawet jeśli ich takimi słowami nie opisywano. Na pewno więc należy się temu bliżej przyglądać, podążając odmieńczymi tropami, śladami artystek i artystów o nienormatywnych biografiach i wrażliwościach, odkrywając zapoznane teksty i dzieła źle opisane albo nieopisane wcale. To kopalnia możliwości, bo osoby odmieńcze były przecież zawsze i sublimowały albo wprost wyrażały swoje pragnienia.
A że było to często ignorowane, to przecież oczywiste, wystarczy przyjrzeć się wydanym jeszcze parę lat temu książkom na przykład o Krystianie Lupie czy o Krzysztofie Warlikowskim, w których nie pada nawet słowo „homoseksualizm”. Kiedy piętnaście lat temu opublikowałyśmy z Krystyną Duniec w „Dialogu” tekst „Krajobraz z tęczą” o homoseksualnych motywach we współczesnym polskim teatrze, to była to jedna z pierwszych takich prób opisania zjawiska. To pokazuje, ile się przez ten czas zmieniło, że się tak wyrażę – w dyskursie.
Ale opowieść o tym, co zawsze było widać, choć nie zawsze chciało się to widzieć, to jedna sprawa, ale odkryć queerowy teatr z czasów Gomułki w studenckim klubie, w dzielnicowej świetlicy, w zakładowym teatrze czy w osiedlowej piwnicy – to jest prawdziwe marzenie. Na razie jednak wszystkie takie aspiracje obsługuje Ryszard Kisiel i jego sesje fotograficzne – znane nam dzięki filmowi i archiwom Karola Radziszewskiego. Nie tracę nadziei, że te metaforyczne piwnice, gdzie tańczyły, bluźniły, rozdzierały szaty i stroiły się polskie cioty, lesby, transy, jeszcze się kiedyś znajdą. Że były nie tylko na dolnym Manhattanie.
Piszesz, że Jerzy Grotowski przyczynił się do wyparcia odmieńczej, queerowej nowojorskiej sceny ze świadomości krytyki, z akademickiego dyskursu.
To jest pogląd badacza amerykańskiego undergroundu i historyka teatru off-offowego Stephena J. Bottomsa, autora wspaniałej książki o amerykańskim teatrze lat sześćdziesiątych. On uważa, że jednym z powodów braku należytej uwagi dla dokonującej się na off-off-Broadwayu odmieńczej rewolucji było skierowanie tej uwagi gdzie indziej, czyli na przykład na Grotowskiego. Sprawa jest złożona, ale faktycznie teatr Grotowskiego ze swoim elitaryzmem, „eksperymentowaniem i snobistycznym wyrafinowaniem”, jak to nazywa Bottoms, wyznaczył kierunek myślenia o eksperymentach teatralnych nie jako o brudnym i skandalizującym undergroundzie, ale wyrafinowanej akademickiej awangardzie. Choć można by też mówić o awangardzie ludowej i awangardzie elitarnej. O narodzinach odmieńczego teatru, o queerze i kampie piszę przecież jako o wielkomiejskiej sztuce ludowej, a alternatywa, dla której mistrzem był Grotowski, była bez wątpienia elitarna. Nazwisko Grotowskiego pojawia się tu zresztą dlatego, że w Polsce mocno rezonuje, kiedy mówi się „kontrkultura’’, „teatr awangardowy’’ czy „eksperyment teatralny”, a ja tymczasem chciałam zwrócić uwagę na tę odmieńczą linię – niemal nieobecną w polskich opowieściach o teatrze lat sześćdziesiątych i później.
Celem tych artystów nie jest to, żeby forma ułatwiała przyswajanie treści, które przekazują. Żeby znieczulała na pewne rzeczy, żeby estetyzowała to, z czym chce się widzów i widzki skonfrontować. Tak zwany artyzm to idealny znieczulacz, słodzik, zasłona dymna – bardzo często służy odwracaniu uwagi. A prawdziwy radykalizm nie oswaja trudności i nie przekupuje nas programową maestrią.
Nie można zresztą generalizować, dlatego że tych artystów, sposobów ich funkcjonowania i pracy jest przecież multum, to niesłychana wprost różnorodność. Ale gdyby szukać pierwiastka, który gdzieś tam ich łączy, to najczęściej jest to brak formalnego wykształcenia artystycznego i uprzywilejowanie amatorstwa, programowe odrzucenie dążenia do doskonałości formy rozumianej w sposób tradycyjny i klasyczny. To, że oni to mistrzostwo osiągali, w moim przekonaniu, jest bezdyskusyjne – tylko chodziło o to, że ich celem było pozostawienie widowni w dyskomforcie, a nie w satysfakcji obcowania z wielką sztuką i przeżyciem metafizycznym.
To też zdaje się rezonować z tym, co wydarza się w dzisiejszej Polsce. Jeżeli prześledzimy szereg różnych istotnych performansów – „Klątwę’’ ze ścinaniem krzyża, „Diabły” Agnieszki Błońskiej, krzyczenie „Wypierdalać” pod oknem arcybiskupa. Jeżeli spojrzymy na materiały w „Wiadomościach” TVP – oglądam je od jakiegoś czasu codziennie, zastanawiam się, co to ze mną robi – to głównym argumentem podnoszonym przeciwko Marcie Lempart jest „rynsztokowy język”. Z czego to się bierze? Dlaczego tak jest prościej?
Z czego to się bierze w TVP, to jakby wiadomo, a w szerzej pojętej debacie publicznej działa znany mechanizm. Mamy po prostu gotowe skrypty radzenia sobie z sytuacją niekomfortową, a taką jest każdy protest społeczny. W życiu codziennym na zasadne wyrzuty partnerki też najłatwiej odpowiedzieć: „Czemu mówisz do mnie takim tonem?”, i zamiast o zarzutach rozmawiać o rozmawianiu. Taki unik, żeby nie zajmować się istotą sprawy. Plus złudzenie, że o bardzo nieprzyjemnych rzeczach da się jeszcze mówić przyjemnie i miło. Nawet gdy bezskutecznie próbowało się mówić miło przez całe lata.
A co do formy protestów, to dyskomfortów doświadczają wszyscy uczestnicy tego tumultu politycznego, w którym żyjemy. Na przykład, nie przymierzając, „Mury’’ Kaczmarskiego też dla pewnej grupy są trudne do zniesienia. Więc nawet rozumiem, że słowa „jebać PiS’’ czy „wypierdalać’’ sprawiają przykrość ludziom, którzy nigdy w życiu nie używali brzydkich słów i starali się to na daremnie wpoić swoim dzieciom. Tylko doszło do tego, że nawet oni już mówią: „Wypierdalać”.
Na ile „Odmieńcza rewolucja” jest dla ciebie po prostu książką napisaną przez badaczkę na pewien temat, a na ile jakimś osobistym, politycznym manifestem jako osoby nieheteronormatywnej i też, już w tej chwili, artystki? To pięciolecie jest też czasem twojego przechodzenia na drugą stronę umownej linii dzielącej scenę i widownię. Chyba wcześniej nie robiłaś spektakli?
Nie, ale myślę, że granice naszej działalności się rozmywają, są dużo mniej ostre niż kiedyś. Nie jestem niestety żadną artystką. Natomiast uczestniczyłam w projektach artystycznych, bo tak się dzisiaj dzieje, że autorzy, publicyści czy badaczki często w nich uczestniczą. Sam wiesz o tym najlepiej, że ta granica dyscyplin jest przekraczalna i że można robić różne rzeczy, nie tracąc własnej tożsamości zawodowej. Tak, ta książka jest w pewnym sensie osobistym i politycznym manifestem. Ale przede wszystkim to jest książka, dzięki której sama bardzo dużo się dowiedziałam i chciałabym tę wiedzę szerzyć, więc to też taki manifest: Ludzie! Dowiadujcie się! Świat jest niesłychanie ciekawy, różnorodny i niezwykły. W sztuce, w teatrze są rzeczy, o których wam się nie śniło. A jak się już dowiecie, poznacie, jak już zobaczycie, to powstrzymajcie się od pochopnych sądów. Nie musicie mieć zdania na każdy temat, na temat każdego z tych artystów. Sam fakt, że dowiecie się, jak ludzie poszukują swoich dróg artystycznych i co w ten sposób chcą wyrazić, znacząco poszerzy wam sposób myślenia o świecie.
To jest mój przypadek i moje doświadczenie, mój zysk z pisania tej książki. No i bardzo chciałam złożyć hołd różnorodności.